fbpx

Meteorolog z przymusu, motocyklista z zamiłowania, ikona Świata Motocykli od niechcenia. Lech Potyński nie planował swojej kariery ani w mediach, ani w branży motocyklowej. Robiąc to, co uważał za słuszne, stał się jedną z najbarwniejszych postaci polskiej „motocyklówki”.

Andrzej Drzymulski: Trochę się znamy, ale wciąż nie wiem, jaki był Twój pierwszy motocykl.

Lech Potyński: Słuchaj, to jest tak. Pierwszy to nie był motocykl, tylko to był motorower Komar. Ja jestem z… To się teraz nazywa Stare Bielany. Kiedyś nazywało się Bielany w Warszawie. I mając lat 13 czy 14, miałem do wyboru albo kupić Komara, takiego z biegami w ręku jeszcze. Nie pamiętam teraz, jaki to był model. I za te same pieniądze, to chyba było 4 tysiące złotych, mogłem mieć takiego lekko strupiałego Messerschmitta, wiesz, takie dwa kółka z przodu, jedno z tyłu, z otwieraną kabiną jak w samolocie. No i oczywiście wybrałem tego Komara, bo tak sobie pomyślałem, że ten „bubble car” by mnie przerósł z pewnością mechanicznie. Więc był ten Komar. Ale jakoś krótko go miałem. Nie pamiętam, z jakiego powodu. Może dlatego, że nie bardzo chciałem się uczyć i mi starzy zabrali. A potem miałem kolejny motocykl, który też mnie przerósł. To był NSU 601 OSL przedwojenny. Dostałem go od stryjecznego brata, który właśnie szedł do wojska i powiedział, że motocykl się zmarnuje. Przywiózł go i postawił w garażu mojego ojca. I ja go tak trochę składałem. To była jakaś końcówka liceum. W każdym razie do niego też w ogóle nie dorosłem technologicznie ani mechanicznie. I pierwszy motocykl, który miałem, – taki, co już jeździł i bardzo się nim lubiłem bawić – to była WSK 3.

A, okej. Ale to nie było tak, że Ty miałeś 4, 5, 6 lat i marzyłeś o tym, że motorem chciałbyś jeździć?

Ten Komar to się pojawił, bo koledzy na osiedlu i na sąsiednich ulicach mieli takie Komary. Bardzo mi się to podobało. Natomiast teraz już dokładnie to nie pamiętam, ale ja nie żyłem jakoś tam tą motoryzacją w sposób taki, wiesz, dramatycznie nałogowy. Może to NSU było takim momentem przełomowym. No bo potem to już jakoś dalej poszło.

Połóżmy to na jakiejś linii czasu. To były lata 70. I czy to jest prawda, że wtedy motocykl w Polsce to był po prostu przymusowy środek transportu, a nie coś fajnego?

Oczywiście, że tak. To znaczy… niezupełnie. Chłopaki jak chcieli jeździć na jakichś tam Harleyach, starych BM-kach czy NS-ach, to jeździli, bo lubili stare motocykle. Natomiast te wszystkie dwusuwowe motocykle, takie jak WSK-i, to były dlatego, że ludzi nie było stać na samochody. W mieście to może jakoś mniej było to widać, ale na wsi to po prostu, wiesz, jak było gospodarstwo, to była WSK-ka albo dwie WSK-ki. No i od czasu do czasu Syrenka, która była, jak by to powiedzieć, już takim wyznacznikiem pewnego rodzaju luksusu, nie mówiąc o nawet w tamtych czasach już starej Warszawie. W każdym razie samochodów było mało, ludzi było mało na co stać.

A ci, którzy jeździli tymi Harleyami, BM-kami, to skąd je w tamtych czasach brali? To bandyci i złodzieje, których było na to stać?

