fbpx

Zjeżdżam na polankę pod baobabem. Te drzewa. Kojarzą mi się z wielką przygodą, z Afryką. Pewnie gdybym tego nie zrobił, moje życie, moje przygody potoczyłyby się zupełnie inaczej – pisze Ernest Joźwik o motocyklowej wyprawie do Burkina Faso.

Wspaniały, rześki poranek, budka policyjna. Przejście graniczne między Mali a Burkina Faso to dwa posterunki oddalone od siebie o 15, a może i więcej kilometrów. Pewnie bym się nie zatrzymał, jak to czyniłem do tej pory, aby zaoszczędzić sobie czasu i kłopotów, ale droga prowadzi tak, że sakwą prawie zaczepiam o budynek posterunku.

Zdziwieni posterunkowi szperają w paszporcie, w końcu się poddają i wbijają pieczątkę. Granica za mną, kilkanaście kilometrów po czerwonej, szutrowej afrykańskiej drodze, pierwsze miasto w Burkina Faso, dość duże i nowoczesne. Wydaje mi się, że ma około 10,  może nawet 15 tysięcy mieszkańców. Kilka stacji benzynowych, dwa hotele, dużo ludzi, aut, motorowerów. Wyciągam mapę, bo wiem tylko tyle, że muszę tu odbić na wschód, w lewo – mapa za wiele mi nie pomaga, więc wybieram jakąś szerszą drogę – jeśli nie poprowadzi mnie tam, dokąd chcę, to może będzie chociaż coś w zamian. Jadę!

Spotkanie przy talerzu

Mijam straganik przy wylotówce, jestem już prawie za miastem, ale zawracam, żeby kupić coś do picia. Mnóstwo zgrzewek z napojami w tym ten jeden – wyśniony, wymarzony, ten który śnił mi się przez ostatnich kilka nocy, nie pijany na co dzień w domu, utożsamiany z przygodą, czarny, gazowany – taki afrykański…zjeżdżam. Nie widzę lodówki, ale to nic, dziś może być nawet ciepły. Niestety sklepik okazuje się hurtownią i można tylko zgrzewkę zakupić. Dla mnie to za dużo.

Wskazują mi bar. No cóż, będzie drożej niż w sklepie, ale nie potrafię się opanować. Kupuję jeszcze jogurt, wodę, pozdrawiam miejscowych i wychodzę. Wypijam mój napój i gdy zaczynam wciskać LS2-kę na głowę słyszę nawoływania. To z baru. Ściągam więc przed sekundą nałożony kask.

– No w tym języku to my się nie dogadamy – myślę sobie, ale idąc widzę, co na migi pokazuje mi mój przyszły gospodarz. Już wiem, że tego dnia coś się będzie działo. Oczywiście na początku miałem na myśli jedynie problemy żołądkowe – jak się okazało zupełnie niesłusznie.

Biorę do ręki łyżkę. Nie przypomina tej naszej europejskiej, ale nie jest też jakaś niezwykle inna, ot, po prostu troszeczkę skromniejsza. Degustuję danie samym jej czubeczkiem, tak tylko, by dać szansę moim kubkom smakowym poczuć to, czym zachwyca się mężczyzna, lecz Yves, tak ma na imię, nalega, bym usiadł i zjadł z nim do końca. Cóż było robić, przecież nie odmówię, obiecywałem to sobie, że ten wyjazd będzie zupełnie inny, z zupełnie innym nastawieniem do świata, do ludzi, do zwierząt, do wszystkiego.

Jemy tak łyżka za łyżką, a mi jakoś tak łyso… Zamawiam więc drugą porcję czegoś innego. Płacę równowartość 1,70 zł w lokalnej walucie (CFA) i teraz jemy z dwóch wspólnych talerzy, raz z jednego, raz z drugiego. Dzieli nas kolor skóry, język, mnóstwo innych barier, a jednak jesteśmy tu, siedzimy i zgodnie konsumujemy. Na koniec mój towarzysz przygody zamawia dwie kawy a po ich wypiciu zabiera mnie ze sobą.

Jak się okazuje, zabiera mnie do swojego miejsca pracy, a w zasadzie do miejsca, gdzie na nią oczekuje – jest kierowcą jednego z czterech ambulansów. Placówka duża, widziałem oddział kardiologii, okulistyki, dentystyczny, chirurgiczny i kilka innych. Ogólnie pustki.

