Sezon motocyklowy A.D. 1995 praktycznie już się kończy. Można jeszcze pojechać na tu i ówdzie or­ganizowany zlot. Ale właści­wie to pomału zaczynamy już żyć wspomnieniami mijającego sezonu. Dopóki wspomnienia są jeszcze „cie­płe”, a jednocześnie warte podzielenia się z innymi, ko­lejny raz w imieniu redakcji zachęcam was do ich spisa­nia i przysyłania do „Świata Motocykli”. Naturalnie zdję­cia ubarwiające wasz repor­taż, będą do tego konieczne. 

Mnie w tym roku też nie wszystkie plany udało się zrealizować. Ponieważ mo­tocykl mimo swoich piętnastu lat nadal jest w znakomi­tej formie mechanicznej, powód, że nie przejechał ocze­kiwanej ilości kilometrów, był niezwykle trywialny. Po prostu brak mu było odpowiedniej ilości paliwa w ba­ku. Czyli, mówiąc po ludzku, brakowało „mamony”. Po­nieważ dewizę „pomagaj so­bie niebożę, a Bóg ci dopo­może” uważam za prawdzi­wą, więc jak zwykle przed sezonem dokonałem analizy, gdzie i ewentualnie za co bę­dę mógł sobie pojeździć. Otóż mam kilka upatrzonych zlotów zarówno krajowych, jak i zagranicznych, które uważam za godne zalicze­nia. Ponieważ zaś zupełnie nie przepadam za wszelkiej maści „ludożerką” motocy­klową, więc zdecydowanie staram się omijać różne spę­dy, na które wpuszczają byle kogo, byle skąd i na byle czym, byle tylko pochwalić się, że zlot był największy w byłej „strefie rubla”. Ilość i jakość w motocykliźmie to są zupełnie różne wartości. Moje kilkunastoletnie do­świadczenie motocyklowe zaowocowało powyższą konstatacją. Dlatego też zdecy­dowanie wolę zaplanować sobie jakąś trasę w kraju i po ewentualnym dobraniu kum­pli, właśnie na niej pooglą­dać różne ciekawe rzeczy. Na coroczne zloty zagranicz­ne staram się zawsze jechać innymi trasami, a przynaj­mniej wynajdywać różne warianty dojazdowe. Nie spieszę się również z dojaz­dem, co pozwala mi po dro­dze obejrzeć najciekawsze miejsca krajobrazowe czy architektoniczne. 

W tym roku zlot w Chor­wacji odbył się w dniach 16-18.06. Dlatego już w środę wieczorem byłem starannie spakowany. Z reguły staram się nie być samotny w swo­ich wojażach, ale niestety nie zawsze się to udaje. Wie­działem, że w tym roku wy­biera się do Varażdina kilku moich kolegów, ale ich itine­rarium było inne niż moje. Tak więc zwolniłem syna ze szkoły przed jej oficjalnym zakończeniem. Żona i matka wręczyła zamiast niego kwiaty komu trzeba w szko­le, a my we czwartek rano wyjechaliśmy na południe. Obiad zjedliśmy w Wiśle, w gościnnym domu mojego teścia. Rozmowy światopo­glądowe przeciągnęły się do późnych godzin wieczor­nych, więc i noc zastała nas na łonie rodziny. 

Widok ze słowackiego brzegu Dunaju na Esztergom

Następne­go dnia rano skierowałem motocykl w kierunku nowe­go przejścia granicznego ze Słowacją w Zwardoniu. Znu­dzeni celnicy dokładnie obejrzeli wszystkie papiery i wypytali o cele podróży, a potem ostemplowali nasze paszporty. Wyrazili zdziwie­nie moją „nieodpowiedzial­ną” decyzją zwiedzania kra­ju ogarniętego zawieruchą wojenną, czyli Chorwacji. Ponieważ, pomimo siwieją­cej brody i prawie łysej łepetyny, ciągle we mnie kipi złość, gdy słyszę taką bez­myślną paplaninę, oczywi­ście wdałem się w kolejną dyskusję, która pewnie nie­potrzebnie przedłużyła mój pobyt na granicy poza nie­zbędne minimum. 

Starałem się wytłumaczyć jak komu dobremu, że istnieją różnie wyglądające wojny: m.in. wojna domowa, gdzie tłuką się brat z bratem, syn z oj­cem, zięć z teściem. Tam konflikt występuje tylko w takich miejscach, gdzie te zwaśnione rodziny do tej po­ry ze sobą współżyły. Takim rodzajem konfliktu jest to, co dzieje się na Bałkanach, w byłej Jugosławii. Tam, gdzie obok siebie mieszkają Serbowie, Chorwaci czy Bo­śniacy (muzułmanie) można się spodziewać wszystkiego najgorszego. Poza tymi rejo­nami, a więc tam, gdzie nie ma etnicznego kotła, jest ci­sza i spokój. Ludzie są ser­deczni i gościnni dla przyby­szów z obcych stron.

