Południowoindyjski stan Kerala był idealnym miejscem na start do ostatniego etapu naszej motocyklowej podróży dookoła Indii. Osiem miesięcy nasz Royal Enfield Bullet Standard 500 czekał w garażu zaprzyjaźnionej rodziny. Nowy akumulator, nowa opona, świeże płyny – i gotowi byliśmy do jazdy na północ – w kierunku domu, czyli himalajskiej wioski Naggar w stanie Himachal Pradesh. […]

Południowoindyjski stan Kerala był idealnym miejscem na start do ostatniego etapu naszej motocyklowej podróży dookoła Indii. Osiem miesięcy nasz Royal Enfield Bullet Standard 500 czekał w garażu zaprzyjaźnionej rodziny. Nowy akumulator, nowa opona, świeże płyny – i gotowi byliśmy do jazdy na północ – w kierunku domu, czyli himalajskiej wioski Naggar w stanie Himachal Pradesh.

Przez herbaciane wzgórza

Kerala kojarzy się każdemu z tropikalną roślinnością, idyllicznymi plażami, kanałami wrzynającymi się w głąb lądu, słoniami i ostrą, południowoindyjska kuchnią. Ale Kerala to również góry, a raczej solidne wzgórza porośnięte krzakami herbacianymi, o kojącym upał, umiarkowanym klimacie. Dlatego też koła motocykla od razu skierowaliśmy w tę górską stronę.

Przez herbaciane wzgórza

Najsłynniejsze plantacje herbaty znajdują się w okolicach miasteczka Munnar. Jest takie powiedzenie, że często droga dojazdowa jest ciekawsza, niż cel podróży. Pasuje to jak ulał do Munnar. Kilka godzin jazdy wąskimi, asfaltowymi dróżkami w malowniczym terenie, a na ostatnich kilometrach środkiem ogromnych plantacji herbaty, zadowoli każdego motocyklistę.

Munnar leży niemal na granicy z Tamil Nadu i oba te stany oferują wiele podobnych miejsc, reklamowanych jako „górskie perły”. Sporo w tym przesady, ale Hindusi z gorących, niżej położonych regionów tłumnie odwiedzają te chłodniejsze, zielone wzgórza. Samo miasteczko jest niemal zupełnie pozbawione uroku. Ot, miejsce na nocleg i wypad po okolicy.

Nacieszyć się słońcem

Znów ciągnęło nas ku morzu. Na pierwszy ogień poszedł kolejny stan – Karnataka.

Najciekawsza wydawała się nadmorska Gokarna. Na pewno nie jest to miejsce dla lubiących imprezowanie luzaków z butelką zimnego piwa w garści. Gokarna to dla hinduskich pielgrzymów ważny ośrodek. To oni przeważają w miasteczku i licznych świątyniach. Turyści, zwłaszcza ci z limitowanym budżetem, wybierają położone poza miastem plaże. Dla szukających spokoju idealna będzie Kudle Beach z kilometrem białego, sypkiego piasku i tanimi domkami tuż przy plaży. Nam najbardziej przypadła do gustu Om Beach, do której nie ma bezpośredniego dojazdu. Z parkingu należy zejść 20 minut w dół, w kierunku zatoki wyrzeźbionej przez morze na kształt serca. Trudność w dostaniu się tu sprawia, że plaża nie jest zalana tłumami, zaś spokojna woda, niemal rajskie otoczenie i limitowana baza noclegowa zatrzymują szczęśliwców na dłużej.

Przez herbaciane wzgórza

A co maja robić ci, którzy lubią głośne imprezy, najlepiej na plaży, przy muzyce i tanim alkoholu? Wystarczy podjechać 70 kilometrów na północ i przekroczyć granicę z sąsiednim stanem – Goa. Ten najmniejszy indyjski stan jest jednocześnie największym skupiskiem plażowych dyskotek, restauracji, barów, gdzie stoliki ustawiane są wieczorem wprost na piasku. Spokojniej jest na jego południu, północ jest bardziej komercyjna i oblegana przez turystów, w tym motocyklistów.

Jak „piraci z Karaibów”

Przejazd szosą tuż przy morskim brzegu to jedna z zalet Kerali, Karnataki i Goa. Na bazę przy tej trasie wybraliśmy miasteczko Agonda z ofertą noclegów na każdą kieszeń. Za pokój w eleganckiej willi i parking zapłaciliśmy 10 dolarów. Zimne piwo (najtańsze w Indiach), leżące w odległości kilku kilometrów liczne plaże – to wszystko może znów wciągnąć przybysza jak czarna dziura.

