W jaki sposób można porządnie przetestować Hondę Gold Wing Tour? Wypad nad morze albo w góry jest zdecydowanie za krótki. Trzeba zrobić coś nieszablonowego, tak jak nieszablonowym motocyklem jest największa turystyczna Honda. 5 stolic w 5 dni – pomysł został przeze mnie rzucony bez chwili zastanowienia. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, czy taki wyjazd w ogóle ma rację bytu. Ale jak się powiedziało A, trzeba było przejść do czynów.
Na skróty:
Od lat motocyklem podróżuję na linii północ-południe. Te kierunki najbardziej lubię, są dla mnie ciekawe już na etapie samej podróży. Z premedytacją pomijam autostrady, które po prostu bardzo mnie nudzą. Poza tym przebijanie się przez wioski i miasteczka jest po prostu ciekawe. Nie lubię też dużych dziennych przelotów, staram się nie przekraczać 300 km, co czasami zajmuje mi pół dnia. A to zdjęcie, a to postój czy „tam po lewej widzę fajny zamek”.
Teraz muszę zrobić coś zupełnie innego – 5 stolic to wyzwanie, tym bardziej że nie idę na łatwiznę, czym byłaby wycieczka zahaczająca o Pragę, Wiedeń czy Budapeszt. Zresztą znam te miejsca tak dobrze, że szkoda mi czasu na powtórkę. Wybieram więc pięć stolic zachodniej Europy – Berlin, Amsterdam, Brukselę, Luksemburg i Paryż. Będzie to ciekawa wyprawa, gdyż byłem tylko w pierwszym i ostatnim z wymienionych miast. Na zdobycie pięciu stolic daję sobie pięć dni. Szósty zostawiam sobie w rezerwie na powrót.
Dzień 1 – skok do Berlina (563 km)
Połowa sierpnia okazała się niezwykle upalna. Dlatego też postanowiłem pierwszy etap podróży odbyć pod wieczór, tak by ograniczyć do minimum jazdę w pełnym słońcu. Ruszyłem więc po południu i tuż przed północą dotarłem na przedmieścia stolicy Niemiec. Słońce i tak mi dało w kość, przez większość czasu na zegarach Gold Winga widniało ponad 30 stopni.
Dopiero rano wybrałem się do centrum. Obowiązkowym punktem jest Brama Brandenburska. Po kilku zdjęciach przy symbolu Berlina postanowiłem zobaczyć Reichstag. Ten niestety okazał się być w remoncie, otoczony budowlanym płotem. Postanowiłem szybko uciekać z Berlina, traktując go po prostu jako miejsce do odhaczenia na mojej liście.
Od samego początku miałem takie założenie. Stolica naszych zachodnich sąsiadów jest na tyle blisko, że można wpaść tu na weekend i konkretnie poświęcić się zwiedzaniu.
Jest jednak jedno miejsce, którego ominąć nie mogłem – mowa o Classic-Remise, unikatowym miejscu, w którym stacjonują firmy zajmujące się naprawą, renowacją i sprzedażą pojazdów luksusowych i zabytkowych. Miejsce to powstało w 1899 roku jako zajezdnia tramwajowa. Po II wojnie światowej, w latach sześćdziesiątych, ówczesne władze Berlina Zachodniego zrezygnowały w tramwajów w mieście. Miejsce stało puste do 2002 roku, kiedy to obecny właściciel otworzył w nim centrum klasycznej motoryzacji.
Dla mnie, jako dla praktykującego mechanika, wizyta w tym miejscu była spełnieniem marzeń z dzieciństwa. W starych halach można obejrzeć setki pojazdów. Praktycznie wszystkie są wystawione na sprzedaż. W pomieszczeniach odchodzących od głównych korytarzy znajdują się biura sprzedaży i warsztaty. Każdy z nich ma inną specjalizację – w jednym widziałem tylko klasyczne Jaguary, inni rzemieślnicy specjalizują się w samochodach francuskich, niemieckich czy włoskich.
Pomiędzy pojazdami kręcą się mechanicy, a na wysokich półkach znajdziemy zapasy części mogące sprawiać wrażenie graciarni. Ale właśnie takie „przydasie” ma każdy szanujący się mechanik i dzięki takim skarbom czasami udaje się naprawić klasyczny samochód. Nie zabrakło też jednośladów – widziałem takie perełki jak sześciocylindrowe Benelli Sei czy wiele modeli Moto Guzzi.
