fbpx

Do sparafrazowania słynnej rzymskiej maksymy „Navigare…” skłoniła mnie sytuacja sprzed kilku dni. W wolnym tłumaczeniu ująłbym to tak: motocyklowanie jest koniecznością.

Ta jednoznacznie nieudolna i wybitnie niegramatyczna próba transkrypcji moich przemyśleń na łacinę spotka się z krytyką romanistów, więc od razu przepraszam za to nadużycie. Wytłumaczenie jest proste – nie bardzo umiem, ale bardzo chcę. W dodatku odwoływanie się do rzymskich maksym wydaje mi się dosyć eleganckie, a obawiam się, że w martwym języku, jakim jest łacina, słowo motocykl (zapewne) nie istnieje.

Wróćmy jednak do tematu. Kilka dni temu obudziłem się dosyć wcześnie, poranek był piękny, więc przyszło mi do głowy, żeby skoczyć motocyklem na Mazury. W jakim celu? Bez żadnego, po prostu ot tak, żeby się przejechać. Taki wypad z Warszawy, gdy się nie spieszę, to maksymalnie trzy godzinki. Akurat w sam raz, nie za długo, nie za krótko. Od pomysłu do jego realizacji minęło dosłownie kilkanaście minut – szybka kawa ze struclą morelową, kask na głowę i w drogę. Jedyne, co ze sobą wziąłem, to telefon, portfel, scyzoryk i dosyć sprytne obcążki. Te narzędzia staram się zawsze wozić ze sobą, nawet na totalnie nowych motocyklach, bo przecież zawsze może poluzować się lusterko albo linka sprzęgła i coś z tym fantem trzeba w trasie zrobić. Taki niezbędny bagaż upchnie się więc w kieszeniach jeansów. Sprawdziłem prognozę pogody – było zero szans na jakikolwiek opad w ciągu najbliższych godzin.

Zmieściłem się bez trudu w zaplanowanych trzech godzinach, pokręciłem się chwilę po Mrągowie i w głowie pojawiła się natrętna myśl „i co dalej, ósma klaso?” No jak to co – na motocykl i do domu. Całość operacji zamknęła się w ośmiu godzinach, wróciłem lekko zziajany, ale szczęśliwy. Zacząłem się zastanawiać, czy to jest normalne?

Jak to bardzo ładnie i lapidarnie ujął swego czasu burmistrz Krosna, uzasadniając wprowadzenie zakazu poruszania się motocykli na rynku tegoż miasta: bo oni tak jeżdżą bez celu. Chyba dokładnie tak było w przypadku mojego wypadu na Mazury.

Jednak w tym spontanicznym wypadzie jakiś cel musiał być. Tyle tylko, że nie w ujęciu logistyczno-geograficznym. W końcu nie miałem absolutnie żadnego racjonalnego powodu, żeby pojechać akurat tam, a nie gdziekolwiek indziej. Celem nie było także samo fizyczne umęczenie organizmu, chociaż – co tu ukrywać – gdy już swego czasu skończyłem sześćdziesiątkę, pokonanie dziennie ponad pięciuset kilometrów po lokalnych drogach stanowi dla mnie swego rodzaju wyzwanie. Skoro nie interesy, nie trening ciała, to co kazało mi rzucić się w drogę?

Pozostaje więc jedynie czynnik pozafizyczny, czyli imperatyw kategoryczny natury duchowej. Zwany także w uproszczeniu wietrzeniem głowy. W dobie coraz agresywniej atakujących nas ze wszystkich stron bodźców ludzki mózg potrzebuje co jakiś czas urlopu, odpoczynku czy resetu. Jak zwał, tak zwał, chodzi o ograniczenie dopływu informacji, a co za tym idzie – analiz i przemyśleń. Nie wiem, jak to jest u Was, ale gdy jadę motocyklem, to jakoś automatycznie odcinają mi się wszystkie funkcje poza kontrolą tego, co akurat robię. Nie zastanawiam się na tym, co wyrośnie z mojego dziecka, że mam jakiś dramatyczny nawał spraw do załatwienia, że żona mnie nie rozumie. Jest tylko droga, motocykl i ja. Dlatego lubię jeździć samotnie i niemal zawsze bez systemów komunikacji wpiętych w kask. Pewnie gdybym studiował psychologię, potrafiłbym zdecydowanie lepiej zdiagnozować to zjawisko, ale wydaje mi się, że podczas samotnego hasania na motocyklu moja głowa po prostu znakomicie wypoczywa. Tylko tyle i aż tyle. Magda twierdzi, że nie ma co dorabiać teorii do brudnych gaci, a ta niemożność usiedzenia tyłkiem na jednym miejscu to zwyczajny objaw nasilającego się (aczkolwiek jeszcze nie potwierdzonego przez specjalistów) ADHD i że to się leczy farmakologicznie. Ja jednak wiem swoje i chyba akurat w takich sytuacjach wolę, że jest jak jest. Jakkolwiek miałyby się te objawy nazywać. Poza tym – jak to nie mogę usiedzieć na miejscu? A kto przesiedział 6 godzin w siodle?

KOMENTARZE