fbpx

Najpierw było słowo pisane. Ale zaraz po­tem były realizowane marzenia o tym, aby być takim samym he­rosem jak bohatero­wie moich lektur. Aby wedrzeć się w ich, dosyć hermetyczne, środowisko, trzeba było, oprócz uporu i spraw­ności, również środ­ków finansowych na zakup sprzętu i ekwi­punku. Działo się to wszystko w drugiej połowie lat sześćdzie­siątych, czyli schyłko­wym okresie sier­miężnego komunizmu gomułkowskiego. 

Podróżowanie poza granice komunistycznej ojczy­zny było praktycznie niemożliwe dla zwykłych ludzi. Wtedy to właśnie rosła moja fascynacja alpinizmem, dziedziną z pogra­nicza sportu i filozofii życia. Do­tacje na ten rodzaj sportu były mniej niż niewystarczające. Je­żeli skonstatujemy, że pieniądze z rozmaitych GKKFiT płynęły tylko na sporty, które były „słuszne ideowo” i do tego medalotwór­cze na arenie międzynarodowej „ku chwale socjalistycznej oj­czyzny”, to dla normalnego czy­telnika stanie się zupełnie jasna życiowa tępota piszącego te sło­wa miłośnika gór. Zwłaszcza je­śli te góry, które chciał zdoby­wać w następnej kolejności po Tatrach, znajdowały się w „stre­fie dolara”. 

Cud niewyśniony 

Co prawda byłem dość masyw­nej budowy, ale zawsze marzyły mi się podniebne zwisy na jed­nym palcu zaczepionym o mi­kroskopijny występ skalny. Cała zaś lektura wysokogórska do­wodnie pokazywała, gdzie to ma­rzenie znajduje się na mapie świata. Tym „cudem niewyśnio­nym” były Dolomity. Mijały lata. Dzięki uporowi oraz pewnej dozie szczęścia i cech charakteru uda­ło mi się wiele moich planów al­pinistycznych zrealizować. Zwłaszcza kierunek wschodni był możliwy do zaliczenia, dzięki rozmaitym artykułom codzien­nej potrzeby, wożonym w po­jemnikach z wypraw alpinistycz­nych, a tak pilnie oczekiwanych, czy to przez tubylców byłego Sowietlandu, czy też innych azja­tyckich satrapii. Niestety natura jest nieubłagana i wraz z rosną­cym doświadczeniem górskim stopniowo malała sprawność ciała, czyli, mówiąc jaśniej, coraz bardziej stawało się oczywiste, że w Dolomity jako wspinacz niestety już nie pojadę. 

Kiedy w 1985 roku dobiło mnie chronicznie bolące kolano, będące nienajmilszą pamiątką młodości chmurnej i górnej, a często durnej, ostatecznie wziąłem rozbrat ze wspinaczką. Coraz bardziej pochłaniała mnie nowa, a właściwie odnowiona z lat szczenięcych, pasja. Zaczą­łem coraz bardziej podziwiać coś, co w młodości mnie pocią­gało. Były to motocykle. Niby działające na tej samej zasadzie, co poczciwe WFM-ki i Junaki, ale jednocześnie wzbogacone ogromnym postępem ostatnich lat, błyszczące i niezawodne, niekopcące i niecieknące cuda techniki. 

Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy w 1980 roku, w Caracas, poznany Wenezuelczyk Cheche, pilot samolotu odrzutowego, bę­dący właścicielem m. in. wspa­niałej Hondy Gold Wing, niedbałym gestem pozwolił mi dosiąść tego smoka. Po wielu latach przerwy w jeździe motorem ośmieliłem się dojść tylko do drugiego biegu. 

Potem były dalsze wyprawy w świat i coraz większa fascyna­cja oglądanymi dwukołowcami. Wreszcie, w końcu 1983 roku, zo­stałem po wielu, wielu latach przerwy znowu właścicielem własnego motoru. Była to no­wiutka MZ-tka 150 TS. I tak do dzisiaj trwa moja druga miłość do „motocyklizmu”. Zmieniają się jedynie obiekty, na których przemierzam drogi swojej Ojczy­zny i rozmaitych innych Ojczyzn moich motocyklowych przyjaciół. Tutaj zaczyna spinać się klamra, której skądinąd pozor­nie nieprzystawalne zawiasy tworzą alpinizm i motocyklizm. 