Przez herbaciane wzgórza

Nas zachwyciła położona 10 km dalej Cola Beach. I znów – brak transportu publicznego i konieczność przebycia kilku ostatnich kilometrów w off-roadowym stylu limituje liczbę turystów, ale ci, którzy już tu dotrą, wpadają w objęcia raju! Łagodne morze, żółty piasek, słodkowodna laguna, eleganckie domki w dżungli tuż przy plaży i krajobraz jak z bajki. Ech, ostatni etap naszej czteroletniej podróży wyraźnie nas rozleniwiał.

Zawitaliśmy też na północ stanu Goa, do miasteczka Arambol. Punkt ten był też dobrą bazą do zwiedzania innych, słynnych, zatłoczonych i jak dla nas przereklamowanych plaż. Colva, Benaulim, Varca, Cavelossim czy wreszcie najsłynniejsza – Palolem Beach. Żadna z nich nie umywała się do romantycznych plaż Om i Cola. Bonusem, dostępnym tylko dla ludzi z własnym transportem, była wizyta w położonych nieco na uboczu ruinach starego fortu portugalskiego – Cabo de Rama. Warto było wdrapać się na szczyt fortecy, aby rozkoszować się widokiem godnym „Piratów z Karaibów”.

W drugim mieście świata

Po trzech tygodniach nawet aktywne plażowanie może się znudzić. Skierowaliśmy się na wschód. Po 380 kilometrach dotarliśmy do starożytnego miasta Hampi, niegdyś stolicy potężnego państwa Vijayanagar. Dziś zachwyca nie tylko licznymi ruinami dawnych pałaców, świątyń i posągów bóstw, lecz także malowniczym położeniem. Tysiące ogromnych głazów, porozrzucanych na przestrzeni wielu kilometrów kwadratowych, stanowiło znakomity budulec dla potężnego miasta. Jeszcze 500 lat temu Hampi było drugim pod względem wielkości miastem świata. Palmę pierwszeństwa dzierżył wtedy Pekin.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty

Według opinii lokalesów byliśmy jednymi z ostatnich turystów, oglądających ich życie w naturalnych, odwiecznych warunkach. Miesiąc później miała wejść w życie decyzja rządu o wysiedleniu wioski i przekształceniu całego terenu w jedno wielkie muzeum, objęte opieką i przepisami UNESCO. Już pewnie nie da się tam jeździć na motocyklu, do tego za darmo. Chętnych (po wykupieniu drogiego dla obcokrajowców biletu wstępu) będą rozwoziły elektryczne miniautobusy, tak jak teraz dzieje się podczas zwiedzania najsłynniejszej atrakcji Hampi – kompleksu Vijaya Vittala Temple. Ale pomimo tego to miejsce zachwyca i zdumiewa między innymi znikomą jak na zabytek takiej rangi liczbą zwiedzających.

Więcej małp niż ludzi

Najlepsze miejsce do zakwaterowania znaleźliśmy w starej, tradycyjnie zamieszkałej części miasteczka – Hampi Bazaar. Tam też, przy kilku wąskich uliczkach, znajduje się większość guest house’ów, kwater prywatnych i restauracyjek. Znacznie więcej, niż turystów, jest tutaj małp. Zamykanie drzwi i zakratowanych okien w pokojach hotelowych było absolutną koniecznością.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty

Wielbicieli luzackiego, taniego życia zapraszało położone po drugiej stronie rzeki miejsce, zwane Hippie Island. Przeprawa łódką przez rzekę Tungabhadra trwała trzy minuty. Dotarcie tam na kołach wymagało 25-kilometrowego objazdu. Brak tam zabytków, lecz pełno tanich noclegowni, barów, knajpek i agencji turystycznych, oferujących m.in. wynajęcie skuterów.

