Zazwyczaj na komentarze pod naszymi treściami po prostu odpisujemy, ale ostatnie wypowiedzi pod filmami skłoniły mnie nie tyle do odpowiedzi, co do przemyśleń o tym, czego my w ogóle oczekujemy od motocykli. Bo jak się okazuje, „głos ludu” co chwilę wybrzmiewa w innym tonie.
Na skróty:
Rozwój motocykli, a przynajmniej niektórych ich elementów jest nieunikniony, na szczęście jest też super. Bo dzięki niemu obecnie właściwie nie mamy motocykli, które są beznadziejne. Śmiało mogę powiedzieć, że przez ostatnich 8-9 lat objeździłem +/- 90% motocykli obecnych na naszym rynku. Tylko raz bez zastanowienia stwierdziłem, że dany motocykl jest beznadziejny. Był nim pierwszy Indian Challenger, który miał być „zmieniaczem gry” wśród baggerów, a okazał się niedoróbką za ok. 140 tys. zł. Nową wersją nie jeździłem z wiadomych względów, ale chyba pora to zmienić, bo według osób, których ocenie wierzę, jest to zupełnie inny motocykl, działający jak należy – czyli rozwój zrobił swoje. I to tyle, z masy objeżdżonych sprzętów, żaden nie okazał się tak naprawdę zły. Nie zawsze skradały moje serce, ale nigdy nie mogłem powiedzieć, że nie są bezpieczne, że są za wolne jak na swoją klasę, czy fatalnie się prowadzą. Po prostu – właściwie nie ma dziś złych motocykli pod kątem jezdnym. Rozwój po prostu zrobił swoje. Ale są dwa jego oblicza. Pierwsze to rozwój inżynierów, materiałów oraz technologii produkcji, które dają nam wybitnie sprawne podwozia, silniki i opony.
Drugi to rozwój elektroniki, czyli wszechobecnych systemów bezpieczeństwa, asystentów jazdy, półaktywnych zawieszeń, multimediów itd. Pod tym względem chyba najbardziej rewolucyjnym motocyklem było pierwsze BMW S 1000RR, pod korek wypchane elektronicznymi wspomagaczami i to w końcu dobrze działającymi. To było motorem napędowym dla progresu elektroniki, dziś już mocno rozwiniętej i rzeczywiście pomagającej jak trzeba, a nie kastrującej przyjemność z jazdy. Ale też dolało oliwy do ognia dyskusji, że te motocykle, to już nie to samo co kiedyś, że to samo jedzie, że kiedyś to było i tym podobne, chyba każdy wie o co chodzi. I o ile jestem raczej przychylny elektronice, zresztą dwa razy rzeczywiście uratowała mi skórę przed konsekwencjami brawury, to nie do końca podobało mi się to, w którym kierunku poszedł cyfrowy trend. W pewnym momencie, prezentacje nowych modeli stały się w większości nudne. Każdy producent stawiał mocny nacisk na elektronikę, a zmiany w silniku czy podwoziu często schodziły na dalszy plan. Przez to miałem wrażenie, że idziemy w tym samym kierunku co rynek smartphonów – zrobiliśmy ten sam produkt, ale dodaliśmy dwie nowe funkcje, należy się 10 tys. zł. Były to czasy panowania normy EURO 4, chyba najtrudniejszej do przyswojenia dla producentów, a przynajmniej patrząc na to, co wtedy oferowali.
Zawsze coś
Co jest ciekawe, kiedy większość producentów była bombardowana rozgoryczonymi komentarzami o tworzeniu elektronicznego chłamu i tekstami „to już nie te same motocykle co kiedyś”, Suzuki po cichutku robiło dokładnie te same motocykle co kiedyś. No może nie 1:1 te same, ale z wykorzystaniem podwozi i silników ze starych GSX-R 750 i 1000 K5-K8. To było czuć, bo przykładowo taki GSX-S 750 czy 1000 aż kipiały charakterem tradycyjnych, ordynarnych nakedów-chuliganów, ale ze znacznie lepszym zawieszeniem. Elektronika w nich była, ale podstawowa. Mówiąc w skrócie, przecudowne motocykle.
