Gdy wśród nowoczesnych pojazdów na ulicy pojawia się motocykl wyprodukowany przed osiemdziesięcioma laty (dzisiaj to już sto, przyp. red.), świadkowie takiego zjawiska reagują zazwyczaj bardzo podobnie. Zdziwienie, że „to” jeszcze jeździ to chyba pierwszy odruch, jakiemu ulegają. Przyzwyczajeni do zupełnie innego wyglądu otaczających nas pojazdów, traktują zabytkowy wehikuł jak coś raczej do oglądania niż do jeżdżenia.
Również wśród osób zajmujących się tym tematem nie brak opinii, że zabytki powinny jedynie stać i „wyglądać”, a z obowiązku jazdy są już zwolnione. Mało kto potrafi spojrzeć na tę prawie wiekową maszynerię, jak na POJAZD. Zgodnie z powszechnym mniemaniem, że im motocykl jest starszy, tym trudniej mówić o jego zaletach, i ja sądziłem, że nic co zostało wyprodukowane przed drugą połową lat 20., nie nadaje się do jazdy.
Moje poglądy zmieniły się radykalnie podczas pewnego rajdu. Bardzo długa, wielodniowa trasa wiodła górskimi drogami nienajlepszej jakości. Już po kilkudziesięciu kilometrach w tylnym kole mojego motocykla ubyło kilka szprych i miałem wrażenie, że puściło mocowanie żołądka. Jadąc Sokołem 1000 z niedowierzaniem patrzyłem na motocykle starsze od mojego o 20 lat, wyprzedzające mnie bez trudu pomimo tragicznych wertepów, którymi przyszło nam jechać. Lekka konstrukcja, pomimo silników niewielkiej mocy, umożliwiała im swobodne przemykanie po nierównościach.
Sokół, który wśród zabytków jest wyjątkowo duży i ciężki, nie mógł sobie na to pozwolić. Któregoś razu postanowiłem jednak utrzymać się za jednym z „dziadków”, który akurat mnie wyprzedzał. Po kilku kilometrach wściekłej gonitwy po wybojach zrezygnowałem, co wyszło na dobre tak szprychom, jak i moim trzewiom. Motocykl, który mi uciekł, to był Harley model J. Przekonałem się wówczas, że nawet bardzo starym motocyklem można sprawnie podróżować.
W 1909 roku wytwórnia Harley-Davidson zaprezentowała pierwszy w swej historii model z dwucylindrowym, widlastym silnikiem. Trzy lata później, kiedy okazało się, że „tędy droga”, pojemność silnika powiększono z 49,5 do 60,3 cala sześciennego, co oznacza, że w 1912 na świat przyszedł pierwszy Harley o pojemności 1000 ccm. Poza nowoczesnym silnikiem wyposażonym w górno-dolny rozrząd, reszta elementów nawiązywała do poprzednich modeli H-D.
Motocykl pozbawiony był skrzyni biegów, czyli napęd przenoszony był bezpośrednio z silnika na tylne koło, co przy nowej konstrukcji silnika okazało się już niewystarczające. Przy takim rozwiązaniu start był powolny i mało dynamiczny, zaś w pełnym gazie brakowało szybkości. W efekcie modyfikacji ów „single speeder” oznaczony symbolem E otrzymał od konstruktorów trzystopniową skrzynię biegów i nowe imię – F.
Taki też motocykl spotkaliśmy podczas rajdu organizowanego przez Cotswold Section VMCC wiosną tego roku. Zainteresował nas, ponieważ jest to pojazd mało popularny nawet w krajach dużo bogatszych w zabytki niż Polska. A poza tym każdy Harley (im starszy, tym bardziej) przyciąga do siebie jak magnes. Jako zrobieni z „miękkiego żelaza” poddaliśmy się jego urokowi.
W połączeniu z bocznym wózkiem stanowił pojazd rodzinny lub wielofunkcyjny transporter. Tego typu pojazdy znalazły szerokie zastosowanie w armiach i służbach publicznych, między innymi w Polsce. Pierwsza wojna spowodowała, że ten model Harleya stał się popularny w Europie, a doskonała opinia użytkowników zaowocowała między innymi tym, że wzorców do budowy polskiego motocykla CWS szukano właśnie wśród maszyn amerykańskich.
Motocykl na fotografiach nie ma jeszcze elektrycznej instalacji oświetleniowej, co oznacza, że wyprodukowany został prawdopodobnie tuż przed 1920 rokiem. Wprowadzenie elektrycznego oświetlenia zapoczątkowało istnienie modelu J, bardzo nowoczesnego według kryteriów sprzed 75 lat i wyjątkowo sprawnego (wśród zabytków) według kryteriów obowiązujących dzisiaj.
Zdjęcia: Robert Więckiewicz