Po co się tak szeroko roz­pisałem w tej materii w czasopiśmie motocyklowym? Otóż coraz więcej u nas motocykli, a więc i motocykli­stów. Niektórzy z nich już są, inni będą turystami. Ad­riatyk to piękne i czyste mo­rze, wybrzeże zaś jest chyba najładniejsze w Europie. Chorwacja to piękny krajobrazowo i pełen zabytków kultury kraj. Drogi są dobre, ludzie gościnni i bliscy nam w swoich zachowaniach, zwyczajach i wierze. Ceny są zbliżone do naszych, a więc niższe niż w „zjedno­czonej” Europie. Inflacja podczepionego do niemiec­kiej marki chorwackiego pieniądza (kuny) nie istnie­je, mimo ogromnych wydat­ków na zbrojenia, niezbęd­nych do utrzymania niepod­ległości. Zaprawdę powia­dam wam, niedźwiedzią przysługę, również naszym kieszeniom, robią rozmaite media, rozdmuchując to, co już dawno się w Chorwacji nie żarzy. A już na pewno nie ma ognia ani jego śla­dów nad pięknym i ciepłym Adriatykiem. 

Ślady wojny w Chorwacji

Po takich to rozmowach ruszyłem na po­łudnie, przez Żylinę, Mar­tin i dalej w kierunku Sztu­rowa, który leży po słowac­kiej stronie granicznego Du­naju. Tutaj czekała nas pro­mowa przeprawa przez tę majestatyczną rzekę. Po węgierskiej stronie, wspa­niale na błękitnym niebie malowała się katedra i twierdza w Esztergom. To tutaj, o mało co, po zwycięskiej Odsieczy Wiedeńskiej w 1683 r., nie dostał się do niewoli sam Jan III Sobieski, nieopatrznie zapędziwszy się w pościgu za wycofują­cym się Turczynem. 

Plan ominięcia rozgrzanego czer­wcowym słońcem Buda­pesztu powiódł się znakomi­cie i po kilkunastu kilome­trach objazdu, grzmiałem autostradą łączącą stolicę Madziarów z ich „morzem”, czyli Balatonem. Tutaj na jednym z parkingów, na którym stanęliśmy, aby coś przekąsić i chwilę odpocząć, spotkaliśmy jadącego do Varażdina w tym samym ce­lu co my Andrzeja Paradowskie­go. Odtąd, aż do miejsca zlo­tu, jechaliśmy razem. Droga wzdłuż Balatonu, przez całe mnóstwo miejscowości let­niskowych, bardzo nam się ślimaczyła z powodu dużego ruchu i ciągłych ograniczeń prędkości do 50 km/h. Po­dobno Węgrzy dość ostro egzekwują kary za przekro­czenia prędkości, a stan mo­jej kasy nie pozwalał na sprawdzenie tej hipotezy. 

Jednym z punktów programu był pieczony prosiak

Na granicy chorwackiej cel­nik wypytał nas i kazał po­kazać nasze fundusze, i już niedługo potem byliśmy na miejscu zlotu, nad pięknym rozlewiskiem Drawy. Ze­rwano mi hełm z głowy i wlano w gardło butelkę orzeźwiającego piwa. Georg Haglmayer, mój serdeczny austriacki kumpel, wyrwał mnie z motocykla, abyśmy mogli sobie zrobić niedź­wiadka. Litościwe ręce pod­trzymywały w tym czasie mój potwornie objuczony motor. Po serdecznym przywitaniu się z organizatora­mi, z Darko na czele, i roz­licznymi przyjaciółmi oraz dokonaniu formalności reje­stracyjnych, mogliśmy zająć się rozbijaniem namiotu. 

Wraz z Andrzejem byliśmy już ostatnimi Polakami, któ­rzy przyjechali w tym roku do Varażdina. Przed nami swoje namioty rozbili Anita i „Jonasz” Zdrojewscy, Ewa i Wiesiek Przestkowie oraz dwaj soliści: Krzysiek Gwar­diak i mieszkający w Niem­czech Andrzej Cichoń. Na­sza grupa tworzyła więc wcale pokaźny tabor polski. Jedynie namiot „Jonasza” stał osobno, w cieniu drze­wek, na lekkim podwyższe­niu terenu, które miało go ochronić przed przewidy­wanym podmakaniem. De­szczu co prawda nie było, ale za to rozlokowana na­stępnego dnia wokół niego ciasnym pierścieniem grupa chorwackich dwusuwow­ców, poprzez swoje cało­nocne charkotliwe parkota­nie i wydzielane z rur kłęby białych, cuchnących dy­mów, pozwalała nam widzieć go czasami niby Jasną Górę w czasie potopu szwedzkiego. Nolens volens, czyli chcąc nie chcąc, zago­rzały antyklerykał „Jonasz” robił za przeora Kordeckie­go. 

