fbpx

Pojechałem na największe zawody enduro na świecie… i przeżyłem! A do tego się świetnie bawiłem!

Kiedy mówimy o egzotycznym enduro, takim, jakiego nie mamy w Polsce, myślimy o zdobywaniu dzikich Karpat w Rumunii. Albo o jeździe po spalonej słońcem katalońskiej glinie czy walce z pobliskimi majestatycznymi Pirenejami. Tymczasem okazuje się, że mamy w bardzo bliskim zasięgu, ale w trochę innym kierunku, równie unikalne, klimatyczne i niełatwe wyzwania.

Trochę więcej niż mniej, w połowie drogi pomiędzy Gdańskiem a Sztokholmem leży wyspa Gotlandia. W średniowieczu stanowiła główne centrum handlu w regionie, a od czterech dekad jest stolicą szwedzkiego enduro. To właśnie tutaj pod koniec października zjeżdżają się wszyscy Skandynawowie zakręceni na punkcie jazdy w błocie, aby wziąć udział w iście szalonych zawodach – Gotland Grand National.

Po raz pierwszy usłyszałem o nich w 2018 roku, kiedy szwedzki klasyk dołączył do serii World Enduro Super Series. Wiecie, tych mistrzostw, które wyłaniały największego kozaka w Enduro. Największe zawody, najbardziej unikalne miejscówki – po prostu wymarzona seria dla zawodników i kibiców. My mieliśmy w WESS nasz Red Bull 111 Megawatt w Kopalni Węgla Brunatnego, za którym tęsknię nieustannie. Szwedzi natomiast mają swój Gotland Grand National. I to od 40 lat na tej samej trasie. W dodatku na wyspie ze skały wapiennej i z ponad 3600 zawodnikami na starcie!

GGN to prawdziwe święto enduro i najważniejsze zawody w ciągu roku dla Szwedów. Z pewnością są też jedyne w swoim rodzaju, dlatego warto je chociaż raz zobaczyć.

Kiedy oglądałem na żywo relację z wyścigu w 2018 roku, nawet nie pomyślałem, że dane mi będzie samemu stanąć na starcie. Ale pamiętam za to, jak zastanawiałem się, czy to w ogóle może być przyjemne. Ponad trzy godziny jazdy po bardzo błotnistej trasie przy niezbyt rozpieszczających warunkach pogodowych, jak przystało na porę roku. Dodatkowo miejscami trasa leży poniżej poziomu morza, więc kałuże utrzymują się przez cały rok. O co w tym chodzi?

Zawsze wydawało mi się, że lubię jazdę w błocie. Ale kiedy poznałem moją obecną partnerkę, okazało się, że nie do końca wiem, co to znaczy jeździć „w prawdziwym błocie”. Wygląda na to, że Szwedzi trochę inaczej to definiują. Większość ich zawodów polega na prawdziwym przeprawianiu się przez bagna. Rześko się o tym przekonałem w lato, kiedy moja dziewczyna zabrała mnie pod Sztokholm na endurko i całe popołudnie spędziliśmy w wodzie i koleinach do podnóżków. W ostatnim numerze zdradziłem Wam, że mamy z Bellą małą rywalizację na robienie sobie krzywdy i sprawdzanie, co przeżyjemy. Skoro więc ja zaprosiłem ją na pitbike’i do Polski, ona zaprosiła mnie na start w największym wyścigu enduro na świecie. Ja nie pojadę? Daj mi krosa!

No i dała. A w sumie to załatwiła takiego „z lampkami” i zawieszeniem pod 60 kilogramów – KTM EXC-F 250. Ale wtedy nie przypuszczałem, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Dalej nie wierzyłem, że wystartuję w Gotland Grand National, i wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, na co się porwałem…

Wygląda to trochę jak ucieczka przed zombie. Każdy przepycha się agresywnie na łokcie i mało sobie robi z leżących pod kołami przypadkowych ofiar.

Tylko czterem obcokrajowcom w historii zawodów udało się wygrać GGN. W 2023 roku korone króla Gotlandii po raz trzeci z rzędu zdobył ALbin Elowson, mimo że wyzwanie rzucił mu aktualny mistrz świata Steve Holcombe z UK.