To pewnie oznacza, że Suzuki idealnie wpisało się w potrzeby motocyklistów? No pewnie, że… nie. Niemal pod każdą publikacją w mediach dużych, małych, polskich i zagranicznych pojawiało się sporo komentarzy, że Suzuki chyba sobie żarty robi, że sprzedaje motocykl ze „starymi” silnikiem i podwoziem i z o wiele uboższą elektroniką niż konkurencja. To jest ciekawe, choć domyślam się skąd taka postawa. Suzuki do niedawna, no cóż, nie wykazywało się kreatywnością w projektowaniu motocykli i wtedy przydałoby im się coś rzeczywiście nowego, a przynajmniej pomysł na te motocykle. Ale samo zjawisko krytyki motocykli, a nie marki jest dość dezorientujące.
Niektóre rzeczy mogą być stałe
Natomiast najciekawsze odwrócenie stanowiska obserwuję przy okazji publikacji o Yamasze Tenerze 700. Daleko nie trzeba szukać, pod filmem, w którym testowałem Tenerki Explore i Extreme, duża część komentarzy była krytyką prostoty tego motocykla. Zresztą pod publikacjami innych mediów też się z tym spotkałem. Co jest ciekawe, jeszcze niedawno motocykla z regulowanym zawieszeniem, wykorbieniem 270°, regulowanym ABS, czy Bluetooth nikt nie nazwałby prostym, ale ok, rozumiem, standardy zmieniają się z czasem. Bo jak na dzisiejsze standardy, Tenera to motocykl prosty, ale dopracowany i na pewno nie archaiczny. Kiedy Yamaha prezentowała ten sprzęt w 2019 roku, siłą tego modelu była właśnie czysta forma, bez pakowanych na wyrost wspomagaczy, trybów jazdy, elektroniki itd., która w przypadku 75 konnego silnika w terenie jest zbędna. Wtedy każdy był podjarany, że w końcu w gronie wypasionych Tigerów i GS pojawił się motocykl, w którym niewiele może się popsuć, taki prawdziwy ADV na trudne wyprawy. A teraz? W komentarzach czytam, że Yamaha pokpiła sprawę, 5 lat tłukąc ten sam model, że nie ma w nim trybów jazdy, regulowanej kontroli trakcji itd. O ile nie jestem przeciwnikiem elektroniki, w dużych turystykach, czy mocnych sportach bądź nakedach sprawdza się genialnie i już nie wyobrażam sobie takich motocykli bez cyfrowego pakietu. Jednak w motocyklu stricte terenowym jak Tenere, elektronika jest potrzebna jak kamyk w bucie. Jeśli jeździliście tym sprzętem, to pewnie mnie rozumiecie. Przy tak użytecznej i płynnej charakterystyce silnika oraz umiarkowanej mocy, tryby jazdy i kontrola trakcji jest zbędna. I ja wiem, ja wiem – KTM 890 Adventure czy mają pakiet systemów, który działa super, choć wcale konieczny nie jest. Ale różnica jest taka, że KTM jest dużo mocniejszy i agresywniejszy i elektronikę ma naprawdę dobrze obcykaną, tak samo zresztą jak Aprilia. Druga sprawa jest taka, że Tenera, prawdopodobnie przez prostotę, pod względem niezawodności zjada te motocykle. Ponadto, może lepiej, żeby Yamaha nie brała się za „digitalizowanie” Tenery.