Kto myśli, że miejsce to jest przeznaczone dla milionerów, jest w błędzie. Owszem, znajdziemy tam Bugatti Veyrona czy inne superauta, ale widziałem wiele bardzo ciekawych, świetnie zachowanych samochodów w cenie nowego auta klasy średniej.
Dzień 2 – Amsterdam (672 km)
Po opuszczeniu Berlina skierowałem się na północny zachód, w stronę Holandii. Upał nie dokuczał już tak bardzo, chociaż temperatura i tak oscylowała w okolicach 30 stopni. Droga przez Niemcy nie jest ani ciekawa, ani płynna. Owszem, sieć autostrad w tym kraju jest bardzo rozbudowana, ale duży ruch nie ułatwia jazdy. Mitem jest również brak ograniczeń prędkości – na legalne podróżowanie „pełnym ogniem” możemy sobie pozwolić tylko na niektórych odcinkach. W wielu miejscach mamy ograniczenia albo roboty drogowe.
Odcinki bez ograniczeń wykorzystałem do sprawdzenia prędkości maksymalnej Gold Winga. Poprzedni model bez problemu osiągał 200 km/h, ale było to okupione kiepską stabilnością. Najnowsza wersja osiąga licznikowe 185 km/h, lecz nie wynika to z możliwości silnika, a z elektronicznego kagańca. W sumie taka prędkość na motocyklu turystycznym jest wystarczająca. Najważniejsze jest jednak to, że Gold Wing Tour prowadzi się jak po sznurku. Nie doświadczymy tu wężykowania czy jakiejkolwiek nerwowości. Wielowahaczowe przednie zawieszenie jest naprawdę bardzo dobre –konstrukcja ma wysoką sztywność, a motocykl prowadzi się niezwykle lekko. Świetnym dodatkiem jest dwusprzęgłowa, 7-biegowa skrzynia DCT. Nie wyobrażam sobie nowego „Goldasa” z klasyczną „szóstką”.
Wjazd do Holandii szybko przyhamował moje zapędy do szybkiej jazdy. To był chyba najbardziej monotonny fragment podróży. Autostrada mająca 3, 4, a czasami nawet 6 pasów w jednym kierunku ma ograniczenie prędkości do 100 km/h (w ciągu dnia, po 19:00 można pędzić zawrotne 120 km/h). Stwierdziłem, że jednak nic się nie stanie, jak pojadę minimalnie szybciej. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie mnie kontrolował na autostradzie! Jak bardzo się myliłem, okazało się niecałe dwa tygodnie po powrocie, gdy czekał na mnie mandat w wysokości 155 euro za przekroczenie prędkości o zabójcze 16 km/h. Wybierając się do Holandii (jak również innych krajów zachodniej Europy), lepiej trzymać się ograniczeń i wypatrywać fotoradarów.
Sam Amsterdam przywitał mnie siecią kanałów (jest ich 165), uroczymi kamienicami i aromatem marihuany palonej absolutnie na każdym kroku. Odnoszę wrażenie, że większość turystów wybiera się do tego miasta wyłącznie w celu upicia się i upalenia. Wizyta w Dzielnicy Czerwonych Latarni ukazuje Amsterdam jako miejsce rozpusty i narkotyków (nie mówię tylko o marihuanie, kokainę oferują tam na każdym rogu, niespecjalnie przejmując się możliwymi nalotami policji). Najważniejsze jest jednak, by nie palić papierosów w knajpach, gdyż… jest to szkodliwe.
Następnego dnia wczesnym rankiem poszedłem jeszcze na krótki spacer, by zobaczyć więcej samego miasta, a nie imprezujących w nim ludzi. Centrum Amsterdamu wyglądało jak po bitwie, a był to środek tygodnia. Wszędzie leżały papiery, butelki, porozbijane śmietniki. Ludzie leniwie pojawiali się na ulicach, dominowały głównie służby ogarniające ten bałagan.
Warto skręcić z głównych arterii i zapuścić się w wąskie uliczki czy pomniejsze kanały. Cechą wspólną całej przywodnej zabudowy są bardzo wąskie domki z wielkimi oknami i zakończonymi hakami szynami wystającymi ze ścian poniżej linii dachów. O co w tym chodzi? Odpowiedź nasuwa się sama w trakcie wspinania się na najwyższe piętro obskurnego (ale drogiego) hotelu, w którym mieszkałem. Schody są tak strome i wąskie, że wniesienie jakiegokolwiek mebla jest po prostu niemożliwe. Stąd wystające ze ścian budynków szyny, które przy każdej przeprowadzce służą jako ramię dźwigu.
