fbpx

Tak się złożyło w tym ro­ku (1995, przyp. red.), że w czasie wakacji podróżowałem po Polsce wraz z grupką Belgów, na dodatek trasą proponowaną czytelnikom „Świata Moto­cykli” w nr 5/95. Co praw­da do Polski rokrocznie przyjeżdża kilkanaście (a może i kilkadziesiąt) milio­nów obcokrajowców, ale duża ich część to „turyści” ze Wschodu, których o tyle interesują ciekawe miejsca w Polsce, o ile uda się w nich jakiś towar tubyl­com wcisnąć za większe czy mniejsze „dieńgi”. Inni cudzoziemcy, ci z Zachodu, też przyjeżdżają, aby robić interesy, tylko na większą i bardziej cywilizowaną skalę. I czasem, „by the way”, coś nad Wisłą i Wartą obejrzą. 

Trzecia grupa to autentycz­ni turyści. Tacy też byli i moi goście, którzy przyje­chali do Polski po to i tylko po to, aby obejrzeć najcie­kawsze części naszego kra­ju. Propozycja, co to będzie i w jakim rejonie, miała wyjść ode mnie. 

Wiele lat temu dużo cho­dziłem po górach i udało mi się zwiedzić wiele górskich (i nie tylko) rejonów nasze­go globu, a od kilkunastu lat czynnie uprawiam tury­stykę motocyklową, więc moi motocyklowi przyjacie­le zarekomendowali moje turystyczne doświadczenie innym swoim motocyklo­wym przyjaciołom w Belgii. Tak doszło do ich wizyty w Polsce. 

Wszystkie moje wcześniejsze podróże, za­równo górskie jak i motocyklowe, mocno utwierdzały mnie w przekonaniu, że „Polska jest piękna (nie tyl­ko) z lotu ptaka”, jak ma­wiali Himilsbach i Makla­kiewicz w filmie „Wniebo­wzięci”. Oczywiście nigdy nie będę twierdził, że jeste­śmy ósmym cudem świata, ale z całą stanowczością uważam, że są u nas rejo­ny, jakich nigdzie indziej w Europie nie można już znaleźć, których obecnością możemy się szczycić i dbać, aby ich piękno nie było niszczone w żaden sposób. 

Jeżeli bowiem do tych natu­ralnych rarytasów przyrod­niczych dodamy odpowied­nią infrastrukturę, nazwij­my ją „cywilizacyjną”, to coraz więcej wszelkiej nacji Europejczyków będzie przy­jeżdżać do nas, aby podzi­wiać „raj utracony”. Ciągle jeszcze jesteśmy niedrogim krajem dla „westmanów”, zarówno jeśli chodzi o noc­legi, jak i wyżywienie oraz wszelkiego typu bilety wstę­pu. Do tego trzeba dodać atrakcyjną cenę benzyny oraz jej ogólną dostępność. 

Jeżeli tylko nie ulegniemy wszelkim naciskom rozma­itych – pożal się Boże – „do­radców” i wyżej wymienio­ne ceny nie osiągną euro­pejskiej „urawniłowki”, to liczba odwiedzających Polskę turystów (bez cudzysłowu) będzie z roku na rok przy­rastała. 

W tym roku w ciągu dziesięciu dni przejechałem ok. 2000 km po obszarach południowo-wschodniej Polski, a ponieważ podróże kształcą, więc nie tylko na­si goście czegoś się nauczy­li. Dlaczego właśnie tam pojechaliśmy, a nie na przykład na Mazury czy w Sudety? Otóż uważam, co już wyżej zaznaczyłem, że po pierwsze – liczba tury­stów zwiedzających nasz kraj będzie wzrastać, po drugie – wielu z nich, zachęconych krajobrazem, gościnnością i cenami, przyjedzie do naszego kra­ju przynajmniej powtórnie. 

