fbpx

To już trzeci etap ekstrawaganckiej motocyklowej podróży Dawida, Patryka i Miłosza przez Afrykę. O ile Suzuki DRZ nadaje się doskonale do tego typu eskapad, to walka z bezdrożami czarnego lądu Hayabusą, może wydawać się co najmniej dziwnym pomysłem. Jak pamiętacie, z powodu bliskiego spotkania Dawida z jadowitym pająkiem, chłopaki musieli przerwać podróż w Sierra Leone. Teraz wrócili na szlak.

Przeczytaj dwie pierwsze części tej niezwykłej historii:

Wylecieliśmy z Brukseli do Gambii, gdzie mieliśmy 7 godzin oczekiwania na lot do Sierra Leone. Na lotnisku w Gambii dopadł nas koszmarny upał. Na szczęście poznaliśmy tu jedną z pracownic lokalnego biura i dzięki urokowi osobistemu mogliśmy ten czas spędzić w luksusowych warunkach, w klimatyzowanym pomieszczeniu z widokiem na płytę lotniska. Niby fajnie, ale jednak strasznie nudno, bo w tym czasie zaobserwowaliśmy tylko 4 starty i lądowania – tu ruch lotniczy nie jest wyjątkowo duży.

Po wylądowaniu w Sierra Leone na lotnisku Lungi, udaliśmy się do miejsca przechowania naszych motocykli – znajdowały się one pod troskliwą opieką księży salezjanów w sierocińcu imienia Don Dosco. To okazało się wcale nie takie łatwe. Musieliśmy się przeprawić promem na drugi brzeg całkiem sporej Sierra Leone River, ale nie zdążyliśmy, ponieważ kierowca, który nas wiózł z lotniska, okropnie zamulał i jechał bardzo wolno w trybie ECO plus. Niestety prom odpłynął na naszych oczach, a zabrakło nam nie więcej niż 50 m i 1 minuty.

Nieco zdesperowani zaczęliśmy szukać innego transportu i znaleźliśmy prywatną łódź. Po wynegocjowaniu ceny (…?) tragarze postanowili przenieść nas na rękach na tę łódź, żebyśmy nie musieli się moczyć w wodzie. Lecz później za tę usługę chcieli od nas dodatkowej zapłaty, chociaż miało to być zawarte w cenie. Dla świętego spokoju daliśmy im na colę, bo inaczej nie daliby nam spokoju. Tak w Afryce się goli białych frajerów…

Na brzegu rzeki Volta w Ghanie miejscowe chłopaki lubią się fotografować.

Sierra Leone – facet chce nam sprzedać rybę, ale nie wiadomo, czy jest trująca.

Dziewicze plaże w Sierra Leone wolne są od zgiełku, turystów i komercji. Tu się dopiero odpoczywa!

Zbyt długi bezruch maszyn

Po dotarciu na miejsce szybko się rozpakowaliśmy i przystąpiliśmy do przeglądu motocykli. Wcale nie było to łatwe – pracę utrudniała nam afrykańska pogoda, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni: +38°C i 80% wilgotności. Niestety nie tylko to było problemem, bo po odpaleniu motocykli zaczęły wychodzić kolejne kwiatki. Długi bezczynny postój nie wyszedł im na dobre.

Mianowicie w DRZ lało się paliwo wężykiem przelewowym, a dysza wolnych obrotów była zatkana, przez co silnik nie trzymał niskich obrotów. Na szczęście wystarczyło tylko dobrze wyczyścić gaźnik i nalać świeżego paliwa.

Natomiast z Hayabusą było gorzej – wymieniliśmy pompę paliwa, filtr powietrza, świece, klocki hamulcowe i nadal coś było nie tak jak trzeba. Po dłuższych telefonicznych konsultacjach z mechanikami na odległość udało nam się ustalić przyczynę – winne były wtryskiwacze paliwa, które zostały przytkane słabej jakości paliwem zatankowanym jeszcze w Mauretanii.

Uzbrojeni w wiedzę wzięliśmy się do działania. Przy odkręcaniu listwy paliwowej „obrobiły się” dwie śruby. Na całe szczęście mieliśmy dostęp do wiertarki, dzięki której udało nam się rozwiercić te śruby. Po dostaniu się do wtryskiwaczy, zaczęliśmy je czyścić zwykłym brake cleanerem, przy tym podając na krótko 12V z akumulatora i dmuchając sprężonym powietrzem z kompresora. Te operacje powtarzaliśmy tak długo, aż w końcu się udało rozkleić wtryski. Po złożeniu całości Hayabusa odpaliła, a my nie mogliśmy się już doczekać, aż odkręcimy manetki w naszych maszynach i znowu będziemy eksplorować Afrykę.

