fbpx

Przez całe zawodowe życie związany z Wojskiem Polskim. Generał Broni, były Dowódca Generalny Rodzajów Sił Zbrojnych. Odszedł z armii, kiedy uznał, że tak trzeba. Prywatnie motocyklista, zaczynał od SHL-ki ojca, obecnie właściciel Hondy VTX1800.

Lech Potyński: Od dłuższego czasu chodziła za mną potrzeba rozmowy z panem generałem, która jeszcze wzrosła, gdy zobaczyłem pańskie zdjęcia na motocyklu, a od kogoś usłyszałem, że brał pan udział w Rajdzie Katyńskim.

Gen. Mirosław Różański: Niestety muszę pana rozczarować. Udział w Rajdzie Katyńskim od lat jest moim marzeniem. Jednak gdy ma się wiele pasji, a do tego dużo obowiązków i bardzo ograniczoną ilość czasu, to na hobby nie zostaje wiele przestrzeni. Do roku 2017, jako czynny wojskowy i to na różnych, mniej lub bardziej ważnych stanowiskach, tego czasu nie miałem zbyt wiele. Marzenie o Rajdzie pojawiło się, gdy w 2008 roku, pracując w Sztabie Generalnym, wyglądałem przez okno i zobaczyłem, jak ulicą Rakowiecką jechała spora kolumna motocykli.

Pobudziło to moją ciekawość, a później okazało się, że byli to właśnie koledzy, którzy rozpoczynali swoją podróż do Katynia. Przyznam, że mam jeszcze dwa takie motocyklowe cele. Pierwszy to Rajd Śladami Gąsienic Pierwszej Dywizji Pancernej Generała Maczka w Normandii. Będąc tam jako dowódca dywizji, spotkałem przyjaciół motocyklistów, którzy przyjechali z Polski. Następne marzenie to przejechać się motocyklem drogą 7C w Rumunii. Jej historia też jest związana z wojskowością. A w Katyniu byłem, tylko nie na motocyklu. To było w roku 2013, więc trzy lata po katastrofie smoleńskiej. Po tragedii złożyłem obietnicę dzieciom jednego z moich przyjaciół, którzy tam zginęli, generała Tadeusza Buka, że je tam zawiozę. Obietnicę zrealizowałem i zorganizowaliśmy taki zupełnie prywatny wyjazd. Więc wiem, jaką siłę oddziaływania w wymiarze historycznym i emocjonalnym mają Smoleńsk i Katyń. 

LP: Skoro mówi pan, że wyglądając przez okno zainteresował się kolumną motocyklistów, to znaczy, że jakieś ciągoty w tym kierunku jednak były?

MR: Motocyklowe prawo jazdy mam od 18. roku życia, czyli od ok. 1980 roku. Pierwszy kontakt z motocyklami miałem jednak wcześniej – dzisiaj mogę się do tego przyznać. Gdy tato jechał do pracy, to ja wyciągałem z garażu jego czterobiegową SHL-kę i super mi się jeździło po okolicach na tym bardzo miękkim motocyklu. Udawało mi się to do momentu, kiedy tato wcześniej wrócił z pracy i zorientował się, że syn pozwala sobie na zbyt wiele. To jednak był pierwszy impuls, który pociągnął mnie do tego, że będę chciał już legalnie jeździć na motocyklu. Później, gdy zdecydowałem się na drogę żołnierza zawodowego, nie pomagało to w rozwijaniu pasji. Powiem szczerze, że wtedy nawet więcej czasu poświęcałem służbie niż rodzinie.

Oczywiście po drodze cały czas tkwiły we mnie marzenia. O motocyklach przypomniały mi wtedy „wojskowe” filmy, jak „Top Gun”, czy „Wielka ucieczka” ze Stevem McQueenem. W którymś momencie osiągnąłem pewną niezależność i trochę bardziej mogłem decydować o własnym czasie. Gdy zostałem dowódcą brygady w Międzyrzeczu, kupiłem sobie Yamahę XJR1300. To bardzo fajny, turystyczny motocykl. Dojeżdżałem nim nawet do pracy z Międzyrzecza do Żagania, gdy zostałem szefem sztabu. Później jednak zawodowo znów pojawiła się jakaś większa dynamika i nie miałem czasu na motocykl.

