fbpx

W Europie żyjemy w pędzie, wszystko jest uporządkowane, mamy utarty plan dnia, wyciskamy z doby ostatnie minuty. Dlatego postanowiłem wykonać wyłom w tym schemacie i obrać kierunek na Mongolię, o czym od dawna marzyłem.

Największe państwo bez dostępu do morza, dzikie, które przez długi czas broniło się przed postępem cywilizacji. Niestety do niedawna. W Mongolii wykryto bowiem złoża węgla kamiennego oraz złota, na które z zainteresowaniem łypią Chiny i na potęgę asfaltują Mongolię, by zapewnić sobie sprawną logistykę. Nie wiadomo, co będą mieli z tego rdzenni mieszkańcy, ale pomińmy te smutne tematy.

Klamka zapadła, jadę

Po rozeznaniu tematu nastąpiły przygotowania. Ponieważ obecnie nie mogę sobie pozwolić na podróż na kołach w obie strony, korzystam z oferty znajomego transportującego motocykle wyprawowe do Gornoałtajska w Rosji. Ahoj przygodo!

Lista wyprawowa gotowa, serwis motocykla zrobiony, wiza do Rosji załatwiona, kolega jedzie z transportem motocykli – nie ma odwrotu. Sam przelot to wyzwanie i trwa około 17 godzin, aczkolwiek podróż na wschód powoduje, że noc trwa tylko chwilę. Bez korekty zegarka jasno robiło się już około 1:30. Ląduję w Rosji w Gornoałtajsku, potem krótka przejażdżka do bazy w Manżeroku, gdzie czeka motocykl i reszta uczestników wyprawy. Przepakowanie bagaży, które jechały samochodem, tankowanie, ostatnie przeglądy i na drugi dzień wyjazd przez Ałtaj rosyjski do granicy z Mongolią. Ałtaj nie daje się dobrze poznać, ponieważ cały dzień leje, a chmury mają niski pułap. Wieczorem dojeżdżamy do kempingu z małymi domkami, gdzie przy kozach opalanych drewnem suszymy ciuchy. Rano ruszamy na granicę, gdzie spędzamy calusieńki dzień na procedurach, wypełnianiu papierów itp. Późnym popołudniem w końcu wjeżdżamy do Mongolii! Od razu płacę frycowe – kupuję kartę do telefonu, która kończy się po trzech dniach i tankuję chyba najdroższe paliwo w Mongolii, i to w takiej ilości, że nigdy wcześniej nie udała mi się taka sztuka. Zaraz za granicą kończy się asfalt i tak pozostanie przez najbliższe 2500 km.

Pierwszy nocleg zrobiliśmy na stepie. Następnego dnia jedziemy drogą międzynarodową tylko z nazwy, to zwykła szutrówka. Mijamy na niej stada jaków i pierwsze Ovo – miejsce kultu. Może być ono czymkolwiek: kupką kamieni lub jak w tym przypadku, samotnym drzewem. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżamy do rzeki, gdzie musimy się asekurować podczas przeprawy. Woda ma poniżej metra, ale to wystarczy, żeby przy wywrotce zalać silnik, a to dopiero początek wycieczki. Asystują nam tubylcy, którzy od czasu do czasu ostentacyjnie pokonują rzekę na koniach, pokazując nam „białasom”, jak to się robi. Dalej jechaliśmy przez rozległy płaskowyż, a krajobraz i klimat robiły się coraz bardziej pustynne. Temperatura przekracza 30°, na horyzoncie widać góry i trafiają się pierwsze fatamorgany. Jedziemy i jedziemy, a góry nic się nie przybliżają. Następuje weryfikacja moich doświadczeń: Mongolia jest tak pusta, a powietrze czyste i suche, że to co wydaje się być w odległości 30 km, jest znacznie dalej. Po południu osiągamy podnóże gór, krótkie spojrzenie na licznik – 150 km przez płaskowyż, teraz jeszcze kilkadziesiąt przez góry i nocleg w jurtach nad jeziorem. Wieczorem powtórka z mongolskiej pogody: zrywa się wiatr, szybko spada temperatura i tak zazwyczaj to wygląda. Za dnia ukrop, wargi pękają od słońca i suchego powietrza, kask klei się do głowy, a wieczorem wiatr i takie ochłodzenie, że piwo podgrzewamy na kuchence aby się rozgrzać.