Nie, no co Ty. To były motocykle przedwojenne albo z demobilu. To było tak, że Wojsko Polskie miało po Armii Radzieckiej Harleye WL-ki, trochę Indianów i potem je złomowało, trochę rozsprzedawało. Kto kombinował, to miał. Harleyów z wojska właśnie było dosyć dużo. Ja też tak robiłem ze zdobywaniem motorów. Po piwnicach leżały sterty bardziej lub mniej rozłożonych na części motocykli, ale to były maszyny przedwojenne, głównie niemieckie. Bardzo rzadko zdarzały się jakieś angielskie, więc po prostu jak ktoś miał odrobinę samozaparcia i chciał się jakoś tam wyróżniać, no to sobie takiego grata składał z różnych rzeczy. Zresztą, jak na zdjęciach z lat 70. widać, bardzo często te motocykle były przerabiane na jakieś właśnie czopery czasami bardzo fantazyjne. Nie wszyscy się przejmowali, a właściwie to nikt się nie przejmował stopniem oryginalności tych maszyn. Dużo też przerabiali sobie ludzie ruskich motocykli, bo one tak w miarę porządnie i w miarę szybko jeździły. Na tych jednostkach napędowych dało się dosyć łatwo przy pomocy elektrycznej spawarki i jeszcze paru rzeczy coś tam poprzerabiać.

Ja nie chcę, żebyśmy uciekli od wątku Twoich początków motocyklowych, bo Ty w rodzinie też nie miałeś jakichś chyba wielkich tradycji. Twoja rodzina to – z tego, co wiem – rodzina naukowa, inteligencka.

Słuchaj, mój ojciec, moi stryjowie mieli motocykle. Mój ojciec miał najpierw taką przedwojenną SHL-kę z silnikiem Villiersa, którą zresztą po latach wygrzebałem gdzieś tam na strychu w tym rodzinnym Grodzisku Mazowieckim, ale już tylko w kawałkach. I na tym strychu leżały może nie dziesiątki, ale lekko licząc, kilka ram, kół, zbiorników, siodeł. To wszystko były takie motocykle właśnie rodzinne, dwusuwowe, trochę byle jakie, ale wiesz co, oni – ponieważ nie mieli samochodów – to sobie jeździli tymi motocyklami. Najmłodszy z braci mojego ojca jeździł potem Mikrusem, a starszy brat mojego ojca jeździł Syrenką, i to było już w dawnych czasach. A mój ojciec jeździł Volkswagenem Garbusem, którego nadal mam do tej pory.

Tak, ten Garbus to jest hit, bo nikt nie wie, że on do tej pory ma fabryczne opony.

Nie, nie, nie. Opony dwa lata temu zmieniłem. Opony oryginalne z lat 60. leżą w jednym z moich tajnych garaży. Spękane są tylko z boku, a na bieżniku były i są jeszcze bardzo dobre, więc ich wcale nie wyrzuciłem, tylko odłożyłem na bok, na lepszy czas. Bo wiesz, ja ten samochód cały czas traktuję użytkowo, ja nim sobie jeżdżę. Opony to powinny być dobre. Motocykli zresztą dotyczy to samo.

Myślę, że gdyby nie garaże przy ulicy Perzyńskiego, to i gazety Świat Motocykli by nie było.

Najstarszy Potyński, którego kojarzysz?

No, mój dziadek. Mój dziadek był piłsudczykiem, oficerem, i w czasie I Wojny Światowej stracił oko, a potem pracował w Warszawie jako konstruktor w fabryce broni. Taka rodzina inżynierska, można by powiedzieć. W związku z tym dziadek i pradziadek już byli inżynierami. Ten dziadek urodził się jeszcze w XIX wieku i chyba tylko dlatego się, że tak powiem, z powodów wojskowych dosyć bogato wżenił. Tak mówił z kolei prapradziadek Kobyliński – no tak, gołodupiec, ale przynajmniej inżynier i skoro oko na wojnie stracił, to znaczy, że patriota.

No widzisz, pięknie. I cała rodzina inżynierska?

Poza mną.

No ale Ty jesteś inżynier-pasjonat, no bo ostatecznie, umówmy się, Ty też cały czas dłubiesz.

