Nawet tak egzotyczny kraj jak Nepal ma swoje utarte szlaki turystyczne. My postanowiliśmy zboczyć z tych najbardziej znanych i poznać prawdziwe oblicze kraju u stóp Himalajów.
Na skróty:
Początek września. Dzwoni telefon. Mój rozmówca Kewin nie lubi długich wstępów, więc bez zbędnych uprzejmości pyta, czy lecimy w lutym do Nepalu. Bez chwili namysłu (i klepniętego jeszcze urlopu w pracy) przyjąłem zaproszenie, a kilka dni później z zarezerwowanymi biletami lotniczymi zacząłem przygotowania do wyjazdu. Muszę szczerze podkreślić, że do tej pory Nepal kojarzył mi się jedynie z wyprawami alpinistycznymi, powodziami i trzęsieniami ziemi, nie zaś z ukrytą perłą motocyklowych podróży. Celem naszego wyjazdu była eksploracja środkowego Nepalu – terenu dziewiczego pod kątem turystycznym. Zostań ze mną! Obiecuję, że będzie warto!
Lotniskowy zawrót głowy
Lądujemy w Katmandu wcześnie rano, nad doliną wstaje słońce, a miasto już dawno zbudziło się ze snu. Od razu zwróciłem uwagę na silne zanieczyszczenie powietrza, którego wysoki poziom bierze się z działalności firm budowlanych i produkcyjnych, palenia śmieci na każdym kroku i spalin samochodowych z pojazdów, których stan techniczny bywa bardzo wątpliwy. Samo lotnisko w Katmandu na pierwszy rzut zmęczonego podróżą oka wygląda jak lotnisko Chopina w Warszawie z serialu o Borewiczu.
W terminalu wita nas wielki posąg Buddy, a potem czas zabrać się za formalności lotniskowe. Wizę można wykupić na miejscu, biurokracja nie jest tu jakoś skomplikowana. Gotówkę warto wymienić na lotnisku, gdyż kurs w tutejszym kantorze jest niezły, a im dalej od Katmandu, tym trudniej o punkty „change money”. Chwilę grozy przeżyłem w bagażowni, gdyż nie potrafiłem dostrzec żadnej z moich toreb podróżnych. Po szybkiej komunikacji na migi z personelem lotniskowym udało się wyjść z kompletem bagażu.
Kontakt z bazą to podstawa
Na lotniskowym parkingu spotykamy naszego przyjaciela, który będzie lokalnym przewodnikiem w trakcie ekspedycji po bezdrożach centralnego Nepalu. Pakujemy się do jeepa i jedziemy do miejscowości Ćitwan, leżącej w prowincji Teraj, gdzie czekają na nas motocykle Royal Enfield Himalayan.
Niedaleko miejscowości, w której śpimy, znajduje się jeden z najbardziej malowniczych parków narodowych Nepalu. Park Narodowy Ćitwan, bo o nim mowa, w XIX w. pełnił funkcję rezerwatu łowieckiego, gdzie polowali nepalscy królowie. Na początku XX w. w okolice zaczęła napływać ludność w poszukiwaniu ziem uprawnych. Przybysze karczowali wielkie połacie parku łowieckiego, co doprowadziło do zaburzenia równowagi tego ekosystemu. Gatunki zamieszkujące park stopniowo wymierały. Ostatecznie w 1973 r. decyzją króla Mehendry obecny tu park został objęty ochroną. Ten obszar ochrony jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tym razem zwiedzanie tego cudu przyrody nie było nam dane, więc jako miłośnik flory i fauny musiałem obejść się smakiem.
Podstawowe fakty
- Jadąc do Nepalu, powinieneś mieć międzynarodowe prawo jazdy, w praktyce jednak nikt tego nie weryfikuje.
- W trakcie 12 dni podróży przejechaliśmy około 1000 km.
- Najwyższa wysokość, na której przebywaliśmy,to około 3500 m n.p.m. Dość wysokie te nepalskie pagórki.
- Spaliśmy głównie w namiotach na dziko. Najbardziej spektakularny był nocleg na dnie wyschniętego jeziora.
- Litr benzyny to koszt 181 Rupii Nepalskich (około 6 zł).
- Średnia prędkość jazdy w miastach to 40-60 km/h, a w górach jeszcze wolniej. Niemniej ze względu na niską kulturę prowadzenia samochodów trzeba jeździć z uwagą.