Sama logistyka zawodów to już spore wyzwanie. Promy na wyspę oraz okoliczne hotele wyprzedają się na prawie pół roku przed imprezą, więc start trzeba planować sporo wcześniej. Najlepsi zawodnicy przyjeżdżają tydzień przed imprezą, żeby potrenować i oswoić się z egzotyczną nawierzchnią. Większość uczestników zjeżdża się jednak od poniedziałku i przez kilka dni promy pełne najróżniejszych samochodów wiozących najróżniejsze motocykle szturmują do niewielkiego, ale bardzo klimatycznego miasteczka Visby położonego wewnątrz średniowiecznych murów, żeby w weekend wziąć udział w prawdziwej enduro bitwie.

Paddock od wtorku zaczyna pękać w szwach, więc już samo znalezienie miejsca na samochód w promieniu dwóch kilometrów od centrum zawodów nie jest łatwą sztuką. My przyjechaliśmy ciężarówką, którą dziewczyny wykorzystują do reklamowania damskiej strony zawodów #GGN300girls, więc wjazd mieliśmy prawie jak zespoły fabryczne. Bez problemu za to można spotkać na miejscu najróżniejsze motocykle. Od militarnych Husqvarn, które mają nawet swoją klasę, przez stare crossówki również z lat 60., duże motocykle klasy Adventure, po najnowsze, bogato doposażone endurówki. Trafił się nawet elektryczny Stark Varg, który był jedynym zabezpieczonym przed kradzieżą sprzętem na paddocku. Zawodnicy są podzieleni na wiele kategorii wiekowych i tematycznych przypisanych do jednego z dwóch dni zmagań. W piątek i sobotę obywają się po dwa wyścigi. Na starcie każdego dnia pojawia się od kilkuset do grubo ponad tysiąca zawodników.

Pit stop podczas wyścigu to naprawdę wyjątkowe zjawisko. Do pomocy niektórym zawodnikom czasami zaangażowane są nawet cztery osoby, które tankują, karmią, zmieniają gogle, a czasami tylko pokrzepiają kierowcę.

Miałem okazję jechać kilkukrotnie w Red Bull 111 Megawatt z 500 zawodnikami na starcie i robiło to na mnie zawsze ogromne wrażenie. Tam jednak każdy z ośmiu rzędów puszczany był oddzielnie, więc okazuje się, że było dosyć luźno. Kiedy stanąłem w piątej linii na starcie mojego wyścigu GGN razem z tysiącem innych zawodników gotowych do wspólnego ruszenia, zrobiło się delikatnie mówiąc ciepło. Sam start i próba przedzierania się pomiędzy setkami innych zawodników to uczucie nie do opisania. Wygląda to trochę jak ucieczka przed zombie. Każdy przepycha się agresywnie na łokcie i mało sobie robi z leżących pod kołami przypadkowych ofiar. Nawet kiedy stawka się trochę rozjeżdża, to na ponad 20-kilometrowym okrążeniu niemożliwe jest jechać samemu przez dłużej niż kilka minut.

Przed samym startem najbardziej straszono mnie zupełnie nieprzewidywalną i niesamowicie śliską nawierzchnią. I faktycznie, jazda po skale wapiennej jest jedyna w swoim rodzaju. Niby mamy jakąś trakcję, jak jedziemy do przodu, ale kiedy zaczynamy hamować, motocykl sunie jak po lodzie. A spróbuj tylko nacisnąć hamulce, kiedy maszyna jest przechylona – koła od razu zaczynają tańczyć i rozpoczyna się walka o wyprostowanie motocykla. Tak samo zresztą dzieje się po zbyt agresywnym dodaniu gazu. Tylne koło od razu chce wyprzedzić przednie, korzystając z całej szerokości trasy. Trzeba wszędzie szukać oparcia – w bandach, koleinach czy nawet poboczach. Nikt mi jednak nie powiedział, że większość trasy jest tak rozbita, że wygląda jak skalne whoopsy, a tylne koła całe wpadają w dziury. Na moje szczęście fragment okrążenia przebiegał przez piasek, na którym czuję się dużo lepiej. Tam jednak trasa wybita była dziurami, jakie ostatni raz widziałem, będąc w Lommel na Mistrzostwach Świata w motocrossie jako widz. Możecie sobie tylko wyobrazić, jak szczęśliwy był motocykl z miękkimi sprężynami i moje stawy, kiedy wbijałem się w każdą kolejną dziurę.

Zawsze wydawało mi się, że lubię jazdę w błocie, ale kiedy poznałem moją obecną partnerkę okazało się, że nie do końca wiem, co to znaczy jeździć „w prawdziwym błocie”.