Dlatego należy ich „wdra­żać” do oglądania Polski w miarę metodycznie. Polska, jak wiadomo z hi­storii, jeśli chodzi o teryto­rium jest państwem o dość dużej ruchliwości geogra­ficznej. Niestety, przynajmniej ostatnie przemiesz­czenia nie odbywały się za ogólną zgodą jej obywateli. W każdym razie, zdecydo­wanie częściej bywała Pol­ską ta właśnie południowo-­wschodnia część naszego obecnego państwa. Wnioski nasuwają się same: jeśli chcemy najbardziej przy­bliżyć kulturę materialną i tradycje historyczne Pola­ków obywatelom obcych nacji, to ten rejon wydaje się być najbardziej modelo­wy. A kiedy już turyści tu do nas powrócą, to wów­czas będziemy dalej im snuć opowieść o dziejach naszego Narodu i Państwa.

Czegóż zatem nauczyłem się podróżując po Polsce z grupą motocyklistów z Zachodu? Otóż minęły czasy, kiedy motocyklistą był człowiek, którego nie stać było na kupno samochodu, którego zachowanie i odruchy były oszczędne i skromne, a po­trzeby zgoła minimalne. Aktualnie motocyklista zwiedza świat jednośladem, ponieważ ma taki kaprys i – co uważam za prawdziwe – dużo lepiej i pełniej przeży­wa przebywane kilometry. 

Ponieważ pełniejsze przeży­cie to również deszcz, kurz czy wysuszający swym upa­łem wiatr, dlatego po cało­dziennej jeździe niezbędne są wszelkie zdobycze cywi­lizacyjne konieczne dla hi­gieny, przede wszystkim zaś ciepła woda w dużych ilościach, czyste i sprawne sanitariaty i wygodne łóżka. To wszystko można znaleźć oczywiście na szlaku tury­stycznym w Polsce, tylko często w niewystarczają­cych ilościach. Ale już po­mału widać, że i w tej dziedzinie „idzie nowe”. 

Po wyjeździe z Warsza­wy w kierunku południo­wym, pierwszym ogląda­nym przez nas zabytkiem był zamek w Czersku, który warto obejrzeć ze względu na ładne położenie. Potem jechaliśmy przez zagłębie owocowe w rejonie Warki, do Kozienic, poprzez kom­pleks tamtejszych lasów. Objazd Radomia i dojazd do Chęcin, to jedyne chwile tej podróży odbyte w deszczu, na dodatek po mało atrak­cyjnych okolicach. Niestety, ze względu na wypełnione już tego dnia przez turystów „osobogodzi­ny”, nie mo­gliśmy obejrzeć Jaskini Raj, strzeżonej przed tymiż tury­stami przez człowieka o twarzy czekisty z czasów piekłoszczyka Feliksa Ed­mundowicza Dzierżyńskie­go. No cóż, tacy też widocz­nie muszą żyć, tylko po co robią w turystyce? 

Zamek Krzyżtopór w Ujeździe, a właściwie jego rekonstru­owane ruiny obejrzeliśmy natomiast z dużą ciekawo­ścią. Jest to rzecz naprawdę godna uwagi. Nocleg spę­dziliśmy w hotelu przy zam­ku w Baranowie Sando­mierskim. Cisza, spokój, piękny park oraz malowni­czy renesansowy zamek zrobiły na nas znakomite wrażenie. Następnego dnia zwiedziliśmy wnętrza zam­kowe, wraz z muzeum siar­ki oraz zabytków kultury materialnej, odnajdywanych przy okazji wy­dobywania siarki odnalezio­nych w tym rejonie. 

Dalej kierowaliśmy się na połu­dnie, aby dojechać do Wie­liczki. Muzeum w kopalni soli nie zawiodło naszych czekiwań. Chociaż jestem rówieśnikiem Polski Ludo­wej, ja­koś nigdy nie było mi dane oglądać tego cudu sztuki górniczej, toteż na równi z Belgami byłem oszołomio­ny rozmachem i wyobraź­nią myśli technicznej w dawnych czasach. Noc­leg, troszkę hałaśliwy z po­wodu sobotniej dyskoteki w pobliskim klubie, mieli­śmy w hotelu w zamku w Wiśniczu. Sam zamek jest położony w przepięknej okolicy i cudownie w nią jest wkomponowany. Nie­stety jakiekolwiek próby zjedzenia czegoś sobotnim wieczorem okazały się nie­możliwe. Wszystko było po­zamykane i to w środku se­zonu turystycznego. 