- Nepalczycy to bardzo pokojowy i serdeczny naród. Nie obawialiśmy się zostawiać motocykli na postoju z kluczykami w stacyjce.
Następnego dnia wstaliśmy rano, nie mogąc doczekać się przeglądu naszych Himalayanów. Po przytroczeniu bagażu nie pozostało nic innego jak wyjechać w trasę!
W Nepalu obowiązuje ruch lewostronny, więc pierwszego dnia jeździliśmy po mało wymagających drogach z umiarkowanym natężeniem ruchu, żeby oswoić się z maszynami i nepalskim stylem jazdy.
Kulturę prowadzenia pojazdów w Nepalu chciałbym porównać do ekosystemu morskiego. Motocykle i skutery jak ławice małych ryb wdzierają się w każdy zakamarek drogi. Każdy za pomocą klaksonu przekazuje informacje o swoim istnieniu innym uczestnikom ruchu. Pojedyncze tuk-tuki i samochody osobowe są niczym większe ryby, a przeładowane, kolorowe ciężarówki i autobusy pełne podróżnych (często siedzących obok bagażu na dachach pojazdów) to wieloryby majestatycznie przemierzające drogową toń. Rolę drapieżników pełnią jeepy kursujące między wioskami z towarem, pocztą i pasażerami. Ich kierowcy to rutyniarze, znudzeni monotonią trasy często jeżdżą agresywnie, prowokując niebezpieczne zdarzenia na drodze.
Po wjechaniu do miasta Bharatpur osaczyły mnie dźwięki klaksonów i wiecznie spóźnieni kierowcy skuterów pchający się niemiłosiernie. W pewnym momencie straciłem kontakt z kolegami, zgubiłem się! Postanowiłem przejechać parę metrów w kierunku stacji benzynowej, zaparkowałem na poboczu i zadzwoniłem do chłopaków.
Karta SIM w Nepalu jest dosyć tania. Koszt pakietu danych 25 GB wyniósł nas około 9 euro. To niewielka kwota za możliwość komunikacji na obcym terenie bez konieczności ponoszenia kosztów drogiego roamingu.
Po szybkiej komunikacji złapaliśmy się na trasie, zatankowaliśmy motocykle i odbiliśmy w boczną, utwardzoną drogę. Trasa szybko wyciągnęła nas za miasto. Nawierzchnia błyskawicznie zmieniła się w drobny pył, który pokrył każdy centymetr naszych kasków, kombinezonów i przytroczonego bagażu. Nie wiedziałem jeszcze, że ten drobny przyjaciel będzie mi towarzyszył praktycznie do końca wyjazdu.
Pierwszy nocleg w trasie przyniósł nowe doświadczenia. Rozbiliśmy camping na szerokiej polanie przy rzece. Tuż przed zachodem słońca dostrzegłem zbliżający się w naszą okolicę kondukt żałobny. Zmarłego niesiono na bambusowych noszach w ustalone miejsce, gdzie ustawiony był drewniany stos. To tam spocznie niebawem ciało zmarłego i dokonane zostanie spalenie zwłok. Niespalone resztki zostaną wrzucone do rzeki. Łatwo rozpoznać krewnych zmarłego, nieśli oni białe płótno tuż za noszami z ciałem. W hinduizmie to biel jest kolorem żałoby. Całą ceremonię oglądamy z dużego dystansu, przez szacunek dla zmarłego i żałobników. Całość trwała około 5-6 godzin, bo tyle mniej więcej kremuje się ciało. Zrobiło to na mnie bardzo duże wrażenie, gdyż dotychczas czytałem o ceremonii hinduskiego pochówku tylko w książkach i przewodnikach. Tu mogłem jej doświadczyć osobiście.
Budzi nas mglisty poranek. Na horyzoncie ledwo dostrzegam drzewo rododendronu, które poprzedniego popołudnia wyróżniało się na horyzoncie. Ten narodowy kwiat Nepalu wchodzi w skład jego godła. To właśnie różanecznik oplata Sagarmathę – „Czoło Nieba” (bo tak Nepalczycy nazywają Mount Everest), który przechodzi w zielone pagórki Nepalu i żółte, żyzne pola Teraju. Całość dopełnia uścisk kobiecej i męskiej dłoni – symbol równości płci. Pod spodem dumnie widnieje zapisana sanskrytem dewiza państwa: „Matka oraz Ojczyzna są ważniejsze nawet od Raju”.