No tak, ale jednak cała rodzina inżynierów mechaników, natomiast ja kształciłem się jako inżynier meteorolog, co jest w ogóle jakimś dużym odstępstwem od reszty rodzinnych tradycji. Ale oczywiście, że dłubię! Wiesz, za moich czasów młodzieżowych to ta politechnika wymagała od nas praktyk właśnie z toczenia, tam jakiegoś frezowania, była też nauka spawania, więc piąte przez dziesiąte się tego uczyłem. Nie bardzo mnie to chyba wtedy jeszcze interesowało, ale lubię to teraz.

No tak, no właśnie nie znam sytuacji, w której Ty nie dłubiesz. Kiedyś dłubało się w garażach i tutaj korzenie ma hasło Kultura garażowa.

Tak, słuchaj, myślę, że gdyby nie garaże przy ulicy Perzyńskiego, to i gazety Świat Motocykli by nie było, bo tam poznałem Erwina Gorczycę, tam poznałem też Roberta Więckiewicza. Wszyscy razem się gnieździli w tych garażach. I wiesz co, to było tak, że chyba tych warsztatów czy serwisów samochodowych na mieście było jakoś mniej, a motocyklowych to w ogóle nie było. Natomiast w tych garażach dłubali wszyscy. Głównie przy samochodach. Ludzie obrabiali jakieś tam Syrenki, Wartburgi, a my kręciliśmy się tam jako tacy smarkacze i sobie dłubaliśmy przy tych motocyklach, ale w zasadzie wszystkie te garaże to były takie podręczne warsztaty samochodowe. Do tej pory pamiętam przegub homokinetyczny, bo w tych polskich Syrenkach bez przerwy się urywał przegub homokinetyczny.

Twoja kariera – liznąłeś branżę motocyklową poza mediami, tak? No bo też byłeś w Suzuki?

Gdzie ja nie byłem? W Yamasze nie byłem. W wydawnictwach było wtedy tak, że raz pan płacił, raz nie płacił, w każdym razie równolegle trzeba było pracować. Był rok dziewięćdziesiąty chyba szósty, tak mi się wydaje, i w Suzuki Motor Poland pojawił się jakiś tam wakat. W zasadzie dział był trzyosobowy, więc od wszystkiego tam byłem. Tych motocykli się w zasadzie na początku sprzedawało prawie zero, bo po prostu w tamtych czasach były tak potwornie drogie, że nikogo na to nie było stać. Ponieważ samochody się jakoś tam sprzedawały, to w firmie te wyniki motocykli nikomu nie przeszkadzały, a nam też to pasowało, bo człowiek za dużo roboty nie miał. Potem na pewno pracowałem z dwa albo trzy lata w BMW. Wtedy jeszcze przedstawicielem na Polskę był BMW Smorawiński, i tu zarządzałem salonem Smorawińskiego. Potem miałem krótki epizod, trzy albo cztery miesiące, gdzie byłem szefem sprzedaży Harleya na Polskę u pana Poloczka, ale tam miałem jakieś tam sytuacje rodzinne i musiałem z tej pracy zrezygnować. A potem, jak już się otrząsnąłem z tych różnych sytuacji, to poszedłem pracować do Intercarsu i zajmowałem się wdrażaniem na polskim rynku firmy Triumph. No i tak chyba ze trzy lata się tam bujałem i to była bardzo miła i przyjemna praca, nie przerywając cały czas pracy dla Świata Motocykli. W związku z tym po śmierci Krzyśka Wydrzyckiego państwo mi zaproponowali, żebym został Naczelnym w Świecie Motocykli.

Pracę trzeba szanować. Ty to wymyśliłeś?

Nie wiem, ale… To się przewijało zawsze w Agorze. Patrząc z perspektywy już tych kilkunastu lat, to rzeczywiście taką pracę jak w tej Agorze trzeba szanować, bo ona – bym powiedział tak oględnie – nie była zbyt uciążliwa.

Czy to nie jest tak, że w latach 90., gdzie wszyscy się rzucili na pracę, utarło się, że trzeba po prostu zapieprzać cały czas?