Jedynymi miejscami na trasie, gdzie można było usiąść, były tak naprawdę tylko zakręty, więc 80% czasu jechałem na stojąco z głową zadartą do przodu. Cały czas powtarzałem sobie, żeby pamiętać o trzymaniu motocykla nogami dla odpoczynku rąk, dociskaniu zewnętrznego podnóżka  dla lepszej trakcji w zakrętach i niepodpalaniu się. Z każdym kolejnym okrążeniem jechało mi się coraz lepiej i czułem, że mogę spróbować jechać trochę szybciej. Kiedy zjechałem na obowiązkowego pitstopa i tankowanie na trzecim okrążeniu, postanowiłem przycisnąć. Okazało się, że jednak trochę za agresywnie, bo rozpoczął się festiwal gleb. Leżałem przynajmniej dziesięć razy i zaliczyłem trzy loty przez kierownicę, przekonując się, że tak naprawdę najtrudniejszą przeszkodą na Gotland Grand National są dublowani zawodnicy. Każdy jedzie swój wyścig, bo chce przejechać jak najwięcej okrążeń przed upływem regulaminowych trzech godzin, więc albo ciśnie, ile może, albo walczy o przetrwanie. I wtedy najczęściej na kogoś wpadałem, gdy nieoczekiwanie zmieniał linię przejazdu, albo zostawałem wypchnięty z toru (najczęściej przez przypadek), próbując wyprzedzić skrajem trasy. Mój wyścig odbył się w suchych warunkach, więc mimo że nie brakowało głębokich kałuż i zużyłem prawie całego rolloffa, to uczestnicy nie nazwali tego nawet błotem.

Ostatecznie udało mi się przejechać sześć okrążeń, z czego niestety tylko pięć zostało zaliczonych, bo na ostatnie kółko wjechałem minutę po upływie regulaminowego czasu. Szkoda, bo niewielu się to udało w mojej klasie i dałoby to naprawdę dobry wynik. Ostatecznie skończyłem w trzeciej dziesiątce swojej klasy, ale pojechałbym na dodatkowe okrążenie nawet wiedząc, że jest gratisowe. To, jaką miałem frajdę, szukając dobrych linii przejazdu oraz ucząc się jazdy w zupełnie nowym terenie, w dodatku z taką liczbą zawodników, jest ciężkie do porównania. Odbyłem na trasie dziesiątki ciekawych pojedynków z różnymi rywalami oraz stoczyłem ciekawą walkę ze swoją głową, która musiała utrzymywać cały czas skupienie, i niekoniecznie gotowym na takie wyzwanie ciałem.

Tak wygląda szczęśliwy człowiek po 3,5 godziny jazdy…

… bez krążenia w dłoniach i z dziesięcioma glebami na koncie.

Kiedy adrenalina po wyścigu już puściła, zaczął się ból, jakiego dotąd nie znałem. Nigdy wcześniej nie miałem tak „zużytej” szyi od ciężaru kasku oraz lędźwi od ciągłej jazdy na stojąco. Zakwasy po zawodach doskwierały jeszcze przez kilka dobrych dni, ale emocjami po tym starcie żyję do dzisiaj. To była 40. i ostatnia edycja GGN w tym miejscu i na tej trasie. Zawody zostają na wyspie, ale przenoszą się w inną lokalizację, więc z tą trasą niestety już nie wyrównam rachunków. Na Gotland Grand National 2.0 podobno jestem już zapisany, ale skoro udało mi się przeżyć największe zawody enduro na świecie, to Bella wymyśla mi już kolejne wyzwania… Szwedzi mają też serię zawodów w zimę na kolcach… i 8-godzinne wyścigi enduro z odcinkami w nocy. Już się boję, z czym przyjdzie mi się zmierzyć następnym razem. Ale w sumie też nie mogę się doczekać!

Wszystkim fanom brudnej jazdy z czystym sumieniem polecam start w Gotland Grand National, bez względu na poziom jazdy i bez względu na motocykl. Każdy poradzi sobie z trasą i znajdzie klasę dla siebie. A jeżeli zaplanujemy zawody odpowiednio wcześnie, mogą się one również nie okazać wcale tak piekielnie drogie. Wspomnienia i emocje są jednak bezcenne.

Zdjęcia: Dary Karina, Bella Rosborg

KOMENTARZE