Raj dla motocyklisty 

Dolomity, te cudownie skaliste góry o urwistych ścianach, a równocześnie porośnięte buj­ną roślinnością, w dolinach są przecież poprzecinane siecią podniebnie wijących się serpen­tyn, wdrapujących się na pod­niebne przełęcze i spadających w przepaściste doliny dróg o doskonałych nawierzchniach. Jest to raj dla motocyklistów kocha­jących przede wszystkim wido­ki, jakie przynosi niezwykle urozmaicony krajobraz i przed­kładających radość z panowa­nia nad motocyklem, kładzio­nym z wirażu w wiraż, nad opę­tańczą jazdę po prostych auto­stradach. W moim przypadku radość spotęgowana była znajo­mością gór z lektur mojej mło­dości. 

W 1992 roku, jadąc z Jurkiem „Morsem” Kazimierskim do Francji, zawadziliśmy o kawałek Dolomitów. Już wtedy obieca­łem sobie, że muszę koniecznie lepiej poznać ten zakątek Euro­py. W minionym roku udało mi się wygospodarować, zaraz po zlocie w Chorwacji, (patrz nr 10/95 „Świata Motocykli”) kilka dni na trochę lepsze poznanie moich wymarzonych gór. Trze­ba było siłą woli wyrzucić z gło­wy myśl „jakby to było cudownie przyjechać tutaj na motorze z kumplami, ze sprzętem alpini­stycznym i będąc niezniszczal­nie młodym łoić najbardziej przewieszone ściany”. 

„To se uż ne vrati”, a więc trzeba cieszyć się tym, co daje Przedwieczny Stwórca człowie­kowi w moim wieku i kondycji. Najpierw była mapa, na której starannie pozaznaczałem roz­maite warianty dróg wiodących przez góry. Pomyślałem również, gdzie będę nocować – czy to „na dziko”, czy też korzystając z do­brodziejstw słono kosztującej cywilizacji. 

Panorama Dolomitów na parkingu pod Tre Cima

Znowu w drodze

Tak więc ze słonecznej wyspy Krk w Chorwacji, z gościnnego domu państwa Labaszów, wyruszyliśmy rano z synem w kierunku północnym, do Słowenii. W porannej nadmorskiej bryzie, wiejącej od Adriatyku, nasz maksymalnie obciążony motocykl grał cudowną pieśń pt. „Znowu w drodze”. Ani obejrzeliśmy się, kiedy dojechaliśmy do Lubljany. Tutaj, na okalającej stolicę Słowenii autostradzie pozwoliłem szerokiej piersi mojego „stalowego rumaka” mocniej pociągnąć z pucharów-gaźników. Przypomniawszy w ten sposób kilkunastu innym użytkownikom dróg, pomieszczonym w klatkach zwanych samochodami, o tym, kto tutaj naprawdę jest „The King”, odbiliśmy w kierunku północnym, w stronę granicy z Austrią. 

Tempo spadło znowu do tu­rystycznego i tak już dojechali­śmy znowu do Alp Julijskich, a konkretnie do Kranjskiej Gory. Przy wspaniałej słonecznej po­godzie mgła unosząca się nad lodow­cami Triglava i sąsiednich szczytów, spowodowana parowaniem lodu, trochę prze­słaniała te przepiękne szczyty. Cóż, to znana prawda, że góry są najpiękniejsze o świcie i o zmierzchu, a my byliśmy tu­taj w środku dnia. 

Zatankowani z meniskiem wypukłym na ostatniej stacji benzynowej przed wjazdem do Austrii, zaczęliśmy wspinaczkę na graniczną przełęcz, leżącą na wysokości ponad 1000 m n.p.m. Machnięcie ręki celnika i rozpo­częliśmy jeszcze bardziej karko­łomny zjazd do doliny, w której leży Villach. Stąd skierowaliśmy się na zachód, aby przez wschodniotyrolskie Dolomity dotrzeć do włoskiej granicy. Drogę częściowo już znałem z 1992 roku, ale chciałem poka­zać ją synowi, gdyż jest to na­prawdę piękny kawał świata, zwłaszcza dla motocyklisty. Po­tem była granica z Włochami w Ambach i byliśmy w kolejnym już, czwartym kraju tego pięk­nego dnia. 

