fbpx

Jak mówi staropolskie mądre przysłowie: Łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

Przekładając ten zwrot na mowę nieco bardziej współczesną, możemy powiedzieć, że nigdy nie wiadomo, co za moment będzie powszechnie uważane za dobre, a w chwili obecnej jest zwykłym badziewiem, co już za pół roku okaże się hitem sezonu, a teraz zachwycają się tym tylko popaprańcy. Również w dziedzinie wartości moralnych (zdawałoby się utrwalonych wielowiekową europejską tradycją) ostatnio nie możemy być pewni, czy nasze czyny są godne pochwały, czy potępienia, bo wygląda na to, że ocenia się je w zależności od chwilowej politycznej koniunktury.

Wróćmy jednak do motocykli. Okazuje się, że i w tej dziedzinie łaska motocyklistów na pstrym koniu (motocyklu?) jeździ. Kilka lat temu, gdy na rynek wchodził Suzuki SV 650, niemal cała Europa piała na jego temat z zachwytu, a w Polsce pies z kulawą nogą się nim nie zainteresował. Bardzo pozytywne testy ukazujące się w rodzimej prasie odbierane były z pełną dozą nieufności, a komentowane w następujący sposób: no tak, importer zapłacił, więc piszą dobrze, ale na pewno to jakiś gruz. Z jednej strony nie można było się dziwić, delikatnie mówiąc, sceptycyzmowi potencjalnych użytkowników, bo motocykl pojawił się na rynku bardzo niedługo po dosyć niefortunnym TL-u (z produkcji którego fabryka wycofała się bardzo szybko), gdzie koncepcja konstrukcji była podobna. Z drugiej jednak strony kolejki chętnych ustawiające się po esfałkę w Niemczech czy Francji mogły sporo dać do myślenia. Przez kilka lat pokutował więc u nas pogląd: nie kupujemy, i koniec! I nic nie pomagały kampanie reklamowe importera, nie przekonywały testy porównawcze, które bezwzględnie podkreślały znakomite własności trakcyjne tej maszyny. Nie kupujemy, i koniec!

Aż tu nagle (zupełnie nie widzieć czemu) okazuje się, że SV to także w Polsce maszyna kultowa (bardzo nie lubię nadużywania tego określenia) superancko nadająca się i do miasta, i w trasę, ogólnie mówiąc – lukstorpeda. Musiało więc minąć kilka lat, żeby nasi motocykliści przekonali się, że testy nie kłamały, dziennikarze prawdopodobnie nie brali kasy za pozytywne opinie, a tysiące użytkowników nie ulegały zbiorowej hipnozie. No i na zdrowie – wreszcie potrafimy docenić dobrą robotę. Zastanawiałem się głęboko, czemu to nasi motocykliści tak niechętnie i nieufnie podchodzili do tej konstrukcji. I wymyśliłem, że wszystko wzięło się z ogólnego braku wiedzy i doświadczenia, bowiem statystyczny użytkownik motocykla (a ogólniej rzecz ujmując – konsument czegokolwiek) swoje opinie w większości spraw kreuje na podstawie własnych bądź zasłyszanych informacji. A w naszym kraju sportowy czy sportowo-turystyczny motocykl od wielu lat kojarzył się rzędową czterocylindrówką i właściwie każda inna konstrukcja przez miłośników większej dawki adrenaliny uważana była za nieakceptowalną. Boxer kojarzył się jednoznacznie z BMW, czyli maszyną dla emeryta, V – Harley, o tym to już lepiej nie wspominać, do sportu nie nadaje się w ogóle, a sportowa V-ka, czyli Ducati, to maszyna droga, narowista i bardzo kapryśna. Stereotyp więc był mocno zakorzeniony – jeżeli chcesz jeździć szybko, dynamicznie, z odrobiną sportu w tle, to tylko rzędową czwórką. A wynikało to głównie z niewielkich tradycji i doświadczeń jednośladowych w naszym kraju, traktując oczywiście sprawę statystycznie. Przecież jeszcze w latach 80. każdy japoński motocykl zaparkowany w centrum miasta zawsze wywoływał sensację i gromadził liczne grono gapiów. A od tej pory minęło zaledwie 20 lat. Tymczasem w bardziej cywilizowanym świecie motocykliści mieli możliwość badania i oceniania na bieżąco wszystkich pojawiających się nowych konstrukcji i weryfikowania własnego zdania na ich temat. Motocykle z cylindrami w układzie V nie kojarzyły się tam jedynie z Harasem lub innymi maszynami spod znaku chopper. Przecież już w latach 30. takie firmy jak Vincent czy BSA budowały maszyny z silnikami widlastymi o dużych pojemnościach z wyraźnym przeznaczeniem sportowym, tyle tylko, że u nas takie maszyny spotykało się niezmiernie rzadko, więc trudno było, aby szersze grono motocyklistów miało wyrobiony na ten temat pogląd.

Na szczęście od kilkunastu lat praktycznie wszystkie światowe nowości w dziedzinie jednośladów dostępne są także i u nas, a i sami jeźdźcy są zdecydowanie bardziej obyci i doświadczeni. Dowodem na to jest między innymi właśnie Suzuki SV. Przecież to ani największy, ani najszybszy, ani najbardziej efektowny motocykl na świecie, a jednak cieszy się wielką popularnością. Znaczy to, że polski motocyklista przy zakupie maszyny przestał się kierować jedynie cyferkami namalowanymi na prędkościomierzu, ale bierze pod uwagę również inne, prawdopodobnie bardziej istotne parametry jednośladu. Wygląda więc na to, że nasz motocyklowy światek zaczyna szybko nadrabiać w stosunku do bardziej „umotocyklowionych” społeczeństw zaległości w wiedzy i doświadczeniu. Wreszcie!

KOMENTARZE