fbpx

Im dłużej jestem w Peru, tym więcej mam do odkrycia. Tak wiele miejsc, które chciałabym poznać, zobaczyć, delektując się różnorodnością natury i kultury. Wiele się słyszy o tym, jak niebezpiecznie jest podróżować w Ameryce Łacińskiej, ale to od ciebie zależy, gdzie się kierujesz i czy masz oczy dookoła głowy. Przemierzając Peru warto je mieć, a to dlatego, że nie wiadomo na co patrzeć w pierwszej kolejności.

Wtorek po południu. Siedzimy nad brzegiem urwiska w Barranco, jednej z najładniejszych dzielnic Limy, w oddali kołyszące się lekko fale. Kilkunastu zapalonych windsurferów zmagających się z zimnymi nurtami. W tym rejonie Pacyfiku woda jest lodowata, ma niezbyt ciekawy odcień, ale zapach morskiej bryzy wprawia nas w błogi nastrój. Słońce jest coraz niżej, jednak jego ciepłe promienie i blask pozwalają pobudzić wyobraźnię.

Dwoje na dwóch kołach

Jerson – Peruwiańczyk, Piurańczyk, z krwi i kości Latynos. I ja, z krwi i kości Polka, tradycjonalistka, ambitna studentka filozofii. Jestesmy małżeństwem od czterech lat. Poznaliśmy się na studiach, gdy przyjechałam do Piury na wymianę studencką i niechcący pomyliłam klasy. On właśnie kończył magisterkę z administracji. Latynoska telenowela, przeznaczenie, jak mówią niektórzy, a my uważamy, że to miłość połączyła nasze drogi. I łączy je nadal – zwłaszcza wtedy, gdy wspólnie odkrywamy nowe szlaki Ameryki Południowej. Nasze motto: “2 en 2” – czasem na dwóch kołach motoru, czasem na dwóch kołach skutera, niekiedy na dwóch kołach rowerowych, ale nieustannie we dwoje.

Jest Wielki Tydzień, co oznacza przedłużony weekend. Nie potrzebujemy wielkiego planu. Nad głową wyobrażam sobie zapaloną żarówkę, myśli zaczynają wirować coraz szybciej. I już jestem pewna – tego weekendu nie spędzimy w stolicy, w tym chaotycznym zbiorowisku ludzi z całego świata (w Limie mieszka prawie 10 mln osób!). Brak metra, pociągów, zorganizowanej i bezpiecznej komunikacji miejskiej, brak jakichkolwiek przepisów ruchu drogowego.Za to multum pojazdów na zatłoczonych ulicach – od rozwalających się starych taksówek typu Tico, po najwyższej klasy Mercedesy, stare Hondy Dax, drogie KTM czy BMW. Do tego mototaxi, rowery z bambusa, elektryczne hulajnogi, motorowery, deskorolki i taczki. Do wyboru, do koloru!Koniec końców, jedziemy jutro. Dokąd? Jeszcze nie wiemy. Kiedy wrócimy? Nie planujemy. Zobaczymy, co ciekawego spotkamy po drodze. 

Ku Dżungli Środkowej

Gdy tylko słońce schowało się w morskiej tafli, wróciliśmy do domu. Od razu spojrzeliśmy na mapę. San Ramón, Selva Central (Dżungla Środkowa), 300 km od Limy – tu nas jeszcze nie było! 

Konieczne jest dokładne powiększenie mapy, gdyż w Peru często jest tak, że nagle droga na mapie się urywa, co oznacza, że w rzeczywistości dalej nie ma już szlaku i jedynym wyjściem jest powrót tą samą droga. Ale jeśli na mapie widnieje choćby delikatna niteczka, to wiemy już, że nasze BMW 650 GS (nazywamy go „Bebita”) da sobie radę.Szybkie spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. To tylko pięć dni, wystarczy jedynie nasz top case, unikamy nadbagażu. Sprawdzamy, czy po drodze są stacje benzynowe. Podróżując po Peru trzeba się przygotować na to, że niekiedy stacje są oddalone od siebie o 100, 150 czy 200 km, a dodatkowo nie na każdej sprzedają dobre paliwo. Niby nalewają coś z beczki, ale co to i jest jak długo na tym pojeździsz – nie wiadomo. Zatem mamy cel, mapa ogarnięta, resztę będziemy obgadywać na bieżąco na trasie. Wstaliśmy o czwartej rano. Im wcześniej wyjdziemy z Limy, tym lepiej. Na szczęście naszą podróż będziemy kontynuować autostradą Carrera Central, w głąb Andów. Dlaczego na szczęście? Bo wyjazd z Limy na północ to prawie 60 km drogi Panamericana, która jest wiecznie zakorkowana i trzeba mieć nerwy ze stali. 

Mimo wczesnej pory, po drodze mijamy wielkie tiry, wypchane po brzegi samochody osobowe i wielu innych motocyklistów, którzy zmierzają w tym samym kierunku co my. 