Jedziemy w „śniegu”

Trzymaliśmy się środkowej części Indii. Jazda wzdłuż pasma Ghatów Zachodnich była wprost rozkoszna. Znowu byliśmy w górach, tak różnych od Himalajów. Z dala od nadmorskiej autostrady NH 66, z niewielkim lokalnym ruchem, z licznymi świątynkami na szczytach wzniesień.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - indie

Kolejny stan, Maharashtra, przywitał nas… „śniegiem” na drodze. Nie tym naturalnym, lecz puchem bawełnianym, co kilka kilometrów blokującym przejazd. Maharashtra, najbardziej uprzemysłowiony indyjski stan, to również lider w uprawie i produkcji bawełny. Trafiliśmy akurat na zbiory. Ogromne, białe sterty, leżące wprost na asfalcie, ładowane były na ciężarówki – wysoko na kilka metrów. W okolicach punktów skupu tworzyły się korki. Ciężarówki, traktory, wozy zaprzęgnięte w woły zajmowały połowę jezdni i ciągnęły się czasem na kilka kilometrów. Dawno nie korzystaliśmy tak często z gliniastego pobocza.

Skalne świątynie

Po dotarciu do dużego, historycznego miasta Aurangabad założyliśmy bazę wypadową do dwóch największych atrakcji w pobliżu – Ellora i Ajanta. Ellora, 30 km od Aurangabad, to mała wioska, w pobliżu której mnisi hinduscy, buddyjscy i dżinijscy wykuli w bazaltowych skałach okolicznych wzgórz 34 wspaniałe świątynie. Powstały one pomiędzy V a X wiekiem n.e.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Najbardziej okazała w całym kompleksie jest świątynia Kailasa Temple. Wykucie jej z jednego monolitu bazaltowego zajęło 7 tysiącom robotników ponad 150 lat!

Znacznie starsze są jaskinie Ajanta – 100 km od Aurangabad. Półksiężycowata, pionowa powierzchnia przeorana wyciosanymi ręką człowieka jaskiniami otoczona jest zielonym gąszczem drzew. W odróżnieniu od Ellory, jaskinie Adżanty ozdobione są pięknymi, dobrze zachowanymi malowidłami, wykonanymi temperą na pokrytych gliną ścianach i sufitach.

Solny trakt

Mieliśmy za sobą już trzy najbardziej skrajne punkty geograficzne Indii. Pozostał nam obszar wysunięty najbardziej na zachód. Jest on jednocześnie jednym z najmniej „zadeptanych” przez turystów – rejon Kutch w stanie Gujarat, określany też jako Indyjski Dziki Zachód.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Po „rozpustnym” alkoholowo Goa, Gujarat to kolejny stan objęty prohibicją. I tu znów indyjski paradoks: w ortodoksyjnie bezalkoholowym stanie są dwa miejsca – dawne kolonie portugalskie, które oferują tani, bezcłowy alkohol. To enklawy Diu i Daman.

Zezwolenie od ręki!

Nas bardziej interesowały pustynne tereny Kutch – surowe, wyglądające na jałowe, zamieszkałe przez nieufne, zamknięte dla obcych plemiona. Tu najlepszą bazą do penetracji jest miasto Bhuj, gdzie nie tylko znajdzie się niezłe noclegi, ale także można wyrobić pozwolenia na wjazd na tereny objęte restrykcjami. Bliskie sąsiedztwo największego wroga – Pakistanu – wzmacnia indyjską paranoję militarną. Na szczęście pozwolenia są tylko darmową formalnością, załatwianą od ręki na posterunku policji.,

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Postanowiliśmy objechać region Kutch dookoła, największą atrakcję zostawiając sobie na koniec. Plaża w nadmorskim Mandvi nie zachwycała, ale to miejsce, gdzie od czterech stuleci buduje się drewniane statki. „Stocznie” znajdują się na nabrzeżu, przy ulicy. Tradycyjne szkutnictwo w ciągu wieków zmieniło się w niewielkim stopniu.

Zachodni koniec Indii to Sarovan Narayan z kompleksem świątyń położonym nad jednym z pięciu świętych jezior. A maleńka osada Koteshwar, leżąca 4 kilometry dalej, to najbardziej zachodni punkt na mapie Indii. Dalej jest już tylko delta Indusu i Pakistan. Zero zachodnich turystów, przeważają hinduscy pielgrzymi.