W Dobbiaco (Toblach) odbili­śmy na południe, aby osiągnąć nasze pierwsze noclegowisko, wśród dziko skrzesanych i błysz­czących lodem turni. Pogoda, do tej pory tak nam przychylna, za­częła się robić coraz bardziej groźna. Ciemne chmury nad szczytami gór w oddali rozbłysły błękitną poświatą. Od południa szła burza. Mimo to zdążyliśmy jeszcze obejrzeć cmentarz żoł­nierzy C.K. Austro-Węgier z I wojny światowej. Wśród licznych grobów, wiele nazwisk przypominało nam, że w tamtym czasie Polacy zmuszeni byli umierać za kraj, który nie nazywał się Polska. Pociechą niech będzie, że spoczywają na cudownie położonym i zadbanym cmentarzu w otoczeniu gór, któ­rych widok zapiera dech w pier­siach żyjącym. Namiot rozbijali­śmy na znanym mi z 1992 roku dzi­kim namiotowisku. Tak jak trzy lata temu, natknęliśmy się na autokar pełen turystów z Czech. 

Czeskie piwo, po czeskiej cenie 

Czesi mieli już ustawione namioty i właśnie wieczerzali. Udało mi się kupić od nich pysz­ne piwko po normalnej, „czeskiej” cenie, a więc o wiele ta­niej niż po cenie zjednoczenio­wo-europejskiej. Muszę wstawić okazjonalną dygresję, że zupeł­nie nie rozumiem dużej części moich rodaków, którzy są nie­chętni „chytrym Pepikom”. I ta konstatacja, zapewniam was, nie jest prostą funkcją nabycia taniego piwa. Ten wspaniały po­godowo i obfitujący w przepięk­ne krajobrazy dzień kończył się ulewnym deszczem i walącymi w okoliczne szczyty piorunami, niosącymi po dolinach dudniący pogłos. Burza w górach to jest „niedźwiedzie mięso”, pod wa­runkiem, że mamy przed nią bezpieczną kryjówkę. Nasz namiot nie był na szczęście „bez­czelny” i przyrządzone na pry­musie „gregulo” tj. mieszanka mięsno-warzywno-makaronowa, popita piwkiem, mile rozgrze­wała rozciągnięte w śpiworach, znużone całodzienną jazdą cia­ło, a zwłaszcza odwłoki. 

Poranek wstał z lekka jesz­cze zachmurzony, ale wszystkie znaki na niebie i na ziemi mówi­ły, że znowu będzie kolejny piękny dzień. Spakowaliśmy się i zjedliśmy śniadanie, przesu­szyliśmy wilgotny namiot, poga­piliśmy na cudownie odbity w tafli jeziora, pokryty śniegiem i lodem grzbiet Monte Cristallo, mający 3216 m, i odpaliliśmy motor. Zagdakał od razu, jak gdyby całą noc przestał w su­chym garażu. Czyż można sobie wyobrazić piękniejszy początek dnia? Skierowaliśmy się w stro­nę pasma górskiego Tre Cime. Dla ludzi, którzy cokolwiek sły­szeli o wspinaczce i o Dolomi­tach, jest to miejsce prawie święte, jak np. zlot Sturgis dla harleyowców. 

Drogi górskie we Włoszech (w przeciwieństwie do niektó­rych w Austrii) są bezpłatne. Po­nieważ jednak dojazd do trzech Cim jest drogą w jedną tylko stronę, więc aby zobaczyć ten cudowny kawałek naszego globu, rząd włoski postawił szlaban i przy nim budkę z cerberem. Bilet kosztował 10.000 lirów tj. 10 DEM od motocykla, co jest najniższą taryfą. Po wykupieniu biletu zaczęliśmy podniebną wspinaczkę, zakończoną par­kingiem u podnóża góry, z któ­rego rozpościera się widok przy­prawiający o zawrót głowy. Da­lej można już tylko per pedes. Kiedy ja ukręcałem sobie szyję oglądając otaczającą panoramę, Mikołaj pocwałował w górę sto­kiem do podnóża najbliższej gó­ry. Dotknął jej dolomitowych skał, zajrzał do znajdującej się tam jaskini i lekko zadyszany (cóż, wysokość robi swoje) wrócił zadowolony z tego symboliczne­go powitania. 