– Zobacz, most Habicha! – krzyczę z uśmiechem od ucha do ucha. Pamiętasz jak opowiadałam ci o Edwardzie Habichu, jednym z założycieli UNI (najlepsza uczelnia dla przyszłych inżynierów w Limie – przyp. red.)?– Mam tylko nadzieję, że nie będziemy zatrzymywać się na każdym moście, żeby poznawać historię Centralnej Kolei Transandyjskiej w Peru – komentuje Jerson. On najchętniej dojechałby do celu w ciągu pięciu godzin i gdyby nie musiał, nie schodziłby z motoru. A przecież to esencja podróży – zatrzymywać się tam, gdzie chcemy, a nie gdzie nam wskazuje przewodnik, poczuć smak tej wolności i swobody podróżowania samemu.

Nigdy nie czytam przewodników i nie śledzę kanałów podróżniczych. Zdecydowanie wolę sama odkrywać i podziwiać, a nie szukać tego, co inni podróżnicy już odkryli. 

Kulinarne rozkosze

Ok. siódmej rano zaczyna mnie ssać w żołądku. Rodzice zawsze mnie uczyli, by mieć ze sobą coś do przegryzienia, na wszelki wypadek. I owszem, zawsze mam schowane jakieś ciasteczka, aczkolwiek podróżując po Peru nie jest to niezbędne. Wprost przeciwnie – aż żal nie zatrzymywać się w restauracjach na skraju szosy. Uwielbiam te rozłożone na rusztach swojskie przysmaki i ogromne garnki na kuchni węglowej, z których uwalniają się takie rozmaite i pyszne zapachy, że grzechem byłoby nie spróbować. 

Decydujemy się na najbardziej rustykalny zakątek. W menu: rosół z kury, kurczak z ryżem, szambar (rodzaj kociołka, w którym  znajdziesz rozmaite mięsa z warzywami), ronda criolla (mix kuchni tradycyjnej dla danego regionu). Ponadto świeży pstrąg z frytkami, chrupiące żeberka wieprzowe, tamales z chlebem z glinianego pieca itp. Patrzę na zegarek, jest godzina śniadaniowa, a tu już serwują obiad? – W Peru jak jeść, to do syta, a nie co 10 km stawać na kolejny posiłek – komentuje Jerson.Zatem na śniadanie proszę o rosół z kury. Coś lekkiego i rozgrzewającego, myślę sobie. Starsza pani przynosi mi talerz wielkości koła od motocykla, w którym są ćwiartka kury, jajko, dwa ogromne ziemniaki, dwie wielkie remote, pół juki i chyba z pół kilo makaronu, do tego na osobnym talerzyku kupa ryżu. Zjadłaby to spokojnie 4-osobowa rodzina. Jerson zaś delektuje się chrupiącą wieprzowiną z wywrotką ryżu. 

Na koniec obowiązkowo herbata z liśćmi koki, która podobno ma nas uchronić przed chorobą wysokościową, gdy będziemy pokonywać górskie pasma Andów. Po takim śniadaniu – uff – z jednej strony poszłoby się spać, ale z drugiej ma się energię, aby kontynuować podróż.

Do nieba

Wyruszamy zatem  z San Mateo w dalszą drogą. Kolejny przystanek będzie wyzwaniem – dla nas, dla naszych organizmów i dla “Bebity”. Gdy wyjeżdżaliśmy z Limy, pomimo wczesnej pory było już 22 stopnie ciepła, a im dalej w głąb kraju, tym rzadsze i chłodniejsze powietrze. Naszym kolejnym celem do zaliczenia jest Ticlio w prowincji Huarochiri, które znajduje się na wysokości „jedynie” 4818 m n.p.m. Jedziemy balkonem skalnym, droga wygląda jak półka wykuta w ścianie przez zdolnego artystę-rzeźbiarza.Z jednej strony masywne skały, z drugiej zaś niebezpieczna przepaść. Mało tu zabezpieczeń, ale też i kierowcy są ostrożniejsi, nikt nie jedzie szybciej niż 50 km/h. Większość pojazdów na drodze to wielkie, ociężałe tiry, które trudno wyprzedzać na licznych serpentynach. Za to widoki są przecudne, więc można się spokojnie delektować krajobrazem.Im bliżej Ticlio, tym powietrze rzadsze, trudniej się oddycha, a motocykl jakby tracił swą moc. Jest też coraz zimniej, temperatura spada z każdym kilometrem, a w oddali widać ośnieżone szczyty gór. Od San Mateo do Ticlio jest 37 km, ale ponad godzina drogi – w Peru zwykle nie podaje się odległości w kilometrach, lecz w jednostkach czasu. Docieramy do miasta będąc pod wrażeniem zmieniających się kolorowych szczytów. Szarobura, zakurzona Lima, potem pełne zieleni delty rzeki Rímac, następnie potężne masywy skalne i brunatno- brązowe zimie zamieniają się w kolor czerwono-purpurowo-pomarańczowy, a finalnie w białe szczyty górskie i wreszcie zatopione w chmurach Ticlio.Na szczycie obowiązkowo zdjęcie i kolejna szklanka magicznego płynu z liśćmi koki, która oferowana jest wszystkim turystom, którzy zdołali tu dotrzeć. Schodząc z motoru mam nogi jak z waty, ziemia jakby kręciła się szybciej i w różnych kierunkach, trudniej złapać oddech, w głowie też wszystko wiruje. To herbata, czy wysokość? Nie ma się co zastanawiać, tylko ogrzać dłonie o rozgrzany od wysiłku tłumik i kierować się w stronę Oroya (44 km, nieco ponad godzina drogi). Przy zjeździe mamy oszałamiający widok na kopalnię minerałów Ticlio Volcan. Dojeżdżając do Oroya robi się coraz cieplej i bardziej zielono. Kierujemy się z stronę Tarma, a tam kolejne fantastyczne widoki. Pola uprawne mienią się tysiącem barw. Uprawia się tu wiele odmian kukurydzy i ziemniaków, a także coraz bardziej znaną i cenioną quinoę, czyli komosę ryżową, której Perú jest od lat czołowym eksporterem. Po raz kolejny nie mogę się nadziwić, jak zmieniły się klimat i krajobraz. Słońce pali niemiłosiernie, temperatura osiąga 28 stopni, a dopiero co było niewiele ponad zero. 