Jak wszyscy wiemy, Japończycy nie są mistrzami w systemach, co widać chociażby po tym, jak Honda utrudniła życie offroadowcom w nowych Afrykach, a Yamaha tak naprawdę dopiero w tym roku doszła do wprawy w elektronice szosowej. Moim zdaniem najgorsze co temu motocyklowi może się przydarzyć, to cyfryzacja właśnie. Zresztą Tenerka ma to do siebie, że naprawdę dobrze opiera się próbie czasu i jak dla mnie, w tym momencie nie ma sensu robić z nią nic, poza drobnymi liftingami. Yamaha zresztą to robi, prezentując kolejne wersje jak World Raid, Explore, czy Extreme. Szczerze, nawet jeśli przez kolejne 5 lat ten sprzęt będzie konstrukcyjnie taki sam, to krzywda się nie stanie. I o ile rozwój jest super, tak nie zawsze jest potrzeba, by kombinować na siłę, przy czymś co jest bardzo dobre. Pisałem i mówiłem nawet przy okazji testu nowego Triumpha Tigera 900, że wiele marek wprowadza zmiany, byle coś zmienić. Ok, ta modernizacja okazała się pozytywna, ale nadal stary Tiger 900 przecież byłby równie dobry dzisiaj co 5 lat temu. Główny powód modyfikacji to stworzenie okazji zakupowej, by klient miał na co zmienić, to naturalne. Oczywiście jest też spowodowany tym, że konkurencja wypuści nowy model, a potem opinia publiczna wyda werdykt, że marka X odcina tylko kupony, bo przecież marka Y już wypuściła nowy model a X się obija. A jak wiadomo, nowy model przecież zawsze jest lepszy niż starszy, przynajmniej na papierze. Bo w praktyce czasem okazuje się inaczej – np. bardziej od KTM 890 ADV czy obecnego Suzuki GSX-S 1000 leżały mi ich starsze wersje, ale to jest kwestia stricte indywidualna. Wracając jeszcze do Tenerki, która niby jest przestarzała, bo jest tłuczona od 5 lat. Honda w tym roku wypuściła CBR 600RR, w gruncie rzeczy ten sam motocykl co PC40 z 2014 roku, tylko zaktualizowany o systemy. I co? Każdy ją pokochał od razu po pokazaniu pierwszych zdjęć, bez jazd testowych, bez macanek, bezwarunkowo. Ciekawe to jest.
Grunt to mieć opinię, a nie przypuszczenia
Bez dwóch zdań jest to interesujące zjawisko, ale mam podejrzenie skąd ono wynika – nie urażając nikogo, z nieposzerzania swoich motocyklowych horyzontów. Zauważyłem, że zmiana nastawienia w stosunku do nowych motocykli, miała zawsze jedną przyczynę. I nie chodzi mi o zmianę z rugania na „och i ach”, a o bardziej rzeczowe i krytyczne spojrzenie na temat. A tą przyczyną było spróbowanie tych nowinek i przekonanie na własnej skórze, że to może działać, a producenci motocykli wciąż próbują dać nam maszyny, które cieszą. Bo przecież jaki mieliby interes w robieniu złych motocykli? Tu do dyskusji wchodzi obcowanie z tymi sprzętami i zrozumienie ich przeznaczenia, charakteru i założenia. Bez dwóch zdań jedną z największych korzyści testowania motocykli, jest możliwość szerszego spojrzenia na nie i zrozumienia ich. To otworzyło mi oczy chociażby na Harleye, z których szydziłem 10 lat temu, aż się w nie zagłębiłem i zrozumiałem, że przeciętne hamulce i nadwaga schodzą na dalszy plan, bo charakterystyka tego motocykla składa się z innych rzeczy niż w przypadku nakedów, czy turystyków.
Tylko by je dostrzec, trzeba zrozumieć założenie danego motocykla, jego charakter. Oczywiście nie oznacza to, że każdy motocykl muszę pokochać, trzeba przecież patrzeć na rzeczy krytycznie, a nie zero-jedynkowo. Wtedy rozumiesz, że dane techniczne nie definiują maszyny, a niektóre rozwiązania sprawdzają się w tym motocyklu, inne są w nim zbędne. Zapewne nadal nie wszyscy będziemy się zgadzać co do opinii na temat danego motocykla, ale przynajmniej będziesz mieć własne zdanie na jego temat, a to tworzy zazwyczaj fajne dyskusje, w których grają konkretne argumenty, a nie suche wartości z tabelek i przypuszczenia. Dlatego też, zamiast wtłaczać Ci na siłę własne zdanie o konkretnym motocyklu, zachęcam Cię, byś wyrabiał sobie o nim swoją opinię, być może pokryje się z moją lub innego testera, a być może wywiąże się z tego ciekawa, merytoryczna dyskusja. A na wyrobienie własnego zdania, nie ma lepszego sposobu niż jazda tymi motocyklami. I wcale nie musisz być testerem czy influencerem. Zagadaj do dealera w pobliżu, umów się na jazdę testową albo skorzystaj ze zorganizowanych akcji jak choćby Yamaha MT Tour czy Harley On Tour, gdzie przetestujesz gamę producenta. Tak po prostu, dla siebie, bo to naprawdę rozwija Cię jako motocyklistę i pogłębia zajawkę.