Dosiedliśmy maszyny, mach­nęliśmy ręką motocyklistom, którzy w międzyczasie się tutaj zjawili i dalej kontynuowaliśmy naszą przygodę. Zjazd do budki cerbera, kiedy momentami trze­ba było hamować jedynką przed zakrętami, nie trwał długo. Ob­jeżdżając masyw Monte Cristal­Io skierowaliśmy się do Cortina d’Ampezzo. Sam kurort, skąd­inąd piękny, czyste miasteczko, zupełnie nas nie interesował. Po pierwsze, drogo jak cholera, a po drugie, czym tu się można zachwycać, kiedy wokół takie dzi­wy i cuda natury. 

Kierunek Pordoi 

Kierunek dalej obowiązywał zachodni, co przy meandrują­cych drogach było oczywiście tylko geograficzną fantasmago­rią. W cudownym, doprawdy brakuje mi słów aby to wyrazić, otoczeniu masywu Tofana, na parkingu przed górą Tofana di Roses przekąsiliśmy drugie śniadanie. Po odpoczynku, z którego skorzystał również nasz rumak, ruszyliśmy w kie­runku przełęczy Pordoi, leżącej na wysokości 2239 m n.p.m. Je­śli do tej pory myśleliśmy, że już wiemy coś o prawidłach ru­chu w Dolomitach, to ten kawa­łek kazał nam zweryfikować dotychczasowe doświadczenia. 

Niespodzianką był wzmożony ruch wszelkich turystycznych pojazdów. O ile dotychczasowa trasa była stosunkowo pustawa i pozwalała również kierowcy czasami w czasie jazdy kręcić głową za co smakowitszymi kąskami krajobrazu, to dojazd do przełęczy zaczął być czymś na kształt jazdy Marszałkowską, i to wcale nie w godzinach luzu komunikacyjnego. Sunące po niekończących się serpentynach wąską, choć o znakomitej nawierzchni, drogą pojazdy zmuszały do ekstraordynaryjnej uwagi. Każdy błąd przy wy­przedzaniu, zwłaszcza w pobli­żu zakrętów, mógł się skończyć jeśli nie tragicznie, to przynaj­mniej kraksą. A jak tu wlec się do góry z prędkością ledwo dochodzącą do 10 km/h, kiedy twój motocykl nie lubi jeździć na zbyt małych obrotach, zwłaszcza jeśli wiezie dwie oso­by i furę bagażu? 

Na przełęczy Pordoi

Problemu nie sprawiali oczy­wiście ani motocykliści, jadący na ogół z tą samą prędkością, ani samochody osobowe przeskaki­wane w mgnieniu oka, ani na­wet kolebiący się na swych bicy­klach rowerzyści, dzielnie w po­cie czoła depczący do góry. Prawdziwym utrapieniem były oczywiście autokary turystycz­ne, często biorące co bardziej agrafkowe serpentyny na dwa razy. Jadąc pod górę trzeba na­prawdę nauczyć się przewidy­wać, w którym momencie znaj­dę się za takim Lewiatanem, zwłaszcza że przednie koło jest na stromiźnie ledwo, ledwo do­ciążone i sterowność na naj­ostrzejszym łuku drogi, przy prawie zerowej prędkości, jest hipotetyczna. Wreszcie przełęcz z hotelowym gmaszyskiem, peł­na wszelkiej maści turystów, w tym najbliższych mi „zmoto­cyklizowanych”. Ogromna więk­szość z nich to Niemcy i Austria­cy, którzy wyskakują na krótką przejażdżkę na lekko i wracają potem bądź do domu, bądź do hotelu. 

Zbyt długo w tej ciżbie nie zdzierżyliśmy i runęliśmy w do­liny, aby z nich znowu wdrapy­wać się na kolejną przełęcz, o nazwie Sella. Motocykl, które­go obciążenie na koła zdecydo­wanie lepiej rozkładało się przy jeździe w dół, raźno wziął się do roboty. Dla mnie z kolei krzepią­ca była świadomość, że jazda z prawie cały czas przymkniętą przepustnicą gazu, oprócz lep­szej stateczności, zdecydowanie mniej naraża na szwank mój pu­gilares. Ale przełęcz Sella to jed­nak 2240 m n.p.m., a zatem co się odwlecze, to nie uciecze. To, co zyskałem finansowo, to stra­ciłem wysokościowo i teraz cze­kało mnie działanie odwrotne.

