Pewnie mało kto już pamięta, czemu Elektryczne Gitary śpiewały „Wyszków tonie”. Chcąc wyjaśnić tajemniczą historię udałem się w tamte okolice, korzystając z pierwszego dnia marca, ale także jak się później okazało, dosyć zwodniczej prognozy pogody.
Na skróty:
Wyszków to całkiem fajne i dosyć stare, ponad pięćset letnie miasto, rozsławione chyba najbardziej przez zespół Elektryczne Gitary i hicior „Wyszków tonie”. Czemu akurat Wyszków miał tonąć? Wszystko wskazuje na to, że cała historia odnosi się do roku 2011, kiedy to przepływający przez miasteczko Bug, korzystając z wiosennych roztopów przybrał tak solidnie, że zalał poważną część sołectw gminy i część Wyszkowa. Głośno było o tym w mediach, a Kuba Sienkiewicz wykreował, zapewne przynoszący niezłe tantiemy, song.
Od tamtej pory rzeka jakby się uspokoiła, nie zalewa już tak spektakularnie Wyszkowa i okolic, płynie sobie spokojnie, jak tantiemy za utwór. Tak, czy owak, stosując się do powiedzenia „nie przekonasz się, jak nie zobaczysz”, postanowiłem osobiście zbadać wczesną wiosną, co tam słychać nad Bugiem. Ale też i nad Narwią, bo w okolicach Warszawy, płyną niedaleko siebie.
Wzdłuż Narwii
W zamiarach trasa miała być krótka, jednodniowa, w zasadzie nawet przedobiadowa, ale wyszło jak zwykle, czyli długo. Proponowaną wycieczkę da się zaliczyć w jeden dzień, ale lepiej rozłożyć ją na cały weekend i pokonać bez pośpiechu. Składać się będzie zarówno z krętych i niezbyt szybkich sekcji, jak i całkiem solidnych dystansów po maksymalnie szybkich ekspresówkach.
Na rozgrzewkę (startujemy z Warszawy) drogą 633 dojedziemy do Nieporętu. Po drodze mijać będziemy Michałów Grabinę, ale nie szukajmy tu resztek zabudowań fabryki motocykli Podkowa, bo dawno już nie istnieją. W Nieporęcie, na przełomie lutego i marca nie uświadczysz żywego ducha, wszystkie tętniące życiem w lecie ośrodki i knajpy pozamykane są na głucho. Jadąc motocyklem znajdziemy miejsce na wąziutkim poboczu i zatrzymamy się na chwilę tuż przed mostem nad Kanałem Żerańskim, by popatrzyć na całą tą rekreacyjną infrastrukturę. W wysokim sezonie, ze względu na ruch drogowy, nie będzie na to szans. Używając GPSa proponuję przejechać się do Wyszkowa przez Stare Załubice, Kuligów, Młynarze i Ślubów. Towarzyszyć nam będzie przez chwilkę Bug, a później już tylko Narew.
Rzeczywiście o tej porze roku, o ile oczywiście rzeki nie są jeszcze skute lodem (co ostatnio niemal się nie zdarza), będziemy mogli obserwować całe połacie pól solidnie zalanych wodą. Jednak jej stan nie jest na tyle wysoki, żeby znowu podtopić dzielnice Wyszkowa – Rybienko Stare i Rybienko Leśne. Nie musimy zatem przeprowadzać obywatelskiej inspekcji hydrologicznej miasta, tylko kierujemy się na Kamieńczyk. To dosyć interesująca miejscowość, leżąca w miejscu, gdzie do Bugu wpada Liwiec. To był kiedyś tętniący życiem szlak żeglugowy, którym spławiano drewno pozbijane w tratwy.
Podążając w kierunku Broku, zahaczyć możemy o ciekawy architektonicznie obiekt (niestety zamknięty o tej porze roku) – dom Zofii i Oskara Hansenów w Szuminie.
W Broku przebijając się drogą nr 50 przez most na Bugu, dotrzemy do Ostrowi Mazowieckiej. Szwendając się po lokalnych drogach nabijemy na licznik nieco ponad 100 km. Na początku marca, przy temperaturach oscylujących wokół +5˚, jeżeli nie będziemy dobrze ubrani, może nam już solidnie zmarznąć to i owo. Ja na nieszczęście ubrałem się odpowiednio, więc zachciało mi się dalszej jazdy, bowiem zbliżała się dopiero godz. 13.
A może tak za Łomżę?
Od znajomego słyszałem, że ekspresówka w kierunku na Suwałki jest już dopuszczona do ruchu i jedzie się po niej fantastycznie. Będąc w okolicach Ostrowi Mazowieckiej, czyli właśnie przy zjeździe z drogi białostockiej (S 19) na Łomżę (S 61) trudno było przepuścić taką okazję i rzuciłem się w trasę. Rzeczywiście, dla szybkich motocykli – droga jak marzenie, do Łomży bez problemu dojedziemy w czasie poniżej pół godziny. Idealnie równy, świeży asfalt, łuki doskonale wyprofilowane, a ruch w sobotę lekkim popołudniem niemal zerowy. Pod względem infrastruktury wydaje mi się, że nigdy nie jechałem po lepszej drodze. Wysłużone niemieckie autobahny niech się schowają. Jedynym mankamentem o tej porze roku mogą być otaczające nas zapachy. To jawny dowód na to, że nie wszyscy rolnicy pojechali wylewać gnojowicę pod Sejm III RP. Za kilka tygodni ta lekka uciążliwość dla naszego powonienia i tak zniknie, a zastąpi ją kojący zapach świeżej zieleni.