Tak, to prawda. Mało tego, ja myślę, że wielu ludzi, a także i firm ma cały czas to w sobie, że po prostu musimy się bez końca rozwijać, muszą być przyrosty. A ja się zastanawiam – ale po co, człowieku? Powoli i tak zdążymy to samo zrobić, a przynajmniej się nie będziemy tutaj szarpać, męczyć. Niekoniecznie jest lepiej, jak jest szybciej, więcej. Wszystko powinno iść swoim torem. Myślę, że w takich krajach, które tę demokrację złapały wcześniej, nie były pod radzieckim skrzydłem opieki, ludzie to zrozumieli, że jak się robi dokładniej, staranniej, to po prostu to lepiej wychodzi i tak naprawdę wcale nie trzeba się miotać 24 godziny na dobę, tylko robić tyle, ile trzeba.

Jak wszedłeś w branżę motocyklową w Polsce w 1993 roku, to właściwie ona wtedy powstawała. Jesteśmy trzy dekady dalej. Możesz to jakoś skomentować?

Słuchaj, jak zaczynaliśmy tę pracę, to chyba będzie najlepszy komentarz… Żeby napisać jakiś artykuł o motocyklach, to albo wycinaliśmy zdjęcia tych motocykli z niemieckich katalogów i były skanowane, albo prosiliśmy znajomych lub nieznajomych, którzy skądś mieli jakieś tam lekko używane motocykle japońskie, żeby nam użyczyli taki motocykl do zdjęcia. Już nie mówię o żadnych jazdach testowych. Tak że wiesz, ten rynek nowych pojazdów po prostu był bardzo mały, ale to też wynikało z tego, że stosunek naszych zarobków do cen tych pojazdów z zachodu był nieprawdopodobnie niekorzystny. Teraz to musiałbyś sobie kupić, nie wiem, dwa Mercedesy, żeby wtedy sobie kupić jakiegoś Suzuki Savage 650. No po prostu jakiś kosmos.

Moim zdaniem od Hondy CB 750 to wszystkie motocykle są jakby ideologicznie takie same.

Ja strasznie żałuję, że Polska była pod komuną wtedy, kiedy była. Wiesz, ta zmiana w latach 60., jak te japońskie marki przychodziły. Ty masz na bank lepszy ogląd na to. Czy teraz nie mamy podobnej sytuacji na rynku motocyklowym?

Jak z jakimiś tam starszymi gośćmi w Wielkiej Brytanii rozmawiałem, to było tak, że oni tak mi opowiadali: Człowieku, jakie japońskie, jakieś gówno, kto będzie chciał na tym jeździć? Są porządne brytyjskie motocykle, są niemieckie, nie będzie nam tutaj Japończyk jakiś podskakiwał ze swoimi podróbkami motocykli. Bo to się tak o tym mówiło. Podróbki. Tak jak Student teraz po dwóch latach nieobecności wrócił i tak przedwczoraj testowaliśmy tego Voge’a i on mi mówi, że nie przypuszczał, że w dwa lata te chińskie motocykle zrobią tak kolosalny postęp. Poza tym tak teraz myślę, że wtedy sytuacja była trochę inna. Teraz biorę takiego Voge’a, a tam zawieszenia Kayaba, hamulce Nissin, pompa ABS Boscha, w związku z tym te wszystkie motocykle na świecie mają w zasadzie to samo. No dobrze, można by powiedzieć, że silnik jest chiński, gdyby nie to, że jest niemal dokładną kopią CB500. W związku z tym tak naprawdę to z chińskości mają ramę, zbiornik paliwa, owiewki i całą masę elektroniki… Znacznie większą masę elektroniki niż na przykład taka Honda. Jedyne, czego nie mają, tak jak Japończycy nie mieli, to marka. Ta globalizacja tak w tej chwili poszła do przodu, że jest inaczej z pewnością niż wtedy. Przez lata Yamaha robiła swoje, Honda robiła swoje, BMW to już w ogóle miało jakieś pomysły pojechane, Harley to był, wiesz, 40 lat do tyłu za całą resztą. Można było te motocykle jakoś tam łatwo odróżnić i każdy miał jakieś swoje cechy dodatnie i ujemne. Charakter. Natomiast teraz to wszystko to w zasadzie to samo.