Górska wspinaczka Himalayanem to czysta przygoda…
Właśnie opuszczamy równy Teraj i przez kolejne dni będziemy wspinać się po tej „pagórkowatej części”. W planie na dziś mamy zawrotne 60 km drogi. Jak to usłyszałem, to uśmiechnąłem się pod nosem, gdyż na warunki polskie to żaden dystans. Wprawieni w bojach motocykliści wiedzą jednak, że jazda po krętych górskich szlakach, gdzie na drogach próżno szukać asfaltu, jest wyzwaniem. A tu trzeba wziąć jeszcze pod uwagę stosunkowo krótki dzień i konieczność szukania bezpiecznego noclegu. Poruszamy się wzdłuż rzeki Kali Gandaki. Droga jest częściowo w budowie, więc wytężam wzrok, czy nie czai się tam jakiś zapomniany pręt zbrojeniowy, który mógłby poważnie uszkodzić mnie lub maszynę. Na szczęście jest bezpiecznie.
Fotogeniczna rzeka płynąca wąwozem skłania nas do lotów dronem i masy zdjęć krajobrazu. Dojeżdżamy na bardzo ładne wzgórze, gdzie rozbijamy się na dzisiejszą noc. Pomimo krótkiej trasy zmęczenie daje się nam we znaki. Nasz kucharz raczy nas Masala Chai – herbatą z mlekiem i przyprawami. Na tej ekspedycji mieliśmy dostęp do własnego kucharza i mechanika. Trzeba podkreślić, że w miejscach, które wizytowaliśmy, było to konieczne. Po drodze rzadko można było spotkać restauracje obsługujące turystów. Te, które mijaliśmy, nie wzbudzały naszego zaufania pod względem higieny.
Co do mechanika… Cóż, muszę przyznać, że Royal Enfield Himalayan, chociaż na papierze nie jest mocnym motocyklem, wydaje się skrojony na miarę do podróżowania po Nepalu. Zwinny, zwrotny, o umiarkowanym prześwicie, bardzo dobrze odnajdywał się na każdym typie nawierzchni, jaką pokonywaliśmy, dzielnie stawiał czoła również brodom rzecznym. Niestety egzemplarze, które dosiadaliśmy, były wyraźnie zmęczone. To dodawało uroku całemu wyjazdowi, ale miejscami było uciążliwe. Każdy dzień zaczynaliśmy od przeglądu i regulacji sprzętów. Kolejnego poranka nasz mechanik wyłapał, że mój motocykl ma pękniętą ramę przy podnóżkach kierowcy. Zaniepokoiłem się, bo awaria była poważna. Szybko zaczęliśmy szukać spawacza, który usunie defekt. Tego dnia w Nepalu było święto Maha Shivarati, dla wyznawców Shivy to najważniejsze święto w roku. Czyli to tak jakbyśmy szukali w Polsce otwartego wulkanizatora w Boże Ciało… Osiągalne, ale czasochłonne.
Po ok. trzech godzinach siedziałem już na pospawanym motocyklu. Spawy wyglądały dość pewnie, więc zapomniałem o sprawie i chętnie odkręcałem manetkę gazu, bo trzeba było nadrabiać kilometrów. Dzień upłynął na mijaniu i kontemplacji nielicznych wiosek, podziwianiu tarasów rolnych i licznych zachwytach nad zmieniającymi się krajobrazami. Zatrzymujemy się w mieście Tansen, gdzie na szczycie wzgórza, w najwyżej położonym hotelu pijemy kawkę i zajadamy się pysznym brownie, podziwiając majestatyczną panoramę miasta.
Lądujemy późnym wieczorem na polu namiotowym „Awokado”. Nazwa wzięła się od podarowanych nam następnego ranka dwóch awokado od lokalnego „wpływowego polityka”, który w ten sposób chciał nas przywitać i okazać sympatię dla turystów przybyłych z odległego kraju. Człowiek ów dobrze znał sprawy światowe, w tym historię konfliktu wojennego za naszą wschodnią granicą. Docenił postawę obywatelską wielu Polaków ofiarujących bezinteresownie schronienie uchodźcom z Ukrainy. Po wymianie uprzejmości i pamiątkowych fotografiach rozstaliśmy się w pokoju. Nasz nowy znajomy zapewniał o swoich koneksjach w policji aż do samej Pokhary. Wystarczy jeden telefon do naszego prominentnego znajomego, a potencjalna draka z funkcjonariuszami prawa pójdzie w zapomnienie. Podczas całego pobytu byliśmy zatrzymywani kilka razy. Policja odpuszczała jednak, widząc turystów.