Zamek w środku okazał się dużo mniej ciekawy niż jego ze­wnętrzna postać. Na pocie­chę obejrzeliśmy muzeum po Janie Matejce, który czę­sto w Nowym Wiśniczu ła­dował akumulatory przed kolejnym hitem malarskim, dokumentując przy okazji na rysunkach starą zabudo­wę miasta. Dokumentacja ta jest jedynym wyobraże­niem miasta, które uległo potem w całości strasznemu pożarowi. Nie ostał się rów­nież przed nim zamek, a właściwie jego wnętrza. 

Z Wiśnicza udaliśmy się, poprzez Żegocinę, Mszanę Dolną i Rabkę, do Zakopa­nego, aby moi goście mogli obejrzeć sobie prawdziwe góry. Planowaliśmy dwie wycieczki, jedną do Mor­skiego Oka, aby furkami za­przężonymi w konie doje­chać z Włosienicy do schro­niska nad Morskim Okiem i drugą, kolejką linową na Kasprowy Wierch. Z pla­nów nic nie wyszło, gdyż potworny tłok w Tatrach przeszedł wszelkie moje oczekiwania i nie chciało się nam stać ok. 4-5 godzin, aby kupić bilety na rzeczo­ną kolejkę, a tłumy i kolejka samochodów przy Włosieni­cy, sięgająca Łysej Polany, też nie rokowały nadziei, czy uda się tą furką przeje­chać. Najpierw więc obej­rzeliśmy Tatry z Gubałówki, a potem poszliśmy do Czar­nego Stawu na Hali Gąsie­nicowej. Ale ta wycieczka też przypominała spacer po Marszałkowskiej w Warsza­wie, tylko że trochę bardziej męczący fizycznie . 

Góry są nadal cudowne, tylko że nie ma możliwości tego w sobie przetrawić, kiedy się czuje i słyszy pra­cujące przed i za nami w pocie czoła organizmy innych, równie jak my dążą­cych do piękna i samotno­ści, turystów. Wnioski są oczywiste: jeśli chcemy je­chać w Tatry, a przecież warto, starajmy się robić to poza szczytem urlopowym. Pokręciliśmy się potem dro­gą Oswalda Bahera i jesz­cze raz pogapiliśmy na pięknie widoczną panora­mę całych Tatr, tym razem z Gubałówki. Z Zakopa­nego wzięliśmy kierunek wschodni i nad Dunajcem zaokrętowaliśmy się na tratwy, aby, jak pisał jeden z wieszczów (uwaga rozpi­suję konkurs: który i w ja­kim utworze?), „i po stru­dze do Królewca popłynął”. Tutaj znowu muszę się przyznać, że była to dla mnie, podobnie jak Wielicz­ka, zupełna nowość, na któ­rej zaliczenie wydanych pieniędzy zupełnie nie żału­ję. 

Tego dnia czekało mas jeszcze sporo kilometrów, ponieważ nocleg mieliśmy „zaklepany” w Wetlinie. Od Dukli, przez Komańczę, aż do Wetliny droga była po prostu bajkowa. Nie mówię oczywiście o stanie na­wierzchni, choć ta również jest całkiem znośna. Słowo „bajkowa” dotyczy oczywi­ście krajobrazów cudownie się malujących w przedwie­czornych zamgleniach i promieniach zachodzącego słońca. Takich pięknych nie spotkacie państwo już pra­wie nigdzie w Europie. Po­nieważ nigdy nie będę pisa­rzem, zwłaszcza opisują­cym krajobrazy (jak np. Że­romski), więc pozostaje mi tylko zawołać: ludzie, jeśli macie motocykl, to koniecznie musicie to sobie obej­rzeć! Po drodze do Cisnej zjedliśmy wyśmienitego pstrąga i późnym wieczorem byliśmy w Wetlinie. 

Tutaj wystąpiło zjawisko, o którym już wspominałem. Ponieważ nie było wystar­czającej ilości ciepłej wody do zmycia z siebie miazma­tów po drodze nabytych, a i czystość sanitariatów pozostawiała co nieco do życzenia, więc towarzystwo zaczęło coś sarkać na temat higieny w Polsce. Często drobne uchybienie powodu­je przy ogólnym zmęczeniu radykalną zmianę nastroju i człowiek zapomina te wszystkie wspaniałości, które przeżył, a zaczyna marudzić nad drobnymi i przemijalnymi niedogod­nościami. No cóż, trzeba to sobie na przyszłość dobrze zakonotować. 