Przydrożna wulkanizacja w Ghanie – mimo że mamy zestawy naprawcze, dajemy lokalesom zarobić.

Na przejściu granicznym Gonokrom w Ghanie zbijamy piątki z oficerami. Tutaj to my jesteśmy dla nich wielką atrakcją.

W Ghanie w ambasadzie Togo załatwiliśmy wizy, które i tak nie zadziałały na granicy. Afryka jest nieprzewidywalna.

Tylko w długich spodniach

We Freetown (stolicy Sierra Leone) załatwiliśmy wizy do Wybrzeża Kości Słoniowej oraz Liberii. W ambasadzie Liberii mieliśmy trudności – ochrona nie chciała nas wpuścić, ponieważ nie mieliśmy na sobie długich spodni, co było tam wymagane. Nie wiedzieliśmy o tym, ale na piękne oczy jakoś się nam udało i zostaliśmy dopuszczeni przed oblicze urzędnika. Wizy dostaliśmy już bez problemów.

Ruszyliśmy w trasę, w pierwszy dzień przejechaliśmy 300 km, żeby sprawdzić, czy nasze motocykle się dobrze sprawują, i wszystko było tak, jak należy. Do czasu…

Już pierwszego dnia jazdy zderzyłem się z jakimś obrzydliwym owadem, który na pamiątkę zostawił mi żądło w okolicy szyi. Bardzo mnie bolało, zrobił się solidny obrzęk, ale owad okazał się być słaby na tyle, że po kilku dniach nie było śladu. Historia z jadowitym pająkiem na szczęście się nie powtórzyła.

Przez Liberię przejechaliśmy kolejne 600 km. Stolica Liberii – Monrovia – okazała się dla nas sporym wyzwaniem, ponieważ musieliśmy się zmierzyć z totalnym chaosem panującym na wszystkich ulicach. W upale przeciskaliśmy się między samochodami, motocyklami, ludźmi i zwierzętami, co przyprawiło nam dodatkowego potu na czole. Na nasze szczęście między Liberią a Wybrzeżem Kości Słoniowej, na drodze położony został świeży asfalt, co bardzo ułatwiło nam przejazd, ponieważ inaczej bylibyśmy zmuszeni jechać w błocie i glinie. Ten odcinek poszedł nam bardzo szybko.

W Wybrzeżu Kości Słoniowej spotkaliśmy się z parą Francuzów (pani polskiego pochodzenia), którzy podróżują na motocyklach po Afryce od 1,5 roku. Bardzo pragnęli nas zobaczyć i nasze nietypowe, jak na taką wyprawę, maszyny. Nazwali nas szalonymi Polakami.

Kolejnym przystankiem na naszej trasie było spotkanie z polskimi księżmi pallotynami (ks. Cezary oraz ks. Zenon) w Bazylice Matki Bożej Królowej Pokoju w Jamusukro, którzy opiekowali się tym świętym miejscem. Oprowadzili nas oraz opowiedzieli historię tej budowli, która dzierży kilka rekordów. Jest największym kościołem na świecie, najwyższą świątynią w Afryce i najwyższym kościołem katolickim na świecie. Wygląda rzeczywiście imponująco. Co ciekawe, gdy w roku 1983 prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej (uzyskało niepodległość w roku 1960) wybrał Jamusukro na stolicę państwa, od razu w projekcie miasta przewidziano tę właśnie budowlę. Tu nasze motocykle zostały poświęcone przed dalszą podróżą, a ja miałem okazję posługi ceremonialnej jako ministrant. Ks. Cezary i ks. Zenon bardzo cieszyli się wizytą rodaków przybyłych z tak daleka.

Na lokalnym przydrożnym straganie z owocami i warzywami w Ghanie ludzie mimo, że żyją skromnie niemal zawsze są życzliwi i uśmiechnięci.

Przymusowy postój po zderzeniu z jakimś robalem, który zostawił mi w szyi swoje żądło.

Bazylika Matki Boskiej Królowej Pokoju w Jamusukro jest największym katolickim kościołem na świecie.