40 serpentyn 

Na tę przełęcz, o metr wyższą od poprzedniej, wiodło ok. 40 serpentyn i ruch był mniejszy, a tym samym frajda z wjechania na nią odpowiednio większa. Ucięliśmy sobie krótki odpoczy­nek i tym razem już na dobre zaczęliśmy zjeżdzać w dolinę rzeki Adygi, od której wziął wło­ską nazwę ten rejon – Górna Adyga. Dla niemieckojęzycznych motocyklistów ten rejon nazywa się natomiast Południowy Ty­rol. Pogoda była cały czas zna­komita, co pozwalało mi jeździć bez rękawic, a tym samym do­kładniej operować manetką ga­zu i dźwigniami sprzęgła i ha­mulca. Po zjechaniu nad Adygę skierowaliśmy się na północ, do przełęczy Brenner. 

Mieliśmy nocować u mojego austriackiego kumpla, Georga Haglmayera, mieszkającego w Steinach, kilkanaście kilome­trów na północ od rzeczonej przełęczy, będącej naturalną granicą między Italią i Austrią. Nie chcąc mu robić subiekcji z naszym przybyciem, zjedliśmy przed przełęczą znakomitą obiadokolację, czyli nieśmiertel­ne „gregulo” i ruszyliśmy w stronę jego domu. Swoją dro­gą, to dostaliśmy od niego potem solidny wygawor, gdy nie bar­dzo mogliśmy skonsumować przygotowane na nasz przyjazd zapasy żarcia. Dolomity żegnały nas w taki sam sposób, w jaki nas witały. Tym razem od półno­cy znad przełęczy Brenner dmuchnął Boreasz, racząc nas deszczem i coraz większym chłodem. Było to tym dziwniej­sze, że w porównaniu z przekra­czanymi dziś przełęczami, się­gającymi swymi wysokościami głównego grzebienia Tatr, le­gendarna przełęcz Brenner to zaledwie niecałe 1400 m n.p.m., czyli prawie nizina. 

Trasa pełna przyjaciół 

Przekroczyliśmy ją zwykłą szo­są, gdyż autostrada aż do same­go Innsbrucku jest płatna, a do tego nie byłem pewny, czy bę­dzie z niej zjazd w Steinach. Go­rące przyjęcie, jakiego doznali­śmy u Georga wynagrodziło nam szybko ostatnie mokre i zimne kilometry. Wieczór spędziliśmy na rozmowie o tym, co było, co jest i co, miejmy nadzieję, będziemy robić na naszych stalowych rumakach, dopóki nie pokręci nas w chiński paragraf odwieczny wróg motocyklistów, czyli reumatyzm. Trzeba dodać, że wśród środków antyreumatycznych, przyjętych przez na­sze organizmy tego wieczoru, zupełnie nie było aspiryny ani innych środków powszechnie przez aptekarzy uznanych za medykamenty. 

Następny dzień spędziliśmy zwiedzając Innsbruck, w tym miejsce pracy Georga, który jest kartografem. Później oczekiwa­liśmy na naszych znajomych Chorwatów z Darko Labaszem na czele, aby wspólnie pojechać na doroczny zlot turystów moto­cyklowych, urządzany przez „Motorrad” już od kilku lat w pobliskim tyrolskim Neustift. Miał też przyjechać z Polski Waldek „Jonasz” Zdrojewski, który, jak się okazało po przyjeź­dzie, prawie całą drogę z kraju przebył w kiepskich warunkach pogodowych, a na domiar złego „beknął” jeszcze parę ładnych szylingów, gdyż przez pomyłkę, już za Innsbruckiem, wpakował się na płatną autostradę. 