Zresztą w Wetlinie są możliwości spę­dzenia nocy w sposób wy­soce cywilizowany, trzeba tylko odpowiednio wcześnie dokonać rezerwacji. Obok szeregu porządnych kwater prywatnych, korzystnie od­bijających ceną od innych turystycznych rejonów Pol­ski, znajduje się tu Leśny Dwór, czyli pensjonat rodzi­ny Ostrowskich. Budynek w stylu staropolskiego dwo­ru, proporcjonalnie rozbu­dowany i przystosowany do przyjmowania gości. Trze­ba było widzieć jak opadły szczęki i wybałuszyły się oczy moich zagranicznych gości, kiedy następnego dnia jedli obiad w tym dwo­rzyszczu. Określenie „je­steśmy w pałacu”, znako­micie oddawało odbywające się zjawisko. Tym bardziej, że znakomicie odbijało się to od ogólnego prymitywu, a często i chamstwa, które panuje w tamtejszej gastro­nomii. 

Urządziliśmy rów­nież krótką wycieczkę do schroniska na Połoninie Wetlińskiej, aby jeszcze le­piej podziwiać okoliczne krajobrazy. Kolejny słoneczny dzień zastał nas przemierzających drogi wzdłuż „Morza Bieszczadz­kiego”, czyli Jeziora Soliń­skiego. Od Leska wzięliśmy kierunek na Załuż i wkrót­ce grzmieliśmy po serpentynach Masywu Słonego. Doskonała nawierzchnia plus duża moc silników stwarzają możliwości zna­komitego wyżycia się w czasie jazdy tym odcin­kiem. Tak pięknie wiodący­mi drogami dojechaliśmy do Krasiczyna i obejrzeliśmy, niestety tylko z ze­wnątrz (wewnątrz od ponad 20 lat trwa remont), tę perłę architektury renesan­sowej w Polsce. 

W Przemy­ślu, przed zwiedzaniem te­go pięknego miasta, zakwa­terowaliśmy się w hotelu usytuowanym na pozostało­ściach po jednym z licznych tu fortów. Następnie pojechaliśmy zobaczyć najlepiej zachowane fortyfikacje tej­że twierdzy. Niewątpliwą ciekawostką, oprócz samej twierdzy i jej tajemnic, jest to, że jej część znajduje się w bezpośredniej bliskości granicy naszego państwa. Aktualnie, jak wiadomo, w tym rejonie Polska grani­czy z Ukrainą, ale granica ciągle wygląda jak z poprzedniej epoki, kiedy graniczyliśmy z „United States of Charaszo”. Starannie za­orany i zabronowany pas graniczny, a po stronie za­granicznej druty wysokiego napięcia i stojące co jakiś dystans „wyszki” strażnicze dopełniają tego miłego wi­doku. Tutaj znowu oczy Europejczyków zaczęły lewitować. To w kilka lat po pieriestrojce mogą być nadal takie granice? 

Bogaty we wrażenia dzień dopełniła jeszcze niezrozumiała dla moich gości decyzja pani prowadzącej recepcję hotelową. Otóż w związku z wyrażoną przez tę przemiłą panią opinią, że miejscowa dziatwa może w nocy coś przy naszych motocyklach zmajstrować, moim zdaniem opinii nieuzasadnionej, niemalże nakazała wprowadzenie tychże do hotelowego korytarza. Długo nie mogło się pomieścić w głowach moich gości, że ktoś z własnej woli tak bardzo chciał zadbać o ich, ubezpieczone przecież, pojazdy. Następny dzień rozpoczęliśmy od kołysania się w koleinach drogi Przemyśl-Rzeszów. Tak dotarliśmy do Łańcuta, aby obejrzeć znajdujące się w nim muzeum powozów i wnętrz zamkowych. Sprawna francuskojęzyczna informacja praz przepych i elegancja tego, co się wewnątrz znajduje zrobiły ogromne wrażenia na moich gościach. 