Popatrzmy na Harleya, który, tak jak mówisz, 40 lat za wszystkimi, a wciąż jest największy. O co chodzi w motocyklach?

Nie tylko Harley. Rozmawiałem z kimś od Moto Gucci i on mówi: „Ty, to fantastyczne, ta VT, nowy silnik, jak to działa?”. Ja mówię „Człowieku, jaki nowy? Popychaczowa, dwuzaworowa, jaka była, taka jest”. To co się zmieniło od 60 lat? Dołożyli trochę elektroniki i jakichś takich myków mechanicznych, ale ideologicznie to jest ten sam silnik, tak? Erwin Gorczyca mi powiedział, że dla niego motocykl nowoczesny to jest taki, który ma elektryczny rozrusznik, alternator i tarczowe hamulce i od lat 70. do dzisiaj nie nastąpiła w tym zakresie w zasadzie żadna rewolucja. Owszem, dołożono elektroniki, dołożono tych systemów i tak dalej, ale te trzy wyznaczniki… Kiedyś to jeden motocykl był na kopa z tej strony, inny z tamtej. Wiesz, w latach 20. konstruktorzy bardziej sobie kombinowali. Były innowacje. Natomiast teraz, moim zdaniem właśnie tak od tej Hondy CB 750, to wszystkie motocykle są jakby ideologicznie takie same. No dobrze, tu jakiś wał jest napędowy, tu jakiś pasek zamiast łańcucha, ale generalnie to żaden akcelerator jądrowy się nie pojawił.

Elektronika, moc i osiągi, których rzadko się używa. Kiedy ostatni raz jechałeś 250 km na godzinę motocyklem turystycznym? Patrząc na średnią wieku motocyklistów w Niemczech, jesteś w grupie docelowej nowego GS-a.

Hmm, w ostatni weekend jechałem z kolei sobie właśnie tym Voge’em 525 na Podkarpacie i tam po jakichś glinach się taplałem. I doszedłem do wniosku, że jest absolutnie wystarczający pod względem prędkości i dojeżdżania po tych wąskich podkarpackich drogach. Albo to jest kwestia wieku, albo pewnego rodzaju już wybór, że nie muszę mieć największej, najmocniejszej maszyny. Rozmawiałem kiedyś z takim gościem z Wielkiej Brytanii. On tak ze zdziwieniem mówił: „Dlaczego w tej Polsce to musicie mieć zaraz największe, najmocniejsze te motocykle, kiedy to nie o to w tym wszystkim chodzi?”.

Jestem bardzo kontrowersyjny, bo uważam, że jedyne, co człowiekowi na motocyklu może pomóc, to opatrzność boska.

Miałeś wypadek motocyklowy?