Równy start nie jest dla każdego
Warunki pogodowe w lutym rozpieszczały. W dzień bywało między 25°C a 30°C. W nocy temperatura spadała znacznie, bo do 4-5°C. Wysokie amplitudy na szczęście nie dawały się nam we znaki, bo spodziewaliśmy się większych chłodów i zabraliśmy dobre śpiwory.
Po dwóch dniach górskiej wspinaczki motocyklowej docieramy do Taksery, wsi datowanej na ponad 1000 lat. Po ukształtowaniu wioski widać, że niewiele się tam zmieniło od lat. Moją uwagę zwróciła charakterystyczna budowa domów z zagrodami dla bydła na parterze i mieszkalnym piętrem z centralnie ustawionym glinianym paleniskiem. Co ciekawe, niszczycielskie trzęsienie ziemi, które nawiedziło Nepal i zabrało około 9 tys. istnień, nawet nie drasnęło tej wioski.
W Takserze odwiedziliśmy lokalną szkołę. Warunki, jakie zastaliśmy, były tragiczne. Brak dostępu do wody zdatnej do picia i elektryczności, brak możliwości zrównoważonego żywienia, słaby stan sanitariatów i głównych budynków szkoły spowodował, że aż mnie ścisnęło w gardle. Ta wizyta wywołała u mnie refleksję, że trzeba doceniać wartość tego, co nas otacza i w jakiej rzeczywistości żyjemy i wychowujemy nasze potomstwo. Był to trudny dzień, wyszedłem z nieodpartą chęcią pomocy tym dzieciakom, żeby dać im lepszy start. Jeszcze tu wrócę.
Po minięciu bramy wyjazdowej z Taksery wyłania się pasmo górskie Dhaulagiri. Dziś mamy szczęście, przejrzystość powietrza pozwala nam podziwiać majestat Himalajów. Czuć energię, gdy wpatrujemy się w ośnieżone szczyty. To właśnie ten mistycyzm ściąga tu śmiałków gotowych ryzykować własne życie, żeby wspiąć się na szczyt. Nepal nazywany jest dachem świata, 80% jego terenu to góry, a 8 z 12 ośmiotysięczników leży na jego terenie. Przejeżdżamy koło wsi Kankri, gdzie tankujemy benzynę przefiltrowaną przez pieluchę tetrową z plastikowych butelek wyniesionych gdzieś z głębi warsztatu mechanicznego i jedziemy dalej w kierunku Butwalu. Zanim zdamy motocykle, mijamy jeszcze Kaligandaki A Dam – największą hydroelektrownię przepływową w Nepalu.
Jeszcze kilka ostatnich zakrętów w pyle i pora wracać do Katmandu. Wybraliśmy powrót jeepem. Całonocna jazda lokalnymi „autostradami” przypomina dance macabre. Ciężarówki wyprzedają się na centymetry, wszyscy trąbią i mrugają „długimi”. Około 3 nad ranem meldujemy się w Katmandu. Zatrzymujemy się w turystycznej dzielnicy Tamel, mekce himalaistów. Następnego dnia ruszamy pozwiedzać stolicę. To ciekawe miasto żyjące swoim niepowtarzalnym rytmem, warto wybrać się tu chociaż raz, by poczuć ten klimat.
Nepal, zanim tu przyjechałem, nic mi nie obiecał. W mojej głowie i sercu pozostawił nostalgię za wspaniałymi, otwartymi i życzliwymi ludźmi, bezkresnymi górami, wspaniałymi krajobrazami, bujną florą i unikatową fauną. Ekspedycja poza szlakiem pozwoliła nam doświadczyć prawdziwego, niekomercyjnego Nepalu z wszystkimi jego zaletami, jak i niedoskonałościami. Czy chcemy tu wrócić? No pewnie! Już planujemy podobną ekspedycję w marcu 2024 roku.
Jeżeli chcielibyście do nas dołączyć i zapuścić się w tereny, gdzie tubylcy turystom robią zdjęcia, po szczegóły zapraszamy na stronę: advanywhere.com i na konta w serwisie Instagram: @fru.on.tour i @advanywhere.
Tekst i zdjęcia: Paweł Furlaga