Chorwaci przyjechali po po­łudniu w dobrych nastrojach, gdyż w czasie przejazdu przez dolomickie doliny, cały czas mieli dobrą pogodę. Niestety hu­mory im trochę siadły gdyż w północnym Tyrolu lało i wszelkie prognozy meteo brzmiały jednoznacznie wrogo. W dolinach był deszcz, w wyższych partiach śnieg. Taki to był koniec czerwca w tym, skądinąd pięknym, zakątku świata.

O zlocie nic dobrego 

O samym zlocie niestety nic do­brego powiedzieć się specjalnie nie da. Wstęp wyglądał zachę­cająco, gdyż cena metalowej okolicznościowej plakietki, tenerarium wycieczek zaplanowanych w czasie zlotu i szalika (niestety nie był to ciepły szalik wełniany) wyniosła 10 DEM. Ale to był dopiero wstęp do kanału, z którego trudno już było czmychnąć. Cena za namiot, motocykl, dwie osoby na dwa noclegi na grząskim pastwisku wyniosła w przeliczeniu 30 USD. Co prawda nie było klasycznej „ludożerki” w wydaniu niektórych polskich spędów bydła, nie wiedzieć czemu zwa­nych zlotami motocyklowymi, ale i tak watahy Teutonów wca­le nie tworzyły atmosfery dobrej i niewymuszonej zabawy. Do te­go pogoda była cały czas makabryczna. 

Pole namiotowe w Neustift

Z zaplanowanej na sobotę wycieczki nie skorzystałem. Nie chciałem psuć sobie pięknych wspomnień sprzed kilku dni. Teraz, gdy na podniebnych ser­pentynach leżał miejscami mo­kry śnieg, przyjemność podzi­wiania ich uroków wydała mi się bezzasadna. Tak przebido­waliśmy do niedzieli i wrócili­śmy do gościnnego domu Geor­ga. Resztę dnia spędziliśmy na szorowaniu się, suszeniu i kla­rowaniu maneli. 

Obejrzałem Steinach i jego zabytki. Powtórzyliśmy w mini­skali wieczór powitalny i na­stępnego dnia spakowani wyru­szyliśmy w drogę do kraju. Czas nas specjalnie co prawda nie naglił, ale też nie bardzo uśmie­chało nam się podziwianie uro­ków Austrii w czasie deszczu. Chcąc nie chcąc wzięliśmy kie­runek na autobahnę i trzymali­śmy się jej od Innsbrucku, aż po St. Polten, tzn. niecałe 40 km. przed Wiedniem. Był to najlepszy pomysł jak na ten dzień, gdyż opady deszczu miejscami przechodziły w oberwanie chmury i jakakolwiek jazda po drodze innej niż dwupasmowa byłaby po prostu niepotrzeb­nym ryzykiem. 

Powrót ukarany 

Ten niefartowny i męczący dzień w swoim austriackim eta­pie skończył się zapłaceniem 400 szylingów (40 USD) manda­tu za wyprzedzanie w niedo­zwolonym miejscu. Może znak i był, tylko że zasłoniły go wlo­kące się ciężarówki. Natomiast na jezdni nie było ciągłej linii, a austriaccy policaje znakomicie wiedzieli, gdzie się ustawić, aby łapać „jeleni”. Przejazd przez Czechy w czasie siąpiącego deszczyku, przy śliskiej nawierzchni, rosnącym zmęczeniu oraz zapadającym zmierzchu da się określić jednym słowem – Golgota. Kiedy więc osiągnęliśmy Cieszyn i do Wisły, w której mieszka mój ukochany teściu­nio, zostało ok. 30 km., poczułem się jak Noe, którego barka po potopie osiadła na zboczu góry Ararat.

Przemęczyliśmy tego dnia ponad 800 kilometrów. Radość dotarcia pod rodzinny dach była doprawdy wielką nagrodą za ten wysiłek. O naszych zmaltretowanych tyłkach można by doprawdy powiedzieć wszystko, z wyjątkiem „żelazne”. Kiedy się jednak wyspaliśmy, wymyliśmy, najedliśmy i napiliśmy, pierwsza myśl, która przebiegła przez głowę przy okazji oporządzania mego wier­nego mechanicznego wierz­chowca wyglądała następująco: to wspaniałe, że są na naszej planecie Dolomity, przez które wiedzie tyle dróg wartych obej­rzenia. A zatem do przyszłego roku?

Zdjęcia: autor

KOMENTARZE