Jednak piątkowy wie­czór upłynął na utrwalaniu, a właściwie upłynnianiu tradycyjnych zlotowych przyjaźni polsko-chorwac­ko-austriackich. Kolejny już raz upewniłem się, że nie­mieckojęzyczni przecież motocykliści z Austrii zdecy­dowanie bardziej lgną do swoich słowiańskich kole­gów od dwóch kółek niż do swych germańskich pobra­tymców językowych. Wspól­nota ducha i temperamentu jest silniejsza niż więzi lin­gwistyczne. 

Austriacko­-polska radość z trofeów zlotowych

Na poranną pa­radę po Varażdinie i oko­licznych barach ustawiliśmy się mimo wszystko ochoczo. Oprócz dwóch ba­rów po drodze, gdzie był za­łatwiony posiłek gratis i roz­maite napitki, niewątpliwą atrakcją dla części zlotowi­czów była wizyta na torze wyścigowym. Tutaj wielu ewentualnych mistrzów świa­ta mogło przetestować sie­bie i swoje maszyny. Wszy­stko skończyło się szczęśli­wie i nikt nie zaliczył gleby. Niestety część rozochoco­nych „mistrzów” kontynu­owała wyścigi w czasie jaz­dy kolumny paradnej, co by­ło poważnym zagrożeniem dla innych, traktujących pa­radę we właściwy sposób. Muszę z przykrością przyznać, że nie tylko południo­wi Słowianie nie potrafią pohamować swoich tempe­ramentów. 

W doskonale zorganizowanych po para­dzie konkursach kilku z nas brało udział, ale bez specjal­nych sukcesów. Natomiast wieczorna zabawa oraz roz­danie nagród, przy ogłusza­jących dźwiękach zespołu rockowego, przyniosły na­szej ekipie piękny puchar i dyplom za najliczniejszy klub zagraniczny. Był to znakomity powód, aby po­dzielić się radością z naszy­mi zagranicznymi kolegami. Tak więc „świt różowy jak stuzłotówka” zastał najwy­trwalszych uczestników zlo­tu w tym samym miejscu, w którym ich pożegnało pięknie zachodzące słońce. Potem był kolejny wspaniały dzień, czyli niedziela, i zlot się skończył. 

Moi polscy ko­ledzy zebrali się do powro­tu, natomiast ja z synem już tradycyjnie – tzn. drugi rok z rzędu – przedłużyłem wy­jazd zlotowy o pobyt nad Adriatykiem. W tym roku znowu był to Krk z gościn­nym domem rodziców Darko Labasza. Plaże były mniej zagęszczone niż w ze­szłym roku. Niestety doty­czyło to również liczby pań i panienek w toplessie. Na­tomiast morze swoim kolo­rem, przejrzystością i tem­peraturą nie sprawiło żadnego zawodu. Ceny nie są aż tak wygórowane, ażeby nie sprężyć się na urlop w tym zakątku Europy. Dla przy­kładu: apartament dwupo­kojowy z łazienką, kuchnią i lodówką, dwoma tarasami, dla minimum 4-5 osób, kosztuje do 70 DM za dobę. A do morza jest nie więcej niż pół kilometra. Natural­nie, że moje wydatki, dzięki prawie familijnym stosunkom z państwem Labasza­mi, a także dzięki podstawowym produktom żywnościo­wym wziętym z Polski, były grubo niższe. 

Żegnam się z gościnnymi p.p. Labaszami

Zabytki wyspy znałem już z zeszłorocznego pobytu. W tym roku więc, oprócz wy­legiwania się na plaży w Nji­vicach, zwiedziłem po raz ko­lejny przepiękne miasteczko, od którego wzięła nazwę wy­spa, czyli Krk. Po serdecz­nym pożegnaniu z naszymi gospodarzami, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Tym ra­zem nie popełniłem błędu i w ramach oszczędzania wy­datków do Słowenii wjecha­łem na prawie pustym baku. Cena benzyny w tym kraju jest tylko trochę wyższa od polskiej i wyraźnie kontra­stuje z ceną północnego są­siada – Austrii. Potem Polska. Teściunio w Wiśle przyjął zięcia i wnuka z otwartymi rękami i suto zastawionym stołem. Pobyt przeciągnął się do następnej niedzieli, gdy znowu dosiedliśmy wiernego rumaka, aby zaliczyć kolejny zlot, tym razem w Hovezi na Morawach. 