Oddałem Yamahę w dobre ręce, żeby nie stała w garażu i nie pokrywała się kurzem, ale gdzieś wewnątrz cały czas tkwiła ciągota do motocykli. Nawet swojej władzy zwierzchniej, czyli żonie, sprzedałem taki pomysł, że może wróciłbym do jednośladów. To było ładnych parę lat temu, a ona zgodziła się, że gdy będę starszy, bardziej dojrzały, skończę pięćdziesiątkę, to będę mógł znów kupić sobie motocykl. A że jestem cierpliwy, odczekałem te kilka lat i gdy stukał mi piąty krzyżyk, zameldowałem się do żony: Kochanie, słowo się rzekło… Wtedy kupiłem Hondę VTX1800, w której jestem zakochany do dziś. Miałem później różne sugestie ze strony znajomych, aby ją zmienić, ale jestem jej wierny.

LP: Żołnierz i motocykl?

MR: Jeżeli chodzi o alians wojskowo-motocyklowy, to z dużą zazdrością patrzę na asocjacje, które są za granicą. Szczególnie w Stanach, gdzie są takie wydarzenia jak „Memorial Day”.  Tętno natychmiast mi się podnosi i trochę zazdroszczę im tych dumnych motocyklowych parad. Gdy z wyboru zakończyłem służbę w roku 2017 (chociaż osobiście była to dla mnie bardzo trudna decyzja), to częściej spędzałem czas z moim VTX-em.

W naszym środowisku są dwie takie grupy, które są mocno związane z motocyklami. Pierwsza to koledzy z Sił Powietrznych, jest taka formacja „Polish Wings” i chłopaki sporo jeżdżą. Miałem propozycję, żeby się do nich przyłączyć, ale ja, jeżeli coś robię, to angażuję się na 100%. Wiem, że w tym wypadku nie zdołałbym wystarczająco wspierać chłopaków. Pozostaję więc „wolnym strzelcem”, który nie podporządkował się żadnej grupie, ale nie wykluczam, że to się może zmienić w przyszłości.

LP: A ta druga grupa, o której pan wspomniał?

MR: To, krótko mówiąc, jest grupa związana z GROM-em i ze służbami specjalnymi. Bardzo silna i zdefiniowana, raczej hermetyczna ekipa. Pozostali jeżdżący żołnierze często powiązani są z klubami cywilnymi, nie mającymi charakteru sensu stricto wojskowego. Od ponad roku główny ton w tej narracji nadaje chyba obecny dyrektor Centrum Weterana, pułkownik Szczepan Głuszczak. To mój wieloletni współpracownik (był rzecznikiem prasowym gen. Różańskiego, przyp. red.) i trochę mu zazdroszczę, że udało mu się zorganizować w ubiegłym roku Rajd Weterana pod patronatem Ministra Obrony Narodowej.

Z drugiej strony jest mi przykro, że starania naszej fundacji podczas prób zorganizowania podobnego przedsięwzięcia pozostały absolutnie bez odzewu ze strony Ministerstwa czy spółek Skarbu Państwa. Ostatnio zwrócili się do mnie koledzy z tej jeszcze „starej” Straży Granicznej, którzy mają swoje stowarzyszenie ludzi jeżdżących na motocyklach i od jakiegoś czasu biorą udział w Zlocie Weteranów w Berlinie, „Memorial Run”. Wybrałem się z nimi na ten zlot w roku 2019, była to fantastyczna impreza. Weterani z całej Europy i USA spotkali się na lotnisku Tegel, a później była parada ulicami Berlina. Trasa ok. 60 km, niesamowita atmosfera, na koniec składaliśmy wieńce pod niemieckim Ministerstwem Obrony, aby upamiętnić kolegów, którzy zginęli na misjach i w różnego rodzaju operacjach. Złożyłem wtedy deklarację, że być może i w