W gościnie u Yvesa

Yves wspomina, żebym się pomaleńku szykował na obiad. Będzie wizytacja miejscowej stołówki – pomyślałem zadowolony – szpital pod nosem, więc w razie czego…

Znów byłem w błędzie. Po raz kolejny pełne zaskoczenie. Yves i tłumacz siadają na swoje motorki, nakazują mi to samo i jedziemy. Ja bez kasku, bo na jazdę nie byłem przygotowany, w klapkach, bez paszportu, dokumentów, a wszystko to w palącym słonku. Po kilku kilometrach okazało się, że jesteśmy w domu u mojego gospodarza. Poznaje mnie z rodziną – żoną i dwiema sympatycznymi córkami Florą i Vanessą.

Jedzenie już czeka. Jak to jest tu w zwyczaju, kobiety jadają to co zostanie po posiłku mężczyzn. Siadam we wskazanym miejscu. Mym oczom ukazuje się zwitek dwóch chudych rybek, dwa liście kapusty, jakieś lokalne warzywo oraz to coś, co niedawno obserwowałem u Dogonów w Mali, piekielna przyprawa, przypomina chili, jest tylko słodkawa. No i oczywiście ryż, całe mnóstwo ryżu.

Gospodarz nakłada – obie ryby dla mnie, kapusta , ryż, warzywo. Dla nich zostaje ryż i przyprawa w gęstym czerwonym bezmięsnym sosie. Zaczynamy jeść. Ja biję się z wyrzutami sumienia, że oni tak sam ryż i sos, a ja tak na bogato. Gdy tylko gospodarz wychodzi na chwilkę, wrzucam moje nietknięte rybki, jedną na talerz tłumacza, drugą na talerz gospodarza. I teraz następuje kilkusekundowa żonglerka z talerza na talerz, dopóki nie wraca Yves. Ustalamy, śmiejąc się z tej sytuacji, że dzielimy się równo. Oczywiście Yves nie wrócił z pustymi rękami, przyniósł kolejną butelkę wody. Obmywa nią szklankę, nalewa i podaje. Jestem pełen uznania i jest mi jeszcze bardziej głupio. Afrykanie wiedzą bowiem, że biali piją tylko butelkowaną woda i podczas całego pobytu nie spotkałem się z sytuacją, by ktoś zaproponował mi wodę do picia wprost ze studni czy z kranu.

Tuż po obiedzie zostaję zaproszony na nocleg. Oglądam miejsce, gdzie będę spał i wracamy do szpitala – na kawę! Ok 18 Yves kończy pracę i wracamy do domu. Tu pozwala mi się rozgościć przez pięć minut i zabiera mnie na kokę, czyli do miasta. Zadowolony, że nie chcę pić piwa, zamawia je sobie, a kluczyki od swojej Yamahy oddaje mi – będę teraz jego szoferem. Ale na razie sączymy – każdy swój napój.

Jedziemy do mamy Yvesa. Tam degustacja lokalnego specjału – nie wiedziałem jak to się je, więc duża czarna kobieca dłoń w kilka sekund rozgniotła zawartość stalowej miski, wymieszała z zielonym sosem i pokazała jak jeść. Średnie to coś było, ale spróbowałem.

Wywiad dla miejscowego radia

Znów prowadzę 4-biegowy motocykl, co chwilę dostaję komendy – prosto, lewo, w prawo, ooo tu na podwórko. Dwa halogeny oświetlają małą scenkę, 12-15 osób siedzi na ławeczce, a mnie zapraszają w blask reflektorów.

Przyjechał redaktor lokalnego radia przeprowadzić ze mną wywiad. Dyktafonu brak, widzę tylko notes i długopis. Padają kolejne pytania: po co tu jestem, skąd, dokąd itd. Wszystko tłumaczył znajomy Yvesa. Po każdym przetłumaczonym zdaniu zebrana publika wzdycha a to z zazdrości, a to z podziwu, a to ze zdumienia.

Oczywiście wszystko zaaranżował mój nowy przyjaciel dziesiątkami telefonów. Obiad, kolację, wszystkie wizyty – u rodziny, znajomych. Poznałem tego wieczoru mnóstwo ludzi, zobaczyłem jak żyją, co robią, gdzie pracują. Zaznałem mnóstwo gościnności i jedyne co mogłem dać im w zamian to słowo dziękuję w ich lokalnym języku.

A więc BARKA, moi kochani burkińscy przyjaciele. Do zobaczenia – gdzieś, kiedyś!

KOMENTARZE