Nie warto się męczyć

Drogi w Mongolii składają się zazwyczaj z piasku o różnej sypkości, żwiru i kamieni. Na ubitym żwirze można utrzymywać prędkość 70 km/h, czasem nawet 90-100. Natomiast w grząskim piachu trzeba zwolnić na tyle, aby było bezpiecznie, ale nie ugrzęznąć. Należy też uważać na wyschnięte koryta rzek. Trzeba mieć świadomość, że w razie wypadku i złamania, w najlepszym przypadku czeka cię trzydniowa podróż samochodem do najbliższego szpitala. Asfalt występuje tylko wokół stolicy Ułan Bator i pomiędzy granicami Rosji i Chin, więc drogi międzynarodowe to zazwyczaj szutrówki. Mapa pokazuje jedynie ich orientacyjne położenie. Krajobraz to bezkresny step z łagodnymi pagórkami, które można objeżdżać z prawej lub lewej strony, drogi łączą się i rozchodzą. Warto wtedy patrzeć na ekran nawigacji i uważać, czy na takim „skrzyżowaniu” punkt na ekranie przeskoczy na inną drogę czy na niej pozostanie. Nie ma też co trzymać się jednej ścieżki, jeżeli jest zniszczona lub bardzo trudna, można odbić i starać się znaleźć coś bardziej przejezdnego. Boleśnie przekonałem się o tym rozpoczynając kolejny dzień wyprawy, którego cel był oddalony o ok. 270 kilometrów. Najpierw mieliśmy przejechać na wschód przez pas o szerokości 70 kilometrów pomiędzy pasmem górskim a jeziorem. Padło hasło, aby trzymać się bliżej gór, bo ostatnio to tam droga była lepsza. Ruszamy małą grupką pięciu motocykli i na początku idzie całkiem gładko. Jedziemy w miarę dobrą szutrówką, góry robią się wyższe i zaczynają się pierwsze schody, a właściwie koryta wyrzeźbione przez wodę z topniejącego lodu i śniegu. Zazwyczaj były wypłukane w poprzek obranego kierunku. Szukaliśmy więc odpowiedniego miejsca, aby wjechać korytem po kamieniach, potem chwila po stepie i do kolejnego koryta.Jeszcze trochę przyprawię – jest gorąco, żadnego schronienia przed słońcem, a tu trzeba manewrować po wyschniętym korycie motocyklem z pełnym zbiornikiem paliwa i bagażem 25 kg, uff… Po około trzech godzinach takich zmagań przejechaliśmy tylko 70 km. Słusznie stwierdzamy, że jeszcze chwila i padniemy, zajmą się nami drapieżne ptaki, a nasze kości z czasem zbieleją na słońcu. Postanawiamy zboczyć z trasy i zbliżyć się trochę do jeziora. To było dobre posunięcie – koryta robiły się szersze i płytsze, a ostatecznie zostawiliśmy je za sobą, więc tempo wyraźnie podskoczyło. Do wieczora popełniłem jeszcze jeden błąd, bezmyślnie słuchając nawigacji i pakując się w góry. Podjazdy i przełęcze robią się naprawdę strome. Nieraz zapinasz jedynkę i z gazem do oporu, a klatą przy kierownicy modlisz się, żeby nie było stromiej. W końcu wykończeni i ostatni dojeżdżamy do obozu. Resztką sił rozbijam namiot i jem kolację. Wniosek: nie ma co chojrakować i jeżeli droga robi się trudna, obierz inną.