Miałem kilka. Jak się pojawił Burgman 650, podpuścił mnie, tu imienia i nazwiska nie wymienię, ale też taki dziennikarz, mówiąc: „Ty, jechałem 180 na godzinę”. Pomyślałem sobie: „Jak on jechał, to co, ja nie pojadę?”. Wybrałem akurat wtedy wylotówkę na Gdańsk. Ta siódemka była taka świeżo wyremontowana, więc pojechałem pod Czosnów, nawróciłem na światłach i tak sobie tym Burgmanem jechałem, jechałem, chyba do 187 km/h. Już jadę zadowolony, że zwycięstwo. I on wtedy taką shimę złapał, że wiesz co, to już nic po prostu nie pomogło. W takich momentach czas się bardzo dłuży, więc mówię do siebie: „Popchnij kierownicę z całej siły!”. Oczywiście nic to nie dało, wypindoliłem się na tym motocyklu i tak jechałem na tyłku tuż przy tych barierkach i myślałem „Panie Boże, tylko nie w tę szatkownicę”. Skuter pojechał w drugą stronę, gdzieś tam się zapalił. A – no właśnie, co było najistotniejsze – sobie wtedy wymyśliłem, że jak będę jechał na skuterze, to nie wypada jechać w jakichś tam ubraniach motocyklowych, więc założyłem moje ukochane, najbardziej eleganckie sztruksy marki Diesel i takie angielskie buty Golfy, czego żałuję do tej pory. Od góry na szczęście miałem kurtkę motocyklową, więc złamałem sobie tylko jedną rękę, bark wybiłem i jedną nogę połamałem. Potem Suzuki wprowadziło jakąś korektę w zawieszeniu, bo okazało się, że to był błąd fabryczny tego skutera i to był taki mój najpoważniejszy wypadek. Moja teoria jest taka, że jak się wywalę na motocyklu, nawet sobie coś tam lekko złamię, to mówię tak: „Panie Boże, bardzo Ci dziękuję, wyszedłem z tego z życiem”, bo to znaczy, że statystycznie następny wypadek będzie za ileś tam czasu, co niestety w tym roku mi się nie sprawdziło. Najpierw się sypnąłem na Mazurach, na piasku na jakimś takim zakręcie, ale przy niedużej prędkości, i myślę: „No dobrze, to na dwa lata wystarczy”. A tydzień później na jakimś elektrycznym motocyklu też się wywaliłem, ale już mniej spektakularnie, i wtedy sobie pomyślałem, że jednak statystyka to też nie jest.

Czy w Twojej ocenie motocykle są bezpieczne czy niebezpieczne?

Ja tu jestem bardzo kontrowersyjny, bo uważam, że jedyne, co człowiekowi na motocyklu może pomóc, to opatrzność boska. Tu też miałem taką historię… Kiedyś wybierałem się na zimowy zlot do Giżycka, jak jeszcze był organizowany, no i tak sobie pomyślałem, czym by tu jechać. Zimy były jeszcze takie niegdysiejsze, czyli ze śniegami i tak dalej. No i z Szymkiem Dziawerem jechaliśmy do Giżycka, a ja wziąłem Suzuki Vanvana 125. Pomyślałem sobie: „Co by się nie działo, to on mnie nie porwie, nic się nie stanie”. No i tam zlot się skończył, wracamy do domu i w tym Giżycku dwupasmówka, pełne słońce, biały dzień, ja tam dopiero się zaczynam napędzać, a tu z pola – mimo że gościa widziałem z boku – wyjechał koleś małym fiatem, przyrżnął mi w bok i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że tam w rowie jakiś taki słup był betonowy, na którym się ten Vanvan niestety zawinął. A ja, ponieważ miałem na sobie wszystkie swetry, tam jakieś kalesony, byłem ubrany tak na cebulę i to grubą, więc mnie tylko tam skotłowało w tym rowie i wtedy sobie uświadomiłem, że czego ja bym nie zrobił dla bezpieczeństwa, to jakbym nie miał szczęścia… Zauważyłem, że wiele osób mówi, że tylko kask karbonowy, bo tam inaczej rozkłada siły, a ten jest taki, inny śmaki. Ja gwarantuję, że od pewnych prędkości to w ogóle nie ma znaczenia, z czego ten kask jest zrobiony, bo i tak zatłukę się, jak nie będzie szczęścia. Kilku moich kolesi tak przy niedużych prędkościach zginęło. Na przykład Grisza niejaki, po prostu karkiem przyrżnął w krawężnik i to przy prędkości ze 40 na godzinę. Tak że opatrzność jest rzeczą podstawową.

To abstrahując od pracy, bo ona zawsze się znajdzie. Po co Ty w ogóle jeździsz jeszcze tymi motocyklami?