Robert zapłaci

Kolejnym państwem na trasie była Ghana. Na przejściu granicznym służba koniecznie chciała zrobić sobie z nami pamiątkowe zdjęcie – byliśmy dla nich bardzo egzotyczni. Nawet dostaliśmy numer telefonu od szefa przejścia, by w razie czego dzwonić do niego, a on nam pomoże (całe szczęście użycie tego numeru nie było konieczne) w trudnych momentach. Tu miała miejsce jeszcze jedna, dość dziwna sytuacja. Po załatwieniu wszystkich niezbędnych formalności pogranicznicy kazali nam udać się do jeszcze jednego stanowiska i podczas spisywania naszych danych z paszportów naradzali się, ile od nas skasować za jakąś dodatkową opłatę. Natomiast my powiedzieliśmy, że nie mamy pieniędzy, a Robert Lewandowski im zapłaci (Roberta tu wszyscy znają). Tym sposobem uniknęliśmy tej lewej opłaty. Jest nadzieja, że nie będą chcieli egzekwować należności od naszego najsłynniejszego piłkarza.

Ghana nas zaskoczyła pod względem kulturowym, ponieważ w poprzednich państwach mieliśmy złe doświadczenia z ludźmi, gdzie na każdym kroku i za byle pomoc chcieli wyłudzić pieniądze. W tym państwie było zupełnie inaczej – ludzie byli bardziej życzliwi i bezinteresowni. Na jednym z postojów zauważyliśmy, że Hajka ma gwoździa w oponie. Temat załatwił przydrożny wulkanizator, który usunął nieproszonego pasażera na gapę, a dziura załatana została zestawem naprawczym. W DRZ naliczyłem 4 gwoździe, ale ze względu na fakt, że opony są dętkowe, a powietrze nie schodziło, to je zostawiłem na pamiątkę. Po drodze natknęliśmy się na myjnię, gdzie dokładnie i starannie pracownicy umyli mój totalnie brudny motocykl za równowartość 2 zł. Przy okazji w tej cenie umyte zostały też moje buty.

Wodospad Akka w Ghanie – darmowy prysznic, ale nie skorzystaliśmy.

Przeprawiamy się łodzią z Targin point (lotnisko) do Freetown w Sierra Leone. Ok. 10 EUR od osoby.

Na trasie zatrzymaliśmy się na tea-time. Ojciec pilnował dzieci, a mama sprzedawała owoce i warzywa przy drodze.

Niezły bałagan

Przejeżdżając przez kraj, widzieliśmy wiele przemysłowych plantacji bananów – głównego towaru eksportowego Ghany. Przy okazji pojechaliśmy do stolicy (Akra), żeby załatwić wizę w ambasadzie Togo, co miało ułatwić i przyspieszyć przejazd przez kolejną granicę. Natomiast w praktyce nie za wiele nam to pomogło, ponieważ na granicy nie chcieli nas na tych wizach wpuścić. Okazało się, że zbliżają się wybory prezydenckie i w związku z tym zmieniły się przepisy (których w ambasadzie nie znali) i zaostrzone zostały kontrole graniczne. Spędziliśmy tu 7 godzin w gorączce 39°C, a pot lał się z nas strumieniami. Po dłuższych negocjacjach musieliśmy zapłacić dodatkowe 70 € od osoby za kolejną wizę do Togo. To był jawny rozbój w majestacie prawa, ale jak wiadomo – Afryka jest nieprzewidywalna.

Na dodatek na granicy dwóch lokalnych cwaniaków chciało nam pomóc w załatwieniu wizy – nie za wiele nam pomogli, a za pomoc chcieli oczywiście kasę. Dostali na 4 kole i nadal im było mało. W akcie zemsty donieśli innym urzędnikom na przejściu, że Patryk nie ma przy sobie dowodu rejestracyjnego od Hajki i trzeba było ekstra zapłacić. Jak się okazuje, zawsze trzeba uważać, co i komu się mówi, bo mogą to wykorzystać przeciwko tobie i zrobić problemy. To była dla nas najgorsza granica, na której zmarnowaliśmy tyle czasu i pieniędzy.

Po dojechaniu w Togo do Lomé, zmęczeni byliśmy już całą sytuacją i afrykańskimi upałami. Zostawiliśmy więc motocykle u naszego rodaka Jarka, który osiedlił się tu na stałe. Zajmuje się organizacją imprez turystycznych w tej części Afryki. Mogą to być wyprawy motocyklowe na terenie Togo, Ghany i Beninu, albo przygody wodne – połowy ryb z łodzi w Zatoce Gwinejskiej. Jeżeli jesteście ciekawi tej części Afryki – szukajcie Jarka w Bike&Boat Togo.


Tekst i zdjęcia: Dawid ŁyczyńskiWraz z kolegami postanowili odbyć tę nietypową podróż na raty. Planu trzymają się konsekwentnie.

Tekst po raz pierwszy ukazał się w drukowanym wydaniu magazynu „Świat Motocykli” [01/2025]

KOMENTARZE