Jedzenie za karę

Po pięciu dniach jazdy po bezdrożach mamy przed sobą pierwsze duże miasto z asfaltowymi drogami, światłami na skrzyżowaniach i supermarketami. Robimy zakupy i ruszamy dalej nad jezioro zwane Małym Bajkałem. Przemierzamy niewysokie góry, jeszcze tylko jedna przełęcz i oczom ukazuje się woda. Ale zaraz zaraz, coś tu nie gra, to nie woda tylko lód! Mimo, że jest środek czerwca, to jezioro jest zamarznięte, a okalające je modrzewie dopiero puszczają pierwsze igły. Słońce mocno grzeje i lód topi się wydając dźwięki nie do opisania. Cały akwen otoczony jest wałem z kamieni, nikt ich tutaj nie wysypywał, to rozpychający się zimą lód dokonał tego dzieła. Niesamowite miejsce! Spędzamy tu dwa dni śpiąc w jurtach, robiąc przepierki i małe przeglądy motocykli.Skończywszy lenistwo ruszamy na południe w kierunku pustyni Gobi. Celem jest miasto Ałtaj, do którego powinniśmy dotrzeć w trzy dni. Jedziemy przez łagodne pagórki, wspinamy się na przełęcze, zjeżdżamy i znowu do następnej przełęczy. Niestety pogoda zaczyna się psuć i mimo próśb wysyłanych w niebo, wkrótce zaczyna się ulewa. Drogi robią się śliskie, ale obywa się bez gleby, a wieczorem udaje nam się trafić do jurt. Dowiadujemy się, że innych złapał nawet grad, nieciekawe doświadczenie na motocyklu. Następnego dnia droga jest tak wyboista, że jadąc 40-50 km/h wykorzystuję wszystkie 315 mm skoku przedniego zawieszenia.Jadę pierwszy, więc koledzy z tyłu mają szansę zareagować widząc co się ze mną dzieje, ja już nie. Po południu kamienie i wyboje ustępują sypkiemu piaskowi, więc też nie jest łatwo. W końcu trasa łagodnieje i rozbijamy się nad małą rzeczką. Jesteśmy jak Landryn z krakowskiej piosenki „Landryn, lepkie twe ciało, słodki twój zapach”, więc myjemy się i ruszamy do celu – miejsca oznaczonego na mapie jako punkt widokowy, ale moim zdaniem cała Mongolia to taki punkt. Jesteśmy tego dnia pierwsi, rozbijamy namiot w najlepszym miejscu i obserwujemy dojazd reszty ekipy. Wieczór standardowo spędziliśmy przy żarciu liofilizowanym i piwie kupionym po drodze. Będąc w Mongolii miałem wrażenie że tutejsza ludność je za karę i gdyby mogli nie robiliby tego. W małych miastach mijanych po drodze trafiamy do knajpek, gdzie serwowane są potrawy przypominające pierogi z mięsem lub gruzińskie Kubdari (mięso zapiekane w cieście). Napisałem „przypominające”, bo smaku nie stwierdziłem, jadło jest niedoprawione, a „mięso” to w zasadzie coś ze zwierza, wolałem nie wnikać, trafiają się chrząstki i ścięgna. Tylko w większych miastach można spotkać restauracje gdzie da się zjeść, np. coś na kształt kebaba tureckiego (nie chodzi o fast food) czy zupę przypominającą rosół.Niezbędne kalorie zapewnia nam prowiant, który wieziemy ze sobą na motocyklach lub kupujemy w większych sklepach. Trafiają się rzeczy z całego świata: dżemy z Polski, tuńczyk w sosie Kimchi z Korei, także samo Kimchi – pali na wejściu, jak i na wyjściu, ale rozwiązuje kłopoty z niestrawnością. 