Następnym miejscem obejrzanym przez nas był kościół przy klasztorze Franciszkanów w Leżajsku. Niestety w czasie niezapowiedzianej wizyty nie udało się posłuchać organów, gdyż miejscowy organista spełniał posługi pogrzebowe. Z Leżajska, via Puszcza Solska i Roztocze, poprzez „przysłowiowy” Szczebrzeszyn, gdzie brzmi w trzcinie chrząszcz, dojechaliśmy do Zamościa. Obejrzeliśmy sobie rynek wraz z ratuszem, wszystko pięknie podświetlone. Pewnym ożywieniem spaceru po starówce miały być warsztaty młodych architektów z różnych państw. Ponieważ jednak impreza była organizowana przez jakąś agendę ONZ-u, więc oczywiście był to gniot i zjawisko będące antytezą swoich zamierzeń. To, co pokazywali młodzi architekci miało tyle wspólnego z architekturą, co jazda na świni z jazdą kawalerii.

I znowu w przyzwoitym hotelu recepcjonista pozwolił wprowadzić nasze motocykle do chwilowo nieczynnej świetlicy. Z Zamościa, drogą „koleinową”, dojechaliśmy do Lublina i wzięliśmy kierunek na Kozłówkę z jej wspaniałym pałacem oraz pomieszczonym przy tym pałacu muzeum socrealizmu. Keitha Foremana, Anglika od lat mieszkającego w Polsce, mnie i mego syna najbardziej poruszyło to, co zobaczyliśmy w tym muzeum. Naszym typem nr 1 był obraz pt. „W sprawie kolegi”. Niestety dla ludzi z Zachodu te sprawy są niewyczuwalne i niezrozumiałe, a kolejne „chateau”, mimo jego wspaniałości, zaczęło już być trochę nużące. 

W drodze do Kazimierza Dolnego, gdzie miał być nasz kolejny nocleg, przepłukaliśmy nerki w Nałęczowie, w parku zdrojowym i palmiarni. Atmosfera panująca w Kazimierzu oraz widok z wieży na dolinę Wisły przypadły do gustu moim gościom, zwłaszcza że i spanie w domu „Murka”, należącym do PTTK, też nie było satysfakcjonujące. Z powodu zmęczenia psychicznego zrezygnowaliśmy następnego dnia ze zwiedzania zamku w Janowcu i wzięliśmy kierunek na Warszawę. Przejechaliśmy przez rynek i tutaj po raz kolejny życzliwe zdziwienie i niedowierzanie zagościło na twarzach rodaków Gotfryda de Buillon (Obrońcy Grobu Świętego). 

Otóż w miasteczku artystów i wszelakiej cyganerii, a więc wcale niereprezenta­cyjnym dla przeciętnego miasta polskiego, w kierun­ku kościoła szedł nie poga­niany przez żadne na czar­no ubrane indywidua, tłum mieszkańców. Dzwoniły dzwony. Co się stało? Pytali mnie współtowarzysze po­dróży. Nic, po prostu dziś jest niedziela – mogłem udzielić rzeczowej informa­cji. Wydaje mi się, że po­śród różnych miłych zdzi­wień, które zaobserwowa­łem podczas spędzonego wspólnie czasu, to ostatnie najsilniej uwidoczniło się w reakcjach moich motocy­klowych kolegów z Zacho­du. 

Warszawa w sierpnio­wą niedzielę jest oazą spo­koju i ciszy. Puste ulice po­twornie stresują zmotory­zowanych warszawiaków. W takich to, absolutnie nie­typowych okolicznościach, przyszło mi pokazywać mo­im gościom naszą stolicę. Najpierw był widok z PKiN (dawniej im. Józefa Stalina), po­tem pustotę ulic wynagro­dził tłum w Ogrodach: Ła­zienkowskim i Saskim. Przy grobie Nieznanego Obrońcy Lwowa była zmiana warty. Potem jeszcze rozkoszowali się widokami i atmosferą Starego Miasta. Tutaj ja się dziwiłem, jak mogą to robić przy tak ogromnej ciżbie ludzkiej.

W ponie­działkowy ranek, mam na­dzieję syci nowych wrażeń, opuścili Warszawę, aby bocznymi drogami nie­spiesznie wrócić do swego kraju. Zdecydowanie mieli dość „koleinowych” szos. Mimo to, mam nadzieję, że powrócą i zachęcą innych, aby obejrzeli te i inne dzi­wa tego, wcale jednak nie­odległego od ich kultury i cywilizacji, kraju.

KOMENTARZE