Tutaj produkuje się sól

Największą atrakcją Kutch jest Wielki Rann – sezonowe solnisko o powierzchni 7500 km2, co czyni ten obszar jedną z największych, solnych pustyni na świecie. Indie są też jednym z największych producentów soli, a jej większość wydobywana jest właśnie w stanie Gujarat.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Sól pozyskiwana jest tradycyjnymi, niezmiennymi od stuleci metodami. Są miejsca, gdzie niemal całe wioski angażowane są do prac wydobywczych. Surowy, księżycowy krajobraz był raczej przygnębiający. Hałdy brudnoszarej substancji zalegały po obu stronach szosy, poprzedzielane niewielkimi stawami z solanką.

Znacznie ciekawiej przedstawiała się Biała Pustynia – ogromna przestrzeń pozbawiona jakiejkolwiek infrastruktury. Turystom udostępniony został trzykilometrowy pas, prowadzący do platformy widokowej. Nasze marzenie, aby przez solny trakt przejechać motocyklem, okazało się mrzonką. Po zameldowaniu się w punkcie kontrolnym, musieliśmy zostawić nasz pojazd. Resztę trzeba było przejść lub skorzystać z wielbłądów, bryczek konnych albo dwukółek ciągniętych przez wielbłądy. Wybraliśmy spacer.

Niecodzienne świętowanie

Wjechaliśmy do Radżastanu – najciekawszego chyba pod względem turystycznym stanu Indii. Omijając miejsca, które widzieliśmy podczas podróży na południe w 2014 roku, postawiliśmy na te nam nieznane, choć oblegane.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Na początek – Puszkar, miasto pełne pielgrzymów, „świętych”, handlarzy wielbłądów, a także turystów, szukających prawdziwie indyjskiej atmosfery za niewielkie pieniądze. Pośrodku miasta znajduje się święte jezioro, w wodach którego można dokonać rytualnych ablucji, gdzie wysypywane są prochy zmarłych i odprawia się modlitwy. Takich miejsc w Radżastanie jest jeszcze wiele. Dżajsalmer, Dżodpur, Bikaner, Dżajpur – to miasta opisywane w programie każdego biura turystycznego. W każdym z nich spędziliśmy po kilka dni.

Aby wyłamać się z „żelaznego szlaku turystycznego”, postanowiliśmy zrezygnować z najbardziej chyba znanej atrakcji Indii- mauzoleum Taj Mahal w Agrze, w stanie Uttar Pradesh. Minęliśmy to miasto bokiem.

Święta

Zbliżało się Boże Narodzenie. Przez ostatnie trzy lata spędzaliśmy je w Indiach, lecz trzymając się obrządku chrześcijańskiego. Tym razem postanowiliśmy świętować je na lokalną modłę. Idealna okazja trafiła się w historycznym mieście Orcha, pełnym świątyń, pałaców i mauzoleów władców. W tym samym czasie odbywało się tam jedno z większych świąt hinduskich, więc aurę mieliśmy równie uroczystą.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Na przywitanie Nowego Roku wybraliśmy Chitrakoot na pograniczu Uttar Pradesh i Madhya Pradesh, miasto malowniczo rozłożone po obu stronach rzeki Mandakini. Do Chitrakoot zajechaliśmy dzień przed Sylwestrem. Wszystkie hotele były pełne. Wylądowaliśmy więc w aszramie – skrzyżowaniu klasztoru i taniej noclegowni dla pielgrzymów, z pokojami przypominającymi cele więzienne. Miejsce na upojnego Sylwestra chyba najmniej odpowiednie, tym bardziej, że w tym świętym mieście obowiązywała absolutna prohibicja. Nie przeszkodziło to kilku pielgrzymom, turystom i obsłudze aszramu w wypaleniu kilkunastu skrętów tradycyjnego, lokalnego zioła… Fajerwerków nie było. Za to było ognisko na kamiennym brzegu rzeki w towarzystwie pielgrzymów i wszechobecnych, świętych krów, grzejących swoje cielska w towarzystwie ludzi.

Plusem siermiężnej noclegowni było usytuowanie w centrum najważniejszego punktu miasta – Ramghat, z panoramicznym widokiem na pływające po rzece wycieczkowe łodzie, zadaszone wymyślnymi baldachimami, wiernych, dokonującymi rytualnych ablucji i na niezliczone stragany z dewocjonaliami.