Dzień 3 – przez Brukselę do Paryża (517 km)
Wjazd do Belgii jest od razu odczuwalny przez zmianę krajobrazu. Spokojna i raczej klasycznie zabudowana Holandia przeistacza się w teren mocno uprzemysłowiony. Jazda przestała być przyjemna.
Bruksela łączy w sobie dwa światy – urokliwą, pełną knajpek i turystów starówkę oraz nowoczesne zabudowania biurowe. W pierwszej kolejności pojawiłem się przy Parlamencie Europejskim. Budynek, a właściwie kompleks lśniących stalą i szkłem nieruchomości robi wrażenie. Na jednej ze ścian znajdziemy nawet tablicę upamiętniającą powstanie Solidarności i jej wpływ na odzyskanie niepodległości przez państwa centralnej Europy.
Czas szybko uciekał, a do Paryża miałem jeszcze ponad 300 km. Ruszyłem więc na autostradę (która po przekroczeniu granicy z Francją staje się płatna) i cieszyłem się odrobiną chłodu. Tu ruch jest niewielki, a kierowcy bardziej zdyscyplinowani niż ci w Niemczech i krajach Beneluksu. Do obwodnicy Paryża docieram w godzinach popołudniowego szczytu, potwierdzając, że słynna obwodnica jest po prostu jednym wielkim korkiem. Na szczęście kierowcy zazwyczaj zostawiają trochę miejsca pomiędzy lewym a środkowym pasem. Niektórzy miejscowi idą tam „pełnym ogniem”, chociaż prędkość w czasie przeciskania się w korku jest ograniczona do 50 km/h. Gold Wingiem też się mieszczę, ale nie jadę tak pewnie jak lokalesi.
Pod wieczór dotarłem na miejsce, ale zanim to nastąpiło, Paryż po raz pierwszy pokazał swoje pazurki. Okolice mojego hotelu były w przebudowie i zanim się przebiłem do celu, straciłem dobre 30 minut na lawirowanie po jednokierunkowych uliczkach. Nie pomagała nawet bardzo dobra i czytelna hondowska nawigacja – niestety nie znała rozkładu napraw nawierzchni w okolicach centrum stolicy Francji.
Gdy już dotarłem na miejsce i rozgościłem się w przytulnym hoteliku, udałem się obejrzeć będącą w remoncie katedrę Notre Dame. Przypomnę tylko, że w 2019 roku dach tej zabytkowej budowli został strawiony pożarem. Spadające resztki oraz akcja gaśnicza sprawiły, że praktycznie cała katedra nadawała się do remontu.
Muszę przyznać, że dla mnie jako mechanika analizowanie szczegółów odbudowy i konstrukcji samego zadaszenia okazało się bardzo ciekawe. Wiele informacji znalazłem na płocie otaczającym remontowaną katedrę. Nawet dzisiaj robi wrażenie ilość drzew czy granitu, która musi zostać użyta do zakończenia całej operacji. Wieki temu wszystko robiło się bez komputerów, elektrycznych maszyn i sprawnego transportu.
Spacer nad Sekwaną ukazał także mroczną część tego miasta. Spotkałem dziesiątki bezdomnych leżących na ulicach, nie wspominając już o liczącym kilkaset osób koczowisku uchodźców z Afryki, w tym kobiet i dzieci. Kilkadziesiąt, a czasami tylko kilka metrów od takich przygnębiających widoków setki paryżan cieszyły się jedzeniem i winem, przesiadując w licznych kolorowych i uroczych knajpach.
Rano Paryż przywitał mnie świetną kawą i butelką chłodnej wody. Ta druga będzie szczególnie przydatna, gdyż fala upałów zdaje się wracać. Wyznaczyłem trasę pod wieżę Eiffla, ciesząc się, że to tylko 6 kilometrów, na co algorytm nawigacji przeznaczył i tak długie 20 minut.