Organizatorem corocz­nego zlotu jest klub Nieza­wisły Czterosuw ze Zlina, dawniej Gottvaldov, jeszcze dawniej Zlin. Miasto znane jest przede wszystkim z bu­tów robionych od przedwo­jennych czasów w fabrykach Tomasza Baty. Klubowi szefuje niezmiennie Vaclav Hamszik i prawie też nie­zmiennym miejscem spo­tkań jest autocamping w Ho­vezi koło Vsetina. Zlot poświęcony jest zmarłemu w wypadku motocyklowym w 1975 r. Anglikowi, Dave Gilbertowi, który zderzył się czołowo z nadjeżdżającym swoją stroną jezdni samo­chodem. Było to w czasie trwania zlotu. W tym roku była dwudziesta rocznica te­go tragicznego wypadku i delegacja wielonarodowe­go towarzystwa zlotowego złożyła na symbolicznej mo­gile na przykościelnym cmentarzu wspaniały wie­niec. 

U wjazdu na międzynarodowy zlot w Hovezi

Sam zlot, w którym bierze udział cokolwiek doj­rzalsze towarzystwo niż w Chorwacji, wcale nie jest imprezą ponurą. Co prawda nie ma tutaj ogłuszającej muzyki, ale za to dużo ła­twiej porozumieć się międzynarodowej braci motocy­klowej, zwłaszcza że znakomicie ułatwia potok wymo­wy mile chłodzące gardło, tanie i dobre czeskie piwo. W tym roku pogoda trochę pokrzyżowała plany organizatorów. Tak więc z czystym sumieniem mogłem ten czas poświęcić na siedzenie pod specjalnie dla gości rozpię­tym brezentem, w pobliżu najbliższej czerpalni piwa kuflowego. 

Na miano „żela­znego tyłka” zasłużył sobie w tym roku Keith Foreman, który z garstką innych Anglików, w tym przeuroczej Sue Ross i przemiłego Alana Gilmore’a, nota bene na­szych gości ze zlotu „Skor­piona”, dopiero bladym i za­chmurzonym świtem dotarł do swojego legowiska. Żeby goście nie zasiedzieli się zupełnie, organizatorzy oprócz ogniska zorganizowali sze­reg konkursów sprawno­ściowych. W jednym z nich, tj. w rzucie ciężkim tłokiem z jakiegoś ciężarowego sa­mochodu, udało mi się zdo­być nagrodę w postaci butel­ki czerwonego wina. 

„Orang” odbiera z rąk Vaclava Hamzika dyplom i puchar

W taki to miły, pożyteczny i wysoce kulturalny sposób, doczeka­liśmy do środy, a więc do rozdania nagród, które tra­dycyjnie odbywa się w pa­miętającym komunistyczny przepych domu kultury, przy dźwiękach wytwarza­nych przez dwóch braci gra­jących na gitarze i organach elektrycznych. Chłopy, któ­rych zdecydowanie łatwiej przeskoczyć niż obejść, ser­wowali nam utwory typu: „Szła dzieweczka” i z klasyki Dzikiego Zachodu. Nie­odmiennie, wcześniej czy później, wciąga to do wspól­nej zabawy całą zgroma­dzoną brać motocyklową. W międzyczasie zostają przez organizatorów rozda­ne rozliczne nagrody. Jeszcze długo będę mu­siał czekać na pierwsze miej­sce w kategorii wiekowej, gdyż w tym roku, pod nie­obecność 78-letniego cham­piona z Anglii, zwyciężył jego o dziesięć lat młodszy rodak.

Największe „lejki” zlotowe – ekipa szwedzka

Za to tytułem najliczniejsze­go klubu zagranicznego uho­norowano w tym roku pu­charem i dyplomem K. M. Skorpion. Ponieważ jest to firma dość szeroko znana, więc prezes Piotr „Orang” Wojtyński dostał duże bra­wa przy odbieraniu nagrody. Natomiast nieoficjalnie, naj­lepszym tancerzem, wycina­jącym akrobatyczne figury i genialnie prowadzącym korowody, został uznany Krzy­siek Gwardiak. Przegraliśmy zaś zdecydowanie w katego­rii od wieków uznanej za na­szą domenę narodową, czyli w opilstwie. Tutaj palmę pierwszeństwa, a właściwie butelkę piwa, może nie naj­pewniej, ale za to najłapczywiej, dzierżyły szwedzkie dłonie. 

W czwartek do południa spakowaliśmy się i kolejny zlot Niezawisłego Czterosu­wu przeszedł do historii, a my, syci i odprężeni, wró­ciliśmy do domowych pieleszy.

 

KOMENTARZE