„Parking” w śmietniku

260 kilometrów dalej leży osławione Varanasi, uważane za najstarsze miasto świata. Już sam wjazd do dzielnicy położonej nad Gangesem był ogromnym przeżyciem. Wąziutkie uliczki, na których mijanka z innym motocyklem, krową lub tłumem pieszych stanowiła nie lada wyzwanie, ułożone były na kształt labiryntu. Dobrze, że zaczepił nas lokalny naganiacz – przewodnik, który za niewielki bakszysz prowadził nas, klucząc w ulicznych meandrach.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Znalezienie parkingu w gęstej zabudowie było niemożliwe, lecz udostępniono nam maleńki wirydarz we wnętrzu jednego ze starych budynków mieszkalnych. Wirydarz służył mieszkańcom jako śmietnisko i widok naszego motocykla w takiej scenerii był raczej przygnębiający. Jednak wreszcie mogliśmy od niego odpocząć, spacerując kilometrami po kamiennych ghatach (nadbrzeżnych schodach), z których kilka przeznaczono do rytualnego palenia zwłok. Spopielenie na ghatach Varanasi i wsypanie prochów do świętego Gangesu to marzenie każdego Hindusa. Miasto to jest symbolem Indii. Pomimo ogromnej popularności i obecności obcokrajowców – innowierców, zachowuje swój oryginalny, autentyczny charakter.

Szczęście nieabsolutne

Kończył nam się trzymiesięczny okres, jaki mogliśmy jednorazowo spędzić na terenie Indii. Aby zdobyć kolejne trzy miesiące, należało choć na jeden dzień opuścić kraj i powrócić w ramach rocznej wizy, z prawem wielokrotnego przekroczenia granicy. Najłatwiej uzyskać takie przedłużenie, wyskakując do sąsiedniego Nepalu.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Z Varanasi do granicy w Sonauli mieliśmy 250 km, więc taki wyskok nie był problemem. Kilkanaście minut formalności na granicy, 25 dolarów USA za 15-dniową wizę i byliśmy w Nepalu. Właściwie mogliśmy wracać do Indii już tego samego dnia, liczyły się pieczątki w paszportach, lecz postanowiliśmy przez kilka dni odetchnąć innym powietrzem. Było warto nie tylko ze względu na znacznie lepszą nawierzchnią nepalskich dróg. Trafiliśmy na bajecznie kolorowe święto zakończenia zbiorów – coś jak nasze Zielone Świątki i dożynki w jednym.

Nie taki diabeł straszny…

Do Indii wróciliśmy innym przejściem, w Raxaul w stanie Bihar. Hinduscy przyjaciele ostrzegali nas przed podróżowaniem przez ten stan – jeden z najbiedniejszych, najbardziej zacofanych, z relatywnie wysokim wskaźnikiem przestępczości, kiepskimi drogami, niezbyt rozwiniętą bazą hotelową. Lecz nam jechało się znakomicie. Przyjaźni – jak w całych Indiach – ludzie bardziej interesowali się naszą podróżą, niż okazją do obrobienia nas. Kiedy dojechaliśmy do Bodhgaya, postanowiliśmy zostać tam dwa tygodnie.

Ze słonecznych plaż po himalajskie szczyty - Indie

Bodhgaya to święte miasto buddystów. Tam pod świętym drzewem bodhi książę Siddartha Gautama, znany bardziej jako Budda, po sześciu latach medytacji doznał oświecenia. Mieliśmy ogromne szczęście, bo właśnie w tym czasie odbywały się wykłady Dalajlamy. Załatwiliśmy przepustki na spotkania. Tłumaczenie nauk Jego Świątobliwości z nepalskiego na angielski było transmitowane na proste radyjka. Udało nam się także wejść na modły, jakie Dalajlama odprawił pod świętym drzewem, rosnącym tuż obok świątyni Maha Bodhi.

Pętla dookoła Indii – 40 tysięcy kilometrów po indyjskich i nepalskich drogach przejechane na dwóch kołach – została zakończona, gdy dotarliśmy do Kolkaty. Pozostała nam droga powrotna do Manali. Tam, u podnóża Himalajów, zaczęła się przed czterema laty nasza motocyklowa przygoda. Należała nam się jakaś nagroda. Uznaliśmy, że będzie nią miesięczny wyskok na należące do Indii wyspy odległego o cztery godziny lotu archipelagu. Rajskie Andamany zapewniły nam wspaniały wypoczynek, jednak brak motocykla nie pozwolił na osiągnięcie szczęścia absolutnego.


Tekst: Witold Palak

Zdjęcia: Dorota Wójcikowska, Witold Palak

KOMENTARZE