Polsce spotkamy się na tego rodzaju przedsięwzięciu. Bardzo zaimponowało mi to, że koledzy weterani z Bundeswehry mają bardzo dobrze zorganizowane struktury i jest ich aż tak wielu. U nas może jeszcze tego nie ma, ale myślę, że płk Głuszczak dał dobry zaczyn, żeby przecierać szlaki. W ubiegłym roku odbył się także motocyklowy rajd, na którym nasi żołnierze pojechali do Monte Cassino. Ja pochwalam wszystkie tego typu inicjatywy, ale muszę być niestety nieco krytyczny wobec tych wszystkich działań, które wykonuje ostatnio resort obrony narodowej. W mojej opinii obliczone są bardziej na tani poklask, a nie ma w nich prawdziwego patriotycznego ducha. Ale nie deprecjonuję – lepsze są takie działania niż żadne. Ja osobiście, tak długo, jak to będzie możliwe, działając w ramach fundacji, czy prywatnie, będę wspierał tego rodzaju działania, jeżeli zostaniemy zaproszeni do współpracy.

Jeśli będzie to możliwe, wezmę nawet w nich udział, jeżeli organizatorzy nie będą się obawiali. Nie chcę dramatyzować, ale ostatnimi czasy alians programowy, czy choćby zdjęcie z nami, są źle odbierane przez kierownictwo resortu obrony narodowej. Nie jestem do tego stopnia zepsuty, żeby wymagać, aby mnie o coś prosić czy zapraszać, ale zdaję sobie sprawę, że moja obecność w niektórych sytuacjach może być dla kolegów po prostu kłopotliwa. Oczywiście czasami serce zadrży jakąś tam emocją, ale staram się rozumieć sytuację i nie wychodzę przed szereg. Jeżeli więc w tegorocznym Rajdzie Weteranów miałbym być jakąś przeszkodą w organizacji patronatów ministerialnych czy wsparcia organizacyjnego Ministra Obrony Narodowej, to może jako taki „samotny jeździec” nie wezmę w nim udziału. 

Uważam przy tym, że tego typu inicjatywy są bardzo potrzebne żołnierzom i weteranom. W naszym środowisku wielu ludziom, którzy zakończyli służbę, bardzo często potrzebne jest wsparcie. Żołnierze, którzy kończą służbę na misjach, wracają często z piętnem wojny i różnie sobie z tym radzą. Taka konsolidacja środowiska mogłaby pomóc w ich powrocie do normalnego życia. Resort obrony narodowej powinien moim zdaniem wspierać takie inicjatywy, a są ku temu możliwości.

LP: Skoro już rozmawiam z zawodowcem, to nie mogę przepuścić okazji do zadania pytania, jak widzi pan rolę motocykli we współczesnym wojsku? Podczas I WŚ była ona ogromna, w okresie II WŚ już chyba nieco mniejsza, a jak jest dzisiaj?

MR: Wbrew pozorom ta rola pozostaje duża. Po pierwsze, wojska specjalne. O tym się może nie mówi, ale motocykl jest tą formą przemieszczania się, która daje większą swobodę niż samochód lub inne pojazdy wielokołowe czy gąsienicowe. Gdy służyłem w Iraku, na terenie bazy, za którą odpowiadałem, mieliśmy dwa zespoły amerykańskich wojsk specjalnych, wyposażonych w motocykle terenowe. Po latach mogę się przyznać, że czasami urządzaliśmy sobie w ramach rozrywki krótkie przejażdżki na tych maszynach po okolicznych terenach.

