Miałem zamiar w tym miesiącu pisać na zupełnie inny temat, ale tak się złożyło, że uczestniczyłem niedawno w pewnej imprezie, zwanej przez niektórych zlotem motocyklowym. Wywarła ona na mnie tak duże wrażenie, iż postanowiłem mniej pilne sprawy zostawić na później i podzielić się z Wami paroma impresjami z tej niewątpliwie pouczającej lekcji.
Tylko z czystej sympatii do głównego organizatora i po starej znajomości nie wymienię nazwy miejscowości, w której odbyło się to jedno z ostatnich spotkań miłośników dwóch kółek w tym sezonie. Ponieważ mam nadzieję, że w przyszłym roku ta sama impreza również dojdzie do skutku, nie chciałbym Wam obrzydzić jej nie dając szans na poprawę komandorom zlotu. Ale zacznijmy od początku…
Jest piątek, wczesne, ciepłe wrześniowe popołudnie, pozytywnie nastrajające do wyjazdu, obiecujące wspaniałą zabawę. W miarę porządny ośrodek, znajomi, piwo, wszystko to zapowiada niezłą zabawę. Zapowiada ją tak mniej więcej do południa w sobotę, kiedy to organizator ogłasza paradę (bocznymi drogami, bo po zeszłorocznych zadymach policja nie dała zgody na wjazd do miasta). Po mniej więcej półgodzinnej jeździe i rozegraniu dwóch prób (w których lekko już sfrustrowani motocykliści nie bardzo chcą uczestniczyć) sytuacja wraca do normy – to znaczy znowu nic się nie dzieje.
Nawet wieczorny koncert skądinąd całkiem niezłego zespołu nie jest już w stanie rozwiać oparów wszechogarniającej nudy. Tyle opisu. W zasadzie nic złego się nie stało, jeśli nie liczyć lekko zniszczonego samochodu, wybitej szyby i temu podobnych drobiazgów. Ale nie o to w gruncie rzeczy chodzi. Problem tkwi znacznie głębiej. Jeżeli skoszaruje się ok. 80 facetów w miarę daleko od cywilizacji, a za jedyną rozrywkę da im się czynny prawie non stop bar z niezbyt drogim piwem, to praktycznie można mieć 100 procent pewności, że impreza skończy się tak, a nie inaczej. I znowu po okolicy pójdzie pogłoska o bandzie pijanych motocyklistów, przed którymi należy jak najszybciej uciekać.
A przecież ci ludzie wcale nie są inni, niż cala reszta społeczeństwa. Jak wszędzie, tak i na zlotach czy rajdach jakość imprezy w głównej mierze zależy od stopnia zaangażowania organizatora. Nie chcę tu bynajmniej bronić gości, którzy nie umieją bawić się w miarę normalnie w żadnych warunkach, bo tacy zdarzają się wszędzie. Przecież zadymy (i to na znacznie poważniejszą skalę) zdarzają się na co drugim koncercie rockowym czy meczu naszej, pożal się Boże ligi piłki nożnej, gdzie mili chłopcy z przeciwnych ekip ochoczo wsadzają sobie noże w plecy i nikt z tego powodu nie robi tragedii.A brać na motocyklach? Im po prostu w tym wypadku nie dano żadnych szans. Jestem przekonany, że większość z nich wróciła do domów z niedosytem i poczuciem zmarnowanego czasu. Czy naprawdę warto jechać kilkadziesiąt (a czasami kilkaset) kilometrów, żeby dać się wpuścić w maliny? Na pewno nie. Myślę, że warto by byto wprowadzić w życie coś w rodzaju listy rankingowej ogólnodostępnych turystycznych imprez motocyklowych. Nie mam pomysłu, kto powinien się tym zająć – PZM, Kongres Klubów Motocyklowych czy nasze pismo, ale wiem jedno – wszystkim zainteresowanym wyszłoby to na zdrowie. Potencjalni zlotowicze wiedzieliby, co ich czeka na danej imprezie, a organizatorzy (mam taką nadzieję) w obawie o marną frekwencję i słabą ocenę będą starali się podnosić poziom zlotów.
Dlaczego w ogóle piszę (nie po raz pierwszy zresztą) o tym drobnym wycinku świata motocykli? Przecież jest jeszcze sport, kolekcjonerstwo, daleka turystyka itp. Powód jest dosyć prosty. Każdy chłopak w wieku kilkunastu lat odczuwa potrzebę posiadania własnych dwóch warczących kółek. Przeważnie zaczyna się od używanych, niezbyt drogich pojazdów i właśnie zlotów. Dopiero później, gdy młody człowiek uzna, że motocykl to jest to, dokonuje wyboru, którą ścieżką pojechać. Jeżeli od samego początku wzorce do naśladowania będą kiepskie, to jest nieomal pewne, że kandydat na easy ridera będzie powielał i utrwalał w rzeszach pieszych i czterokołowców pokutujący stereotyp o niekulturalnym (czytaj chamskim) motocykliście.