Kraina wodospadów

Z Tarmy zmierzamy do San Ramón (63,5 km, półtorej godziny). Coś niesamowitego – ogromne pola warzywne zamieniają się w sady owocowe, przy drodze pojawiają się soczyste pomarańcze i mandarynki, żółte, czerwone i zielone banany, marakuje i granadille, ogromne awokado i cherimoya, a także wiele innych gatunków, których nawet nie znam nazw i nie wiem, jak je jeść. Droga staje się wilgotna, a to dlatego, że co rusz przepływa jakiś strumyk. Wokół szum wodospadów wypływających ze skał na różnych wysokościach. Skały pokryte są bujną roślinnością, pnączami, aromatycznymi kwiatami. Sama nie wiem, gdzie patrzeć.Stajemy, by spróbować wyciskanego przy nas soku z czerwonej pomarańczy, jest tak słodki, że wydaje się, że z dodatkiem miodu. Ocieram czoło z potu, za chwilę znów jest mokre. Ponownie wycieram oczy, ale na niewiele się to zdaje. Jest ciepło, wręcz upalnie, ale bardzo wilgotno. Witajcie w Dżungli Centralnej! Na miejsce docieramy trochę zmęczeni, ale bardzo zafascynowani. Tak różnorodnego krajobrazu nie sposób było sobie nawet wyobrazić. Na powitanie właściciel hostelu częstuje nas mleczkiem z dopiero co zerwanego kokosa. 

Ogólnie trasa przebiegała bardzo spokojnie, kilometry wrażeń, setki uśmiechów od miejscowych w ciagu calej drogi i tysiące różnych gatunków roślin. Kolejnego dnia postanawiamy zwiedzać okolicę. To sprawdzian dla „Bebity”, która będzie musiała zaliczyć kąpiele w strumykach (wraz z właścicielem).My także nie możemy oprzeć się pokusie kąpieli u stop 60-metrowej kaskady Bayoz, położonej jedynie ok. 30 km od centrum San Ramon).Kolejny przystanek to również ok. 60-metrowa kaskada Velo de Novia (welon panny młodej). Przemierzamy kolejne kilometry, kierując się w stronę Chanchamayo, drogą wiodącą przez liczne tunele. Wokół wodospady i wypływające ze skał krystaliczne źródełka. W drodze powrotnej nie możemy się powstrzymać, by nie zjeść obiadu nad brzegiem rwącej rzeki Tarma.Zamawiamy obowiązkowe przysmaki peruwiańskiej selwy: Tacacho con Cecina (smażone zielone banany ze skwarkami) i specyficzną, niezwykle smaczną wieprzowinę z czarnej świni. Kolejne dni to również odkrywanie małych źródełek i ciepłych kąpielisk – docieramy tam, gdzie może wjechać nasze BMW. Odwiedziliśmy ponadto miejscowe mariposarium (park motyli) i typową wioskę rdzennej ludności. Z żalem docieramy do końca wyjazdu. Wracamy w niedzielę bardzo wcześnie, a to dlatego, że po długim weekendzie drogi są niezwykle zatłoczone, a my w końcu nie jedziemy  trzypasmową autostradą, tylko wąską wstążką wyciętą w skale.

Wskazówki

  • Do dżungli nie zapomnijcie zabrać kremu z filtrem, sprayu na komary i płaszcza przeciwdeszczowego. Mimo że słońce grzeje piekielnie, to w moment kryje się za gęstymi chmurami, przynoszącymi ulewny, ciepły deszcz. A po nim przychodzi duchota, która pobudza do życia chmary komarów.
  • Próbujcie owoców wzdłuż drogi – są tanie, soczyste, słodkie i świeże. Pyszne! 
  • W podróży zawsze dobrze mieć interkom, by na bieżąco komentować przepiękne widoki.
  • Na dużych wysokościach lepiej zatankować benzynę z mniejszą liczbą oktanową, max. 90.

KOMENTARZE