To były KTM-y i trzeba powiedzieć wprost – do wojska Amerykanie zawsze biorą to, co najlepsze (śmiech). Dzisiaj w wojsku motocykle używane są przede wszystkim w tych pododdziałach, które zabezpieczają przejazdy kolumn, bo nie ma lepszego środka komunikacji, który pozwoliłby zespołom regulującym ruch sprawnie się przemieszczać. One jeszcze na długo pozostaną w armii, chociaż oczywiście nie będzie to już ten wymiar, jak w czasach I i II WŚ, czyli do przemieszczania się na polu walki.

Motocykle spełniają obecnie funkcje zabezpieczające. Trzeba też przywołać kolegów z Żandarmerii Wojskowej, którzy wykonują szereg zadań policyjnych. Motocykl jest ich stałym narzędziem. Poza tym są pododdziały, które funkcjonują w trudnych terenach górskich. Często można spotkać motocykle w Straży Granicznej czy piechocie górskiej. Ja bym motocykli w wojsku nie przekreślał, myślę natomiast, że pozostaje kwestia tego, aby odpowiednio dobierać je do postawionych zadań. 

LP: Kolejne pytanie wojskowo-motocyklowe: ze trzy lata temu rosyjski koncern Kałasznikow pokazał na wystawie produkowany w Iżewsku elektryczny motocykl terenowy. Co pan sądzi na temat napędu elektrycznego w zastosowaniach militarnych?

MR: Są dwa aspekty, które trzeba tu poruszyć. Po pierwsze, wojsko nie może zamykać się na nowe technologie, a nawet powinno w nich przodować. Jeszcze 20 lat temu mówienie w wojsku o pojazdach elektrycznych czy hybrydowych nie miało większego sensu, było czymś z marginesu science-fiction, dzisiaj jednak nikogo to już nie dziwi. Oczywiście są pewne implikacje, czyli cała infrastruktura potrzebna do obsługi tego typu napędów. Wojsko jest formacją, która działa w terenach mocno zróżnicowanych, więc i źródła napędu powinny być do tego dostosowane, czego chwilowo o energii elektrycznej powiedzieć nie można. Z pewnością w tym względzie pojazd elektryczny ma jeszcze pewne niedoskonałości.

Ale z drugiej strony, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że gdy do wykonania niektórych zadań specjalnych środek transportu ma pozostać niezauważony, to celować będziemy w maszynę elektryczną, a nie spalinową. Drugi aspekt to przyszłość. Przecież obserwujemy stały i bardzo szybki rozwój technologii, więc dzisiaj nie jesteśmy w stanie określić, jak zmieni się za kilka lat funkcjonalność elektrycznych motocykli. Ja bym ich z góry nie przekreślał. Spójrzmy przykładowo na telefony komórkowe – pierwsze były wielkości cegły, a ich moc obliczeniowa była żadna. Dzisiaj w tym „listku technologicznym” są zamknięte całkiem sprawne komputery o bardzo małych rozmiarach i ogromnych możliwościach. Więc mimo dzisiejszych pewnych trudności wierzę, że w przyszłości te technologie będą przydatne.

LP: Mnie jednak będzie brakowało warkotu silnika…

MR: Myślę, że w naszym przypadku jest to kwestia naszej genezy, wychowania i przyzwyczajenia. Ja z przyjemnością wspominam odgłosy wspomnianej SHL-ki, ale gdy przez wioskę ktoś przejeżdżał Junakiem czy innym dużym czterosuwem, to serce biło mi mocniej. Ale powiem szczerze – przed rozwojem nowych technologii się nie schowamy, świat idzie do przodu. A jeszcze biorąc pod uwagę klimat i środowisko, jesteśmy skazani na poszukiwania alternatywnych, bardziej „zielonych” źródeł energii. I zapewne znacznie cichszych napędów. Klasyczne silniki pozostaną jednak w naszych sercach.

LP: Bardzo dziękuję za rozmowę i mam nadzieję na spotkanie na tegorocznej edycji Rajdu Weterana, nad którym nasza redakcja ma patronat medialny.

MR: Ja również dziękuję i pozdrawiam waszych czytelników.

KOMENTARZE