W Europie żyjemy w pędzie, wszystko jest uporządkowane, mamy utarty plan dnia, wyciskamy z doby ostatnie minuty. Dlatego postanowiłem wykonać wyłom w tym schemacie i obrać kierunek na Mongolię, o czym od dawna marzyłem.
Na skróty:
Największe państwo bez dostępu do morza, dzikie, które przez długi czas broniło się przed postępem cywilizacji. Niestety do niedawna. W Mongolii wykryto bowiem złoża węgla kamiennego oraz złota, na które z zainteresowaniem łypią Chiny i na potęgę asfaltują Mongolię, by zapewnić sobie sprawną logistykę. Nie wiadomo, co będą mieli z tego rdzenni mieszkańcy, ale pomińmy te smutne tematy.
Klamka zapadła, jadę
Po rozeznaniu tematu nastąpiły przygotowania. Ponieważ obecnie nie mogę sobie pozwolić na podróż na kołach w obie strony, korzystam z oferty znajomego transportującego motocykle wyprawowe do Gornoałtajska w Rosji. Ahoj przygodo!
Lista wyprawowa gotowa, serwis motocykla zrobiony, wiza do Rosji załatwiona, kolega jedzie z transportem motocykli – nie ma odwrotu. Sam przelot to wyzwanie i trwa około 17 godzin, aczkolwiek podróż na wschód powoduje, że noc trwa tylko chwilę. Bez korekty zegarka jasno robiło się już około 1:30. Ląduję w Rosji w Gornoałtajsku, potem krótka przejażdżka do bazy w Manżeroku, gdzie czeka motocykl i reszta uczestników wyprawy. Przepakowanie bagaży, które jechały samochodem, tankowanie, ostatnie przeglądy i na drugi dzień wyjazd przez Ałtaj rosyjski do granicy z Mongolią. Ałtaj nie daje się dobrze poznać, ponieważ cały dzień leje, a chmury mają niski pułap. 
Pierwszy nocleg zrobiliśmy na stepie. Następnego dnia jedziemy drogą międzynarodową tylko z nazwy, to zwykła szutrówka. Mijamy na niej stada jaków i pierwsze Ovo – miejsce kultu. Może być ono czymkolwiek: kupką kamieni lub jak w tym przypadku, samotnym drzewem. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżamy do rzeki, gdzie musimy się asekurować podczas przeprawy. Woda ma poniżej metra, ale to wystarczy, żeby przy wywrotce zalać silnik, a to dopiero początek wycieczki. Asystują nam tubylcy, którzy od czasu do czasu ostentacyjnie pokonują rzekę na koniach, pokazując nam „białasom”, jak to się robi. 
Nie warto się męczyć
Drogi w Mongolii składają się zazwyczaj z piasku o różnej sypkości, żwiru i kamieni. Na ubitym żwirze można utrzymywać prędkość 70 km/h, czasem nawet 90-100. Natomiast w grząskim piachu trzeba zwolnić na tyle, aby było bezpiecznie, ale nie ugrzęznąć. Należy też uważać na wyschnięte koryta rzek. Trzeba mieć świadomość, że w razie wypadku i złamania, w najlepszym przypadku czeka cię trzydniowa podróż samochodem do najbliższego szpitala. 



Jedzenie za karę
Po pięciu dniach jazdy po bezdrożach mamy przed sobą pierwsze duże miasto z asfaltowymi drogami, światłami na skrzyżowaniach i supermarketami. Robimy zakupy i ruszamy dalej nad jezioro zwane Małym Bajkałem. Przemierzamy niewysokie góry, jeszcze tylko jedna przełęcz i oczom ukazuje się woda. Ale zaraz zaraz, coś tu nie gra, to nie woda tylko lód! Mimo, że jest środek czerwca, to jezioro jest zamarznięte, a okalające je modrzewie dopiero puszczają pierwsze igły. Słońce mocno grzeje i lód topi się wydając dźwięki nie do opisania. Cały akwen otoczony jest wałem z kamieni, nikt ich tutaj nie wysypywał, to rozpychający się zimą lód dokonał tego dzieła. Niesamowite miejsce! Spędzamy tu dwa dni śpiąc w jurtach, robiąc przepierki i małe przeglądy motocykli.



Wieczór z koczownikami
Trzeciego dnia jazdy na południe w końcu osiągamy Ałtaj i obieramy kurs na północny-wschód. Do miasta Hovd prawie cały czas jedziemy nową asfaltową drogą, wytyczoną jakby linijką na mapie, bez żadnego zakrętu. Tempo wzrasta dwukrotnie, ale łapie nas burza piaskowa, jest szaro, potwornie ciepło i silnie wieje. Znajdujemy na mapie jeziorko, które napawa nadzieją na pierwszą od czterech dni kąpiel. Niestety po przybyciu okazuje się solno-błotnym mokradłem. Nic to, kolejny raz uratują mnie mokre chusteczki.









Zdjęcia: autor