Wieczór z koczownikami

Trzeciego dnia jazdy na południe w końcu osiągamy Ałtaj i obieramy kurs na północny-wschód. Do miasta Hovd prawie cały czas jedziemy nową asfaltową drogą, wytyczoną jakby linijką na mapie, bez żadnego zakrętu. Tempo wzrasta dwukrotnie, ale łapie nas burza piaskowa, jest szaro, potwornie ciepło i silnie wieje. Znajdujemy na mapie jeziorko, które napawa nadzieją na pierwszą od czterech dni kąpiel. Niestety po przybyciu okazuje się solno-błotnym mokradłem. Nic to, kolejny raz uratują mnie mokre chusteczki. W nocy zrywa się taka wichura, że wybiegam z namiotu i sprawdzam czy z motocyklami i bagażami wszystko ok. Nocne zmagania z pogodą wynagradza nam piękny poranek. Jest pogodnie, mamy dobry widok na otaczające góry i rześkie powietrze. W takich okolicznościach ruszamy do miasta Hovd, gdzie pozwalamy sobie na luksus i meldujemy się w hotelu. Możemy w końcu się umyć. Od mongolskiego geologa o imieniu Suki dowiadujemy się, że na przełęczy w stronę granicy spadł śnieg i nie ma sensu tam jechać. Sugerował by lepiej kilka dni pić z nim piwo i inne trunki. Suki namówił nas na piwo, ale rankiem dzielnie ruszamy na przełęcz. Rzeczywiście jest zimno i leży śnieg, ale przyszedł ciepły front i częściowo go roztopił, więc radzimy sobie bez problemu. Jedziemy jeszcze dwa dni i postanawiamy ostatni dzień spędzić na stepie kilkadziesiąt kilometrów przed granicą. Rozbiliśmy namioty dosyć wcześnie, motocykle są na pusto, więc namawiam chłopaków z naszej trzyosobowej ekipy na przejażdżkę do czegoś co zauważyłem na pobliskiej górce i przypominało Ovo. Człowiek uczy się całe życie i po raz kolejny się o tym przekonałem. To co wydawało się bliskie, oczywiście było dużo dalej. Do samego podnóża góry było 7,5 km i im bliżej, tym bardziej stroma się wydawała. Rozglądając się za najlepszym miejscem na wjazd, za późno zauważyłem rów i na reakcję nie było szans. Przednie zawieszenie jakoś połknęło przeciwny brzeg, ale uderzyłem w niego osłoną silnika, a tylne koło zostało w rowie i tadam! Pierwsza gleba w Mongolii, na szczęście bez strat.Wyciągnąłem motocykl z rowu, postawiłem na koła i atak. To co wyglądało na Ovo okazało się stacją przekaźnikową z małą elektrownią fotowoltaiczną. Ze szczytu roztaczał się niesamowity widok – na północy góry pobielone śniegiem, a w kierunku południowym niezliczona ilość pagórków i dolin pokrytych zieloną trawą. Zjechaliśmy inną stroną po drodze mijając owce i kozy na wypasie.Zameldowaliśmy przybycie do obozu i potwierdziłem glebę, którą widziała cześć uczestników obserwujących nasze zmagania z podjazdem. Niebawem do naszego kempingu przyjechał konno jeden z pasterzy, który po rosyjsku opowiedział nam, jak wygląda życie koczownicze. Pasterze przemierzają terytorium kraju wraz ze swoim stadem aż do wyczerpania roślinności, następnie przesuwają się dalej. Cały dobytek mają ze sobą, przewożą go konno lub, tak jak w tym przypadku, Ziłem. Polewamy wódkę „Dzingis Han” naszemu tymczasowemu przewodnikowi, a po jakimś czasie przybywają Ziłem synowie, brat oraz żona i zaczyna się impreza.Nasz przewodnik całkiem już wesoły, dalej opowiada o pasterskim życiu, dziewczyny z naszego zespołu dobywają konie, a starszy z synów siada na jeden z naszych motocykli. Zaczyna na nim zaganiać stado i w końcu znika nam z oczu, trzeba za nim jechać. Widząc zbyt dużą wesołość pasterza, pani matka rzucając kilka gardłowych komend rozgania towarzystwo i zarządza taktyczny odwrót.Całość ekipy ląduje w Zile i jest tylko mały kłopot – nie odpala, akumulator wyzionął ducha. Od czego jest dzielna ekipa z Polski? Pchamy z całych sił rosyjską ciężarówkę, a ta o dziwo odpala, machamy na pożegnanie. Na pocieszenie zbieramy wyschnięte łajna bydlęce i robimy z nich ognisko. Wyschnięte placki wcale nie śmierdzą, a płonąc wydzielają całkiem przyjemny, ziołowy zapach. Przez następne dni przekraczamy granicę i jedziemy przez Ałtaj rosyjski, tym razem pogoda jest przepiękna i możemy go podziwiać w pełnej krasie. Docieramy do punktu startu naszej wyprawy w Manżeroku. Pakujemy motocykle i bagaże na lawetę, a gospodarz przyrządza w kociołku nad ogniskiem tradycyjny pilaw. Z każdym dodanym składnikiem wznosi toast samogonem, aby potrawa się udała – poskutkowało. Na koniec maraton lotniczy, wieczór przy piwie z kolegą w Warszawie i wspominanie Mongolii. A ta jest przepiękna, dzika, naturalna i wymagająca terenowo od motocykla oraz kierowcy. Do tej pory siedzą mi w głowie pachnące ziołami stepy, pobielone śniegiem szczyty gór oraz bezkresne przestrzenie, których tak brakuje w naszym europejskim życiu.

Zdjęcia: autor

KOMENTARZE