Jesteśmy więc ewidentnie na Podlasiu, a do zachodu słońca jeszcze kila ładnych godzin. Bez sensu będzie wracać tą samą trasą. Zrobimy więc niewielką „pętlę mazurską”. Drogą nr 63 podążamy w kierunku Kolna, które także leży jeszcze w województwie Podlaskim. To nieco ponad 30 km, ale trasa jest względnie szybka, bowiem nie uświadczymy na niej wielu wiosek. Teraz przeniesiemy się do województwa warmińsko-mazurskiego, bo kierujemy się na Pisz. Na tym odcinku również nie napotkamy wielu miejscowości, a po lewej stronie praktycznie przez cały czas będzie towarzyszyć nam Pisa, która o tej porze roku, po sporych opadach deszczu wcale nie wygląda na miłą i przyjazną rzeczkę, słynną ze spływów kajakowych. Kilka lat temu (2017) nawet udało się jej nieco podtopić Kolno. Patrząc na trochę wzburzoną Pisę, przyszedł mi właśnie pomysł na kolejną „traskę” – w dawnych czasach kilkukrotnie spływałem z Mazur do Warszawy, chyba jedynym dostępnym szlakiem żeglugowym – Pisa, Narew, kanał Żerański, Wisła. Pewnie da się to powtórzyć na motocyklu…
W Piszu kierujemy się drogą nr 58 na Ruciane-Nida, jak zwykle, ok 30 km. Latem panuje tu taki tłok, że nawet motocykl trudno jest zaparkować i szczerze powiedziawszy nie przepadam za głównym deptakiem tej miejscowości, bo przypomina nieco zakopiańskie Krupówki. Przed sezonem to zupełnie inna bajka – cisza, spokój i nawet niektóre knajpy są otwarte! Po nawet przyjemnym (także pod względem ceny) posiłku, kierujemy się na Mrągowo, już bardziej lokalnymi i krętymi trasami. Przejedziemy wijącą się pośród lasów i jezior drogą nr 610 przez piękną, pogrążoną jeszcze w przedwiosennym letargu Uktę do Piecek. Ten odcinek to dla mnie kwintesencja mazurskich klimatów, bo podziwiając okolice możemy odnieść wrażenie, że czas tu się zatrzymał jeszcze przed II WŚ. Z Piecek do Mrągowa to już tylko 10 km i przyszedł czas na zastanowienie się – nocujemy, czy lecimy do domu. Ja akurat mam się gdzie zatrzymać, więc powrót odkładam na następny dzień.
Powrót nieoczywisty
Dla tych co się spieszą mam ciekawą i wcale nieoczywistą trasę do Warszawy. Zamiast pchać się na południe, przez Szczytno, czy Ostrołękę, proponuję trasę przez Olsztyn. Z jedną tylko uwagą – całkiem fajna to ona będzie, gdy drogowcy uporają się z przebudowami między Płońskiem a Czosnowem. Z Mrągowa w kierunku Olsztyna pojedziemy drogą nr 16. W przyszłości to ma być ta słynna „mazurska ekspresówka”, ale i tak jest bardzo przyzwoita. Pierwszy odcinek, mniej więcej do Biskupca (po raz kolejny 30 km) to dobrej jakości jednopasmówka, ale potem jest już tylko lepiej. Na wysokości Barczewa (od tej pory nie napotkamy już żadnych skrzyżowań, ani świateł sygnalizacyjnych) wpadamy na drogę ekspresową, omijam wielkim łukiem Olsztyn, Olsztynek i już jesteśmy na „Gdańskiej”.
Tu napędzamy się ile fabryka dała (oczywiście uwzględniając kontrole prędkości) i …dojedziemy do Płońska. A dalej czekają nas rozkopy i nieco trudniejsza sytuacja. Dzisiaj trudno jest powiedzieć, kiedy udrożni się cała trasa. Dla nas najważniejszy odcinek, czyli ten do Czosnowa, ma być gotowy jakoś niebawem (wiem, że brzmi to enigmatycznie, ale taki termin podają drogowcy), a dalej, to już można bocznymi, drogami. Najkrótsza droga z Mrągowa do Warszawy – ta przez Myszyniec i Ostrołękę to 220 km, a ta przez Olsztyn to ok 285 km, ale do Płońska dojedziemy w ok 2 godziny. Reszta zależy już od indywidualnych preferencji i umiejętności kierującego…
A na koniec uwaga, którą zawsze, a szczególnie na przednówku wziąć trzeba pod uwagę, wybierając się na wypad motocyklowy. Nie ma co wierzyć prognozom pogody, tylko kierować się zdrowym rozsądkiem. Ja zaufałem telewizyjnym przepowiedniom wieszczącym na Mazurach +14 stopni Celsjusza. W rzeczywistości były +4°C (całe szczęście, że niemal bez deszczu), co przypłaciłem lekkim zapaleniem gardła i ucha. Ale i tak warto było!