Dwie godziny później umęczony południowym upałem i totalnie wyczerpany psychicznie dotarłem do celu. Pamiętam, że jedno rondo pokonywałem chyba cztery razy, w każdym przypadku odbijając się od uzbrojonych patroli policji. Okazało się, że w tym dniu odbywał się jakiś bieg i połowa centrum była zamknięta.
Okolica wieży Eiffla powstałej 1889 roku, w setną rocznicę Rewolucji Francuskiej, jest szczelnie chroniona. By wejść pod samą budowlę, trzeba przejść kontrolę niemalże taką jak przed wejściem do samolotu. Z kolei za płotem czarnoskórzy młodzieńcy sprzedają miniaturowe wieże Eiffla, a zawodowi oszuści łoją naiwnych turystów w czasie gry „w 3 kubki”. Ja ruszam dalej, robię majestatyczny przejazd Polami Elizejskimi, rundę wokół Łuku Triumfalnego i kieruję się do Luksemburga.
Dzień 4 – luksus w Luksemburgu (385 km)
Biorąc pod uwagę poranne błądzenie po Paryżu, dystans niecałych 400 km dzielących mnie od stolicy Luksemburga (którą jest Luksemburg, ale miasto) wydaje się w sam raz.
Zatrzymałem się na przedmieściach stolicy, w okolicach pętli tramwajowej. Luksemburg jest tak mały, że dojazd do ścisłego centrum zajął mi niespełna 10 minut. Całe to bogate księstwo zajmuje tylko 2586 km2, czyli jest prawie 130 razy mniejsze niż Polska. Za to dochód na mieszkańca zdaje się być odwrotnie proporcjonalny. Luksemburg jest krajem banków i zamków. Widać to także w stolicy, która kiedyś była warownią umieszczoną na szczycie góry. Z ówczesnych umocnień został tylko kawałek, ale nadal robią one niesamowite wrażenie, tworząc Le Chemin de la Corniche, jeden z najpiękniejszych europejskich balkonów, ciągnących się przez kilkaset metrów. Widok jest niesamowity, a całe miasto spokojne. To moje ulubione miejsce z całej wyprawy. Nie ma w nim głośnych turystów, a po 22:00 robi się niesamowicie cicho.
Dzień 5 – trasa do Wrocławia (931 km)
W pierwszym założeniu miałem jeszcze zahaczyć o Pragę, dodając do kolekcji szóstą stolicę, ale szybko zrezygnowałem z tego planu. Po pierwsze kończył mi się czas, a po drugie wpadłem w falę niemieckich upałów. Postanowiłem więc odwiedzić przyjaciół we Wrocławiu i posłuchać ich opowieści o prawdziwym podróżowaniu (Beata zjechała całą Norwegię na niewielkiej Hondzie XL 250 i uważam to za super wyczyn).
Trasa zajęła mi 8,5 godziny, wliczając w to przerwy na tankowanie i spożycie pieczonej kiełbasy oferowanej na stacjach w okolicach Monachium. Odnoszę wrażenie, że kierowcy na południu Niemiec są nieco bardziej zdyscyplinowani niż mieszkańcy północy.
Najlepsze jest jednak to, że po pokonaniu blisko 1000 km jednego dnia nie miałem dość. Nie bolał mnie zad, nie drętwiały nogi – jestem zdumiony, jak komfortowym motocyklem jest Honda Gold Wing Tour. Ba, rozważałem nawet dotarcie do Warszawy, by jednak zamknąć 5 stolic w planowane 5 dni. Na szczęście wygrał zdrowy rozsądek i podróż tego dnia zakończyłem we Wrocławiu.
Dzień 6 – Warszawa (366 km)
Przejazd do Warszawy to tylko formalność. W ciągu sześciu dni pokonałem 3434 km ze średnim spalaniem na poziomie 6,5 litra na setkę. To dobry wynik jak na motocykl ważący w stanie gotowym do jazdy 390 kg i mający 126,5 KM osiągane z prawie dwulitrowego silnika (1833 cm3). Honda Gold Wing Tour okazała się jednym z najlepszych motocykli, jakimi miałem okazję jeździć. Zapewnia mnóstwo komfortu, poczucie bezpieczeństwa (ma nawet poduszkę powietrzną), dobre prowadzenie i ma świetne hamulce. Po tych sześciu dniach byłem tak wkręcony w jazdę motocyklem, że wieczorem zabrałem dziewczynę na siedzenie pasażera i jeździliśmy do północy po okolicach Warszawy.