Jeżdżę, bo po prostu bardzo lubię. Ale wiesz co, motocykle dla mnie to nie jest tylko jazda. Ja już mam na zimę odłożone w kolejce trzy czy cztery tematy do roboty i po prostu sobie będę w zimowe wieczory siedział i dłubał, bo mam wtedy też jakby poczucie, że nie marnuję czasu. Najgorzej to właśnie siedzieć na kanapie, gapić się w telewizor, ale też na to znalazłem sposób. Kupiła mi Magda ostrzałkę do noża. Takie kamienie o różnej gradacji i o różnym kącie. I po prostu jak siedzę i gapię się w tę telewizję, ale przy okazji ostrzę noże, to mam poczucie, że czas marnuję, ale nie do końca.

Miejsce na świecie, które najmilej wspominasz? Zjeździłeś przecież kawał świata tymi motocyklami.

W Europie to na pewno najmilej mi się jechało po Szkocji. Piękne krajobrazy! Ja po prostu lubię, jak jest chyba mało turystów na innych pojazdach, motocykliści się tam zdarzają. Szkocja to chyba najładniejszy taki region cywilizowany, bym powiedział. Bo ja to bardziej wolę te wschodnie kierunki, jak jest prosto: stacja, pieniądz, zapłacone, wiesz, milicjantowi łapówka, tak jak za moich młodych czasów. Natomiast chyba takie najpiękniejsze i najbardziej zapierające dech w piersiach w ogóle widoki i przeżycie to te Himalaje, przez które tam na Royalu przejechałem. Świat jest generalnie piękny i wszędzie warto pojechać.

Jak rozmawiamy, często podkreślasz swój wiek. Jesteś rocznik 62. Dziadem wcale nie jesteś. To dlatego, że jeździsz na motocyklach?

To jest tak, że dużo ludzi jest po różnych jakichś tam życiowych przejściach. Zmarnowani tym życiem. I nawet są pewnie czasami ode mnie młodsi. Słuchaj, jak to zawsze mówili: górnik żyje dobrze, tylko krótko. Słyszałem też takie powiedzenie, że Pan Bóg to się tylko uśmiecha, jak słyszy o planach ludzi na przyszłość. Tak. I to nie ma znaczenia, czy jeździ na motocyklu, czy nie jeździ na motocyklu. Chodzi o to, że trzeba żyć tak, jakbyś miał umrzeć jutro albo żyć całe życie. Po prostu. Martwi mnie tylko to, że jakoś potrzebuję coraz bardziej motocykli z niższym siodełkiem. Jeszcze nie opanowałem techniki jak Marek Harasimiuk – włażenia na motocykl po nóżce bocznej.

Ja mam ten sam problem, dlatego chcę już Harleya, bo tam nogi nie trzeba zadzierać.

No właśnie! Bo tak się długo zastanawiałem, co to jest w tych starych dziadach, że oni wszyscy lubią te cruisery czy choppery. No właśnie to. Że nie trzeba nogi zadzierać. W każdym razie ja jeszcze do tego etapu chyba nie dorosłem, na razie jestem tylko na etapie mniejszych, „adwenczerów”.

Najgorszy motocykl, jakim jeździłeś?

O Jezu, nie pamiętam, ale był taki kilkanaście lat temu chiński motocykl udający terenówkę. No dobra, był też motocykl, z którego w trakcie jazdy wypadł silnik. Wydaje mi się, że to był Sachs MadAss.

A czy masz taki motocykl, stary bądź nowy, którym bardzo chciałbyś się przejechać?

Na pewno Vincentem HRD – to taka litrówka z silnikiem Jappa, która w latach trzydziestych jeździła już 200 na godzinę. Wiesz, w dzisiejszych czasach 200 na godzinę na nikim nie robi wrażenia. Natomiast jak motocykl nie ma hamulców, jak to jest tak, że kiedy przód skręca, to tył się dopiero zastanawia…Nie ma zawieszeń, nie ma niczego i jedzie 200 na godzinę. To ten Vincent jest tym, czym chciałbym w miarę szybko pojechać.

No to życzę Ci tego! Moglibyśmy jeszcze gadać godzinami, ale gazety nam nie wystarczy. Dziękuję za te 30 lat.

Dziękuję. 


Zdjęcia: Kacper Miętka

KOMENTARZE