fbpx

Już w szkole podstawowej panie od fizyki i chemii uczyły mnie, że woda to nie tylko najbardziej powszechna, ale także najdziwniejsza substancja na świecie.

Nie dość, że jest najbardziej uniwersalnym rozpuszczalnikiem, rozpuszcza niemal wszystko, miesza się niemal ze wszystkim, to jeszcze posiada szereg innych właściwości, o które nikt by jej nie podejrzewał.

Gdyby nie to, że zamarza w nieco zbyt wysokich temperaturach i przyczynia się do powstawania korozji, to w silnikowych układach chłodniczych stosowano by tylko wodę, bo znacznie lepiej przyjmuje i oddaje ciepło niż wszystkie inne „Boryga”. Posiada jeszcze jedną zadziwiającą cechę, obcą chyba wszystkim innym substancjom. Otóż podczas zamarzania zwiększa swoją objętość. Tak ma od samego momentu powstania (lub jak kto woli – stworzenia). Właściwość tę znali już starożytni Indianie i potrafili ją znakomicie wykorzystywać np. przy pozyskiwaniu kamienia budowlanego. Wystarczyło w wydłubaną wcześniej dziurę w skale nalać wody i poczekać aż zamarznie. Podczas rozszerzania się przy zamarzaniu powstaje tak ogromna siła, że skała pęka na dużych powierzchniach.

Dlaczego piszę o tym zjawisku? Bo właśnie tak powstają dziury w jezdniach. Deszcz popada, wlewa się w szczeliny w asfalcie, zamarza i… dalej sami już wiecie. To właśnie woda jest jedną z podstawowych przyczyn powstawania dziur w jezdni. Niestety nasi drogowcy (a może producenci asfaltu) niezbyt brali sobie do serca lekcje chemii, fizyki (a jak widać nawet historii) wbijane im do głów w podstawówce, bo ilość kraterów i wyrw w jezdniach pozostałych po zimie w naszym kraju jest znacznie większa niż w innych częściach Europy. A przecież właściwości wody wszędzie są takie same. Surowym klimatem tego zjawiska również nie da się tłumaczyć, bo takie kraje jak Szwecja czy Finlandia potrafią jakoś uporać się z problemem, a tam bywa przeważnie znacznie zimniej niż u nas. Prawdopodobnie wina więc leży po stronie dziadowskiej jakości materiałów lub technologii używanych do budowy naszych jezdni. Tak czy owak, począwszy od wczesnej wiosny, nasze drogi bardziej nadają się do wykorzystania przez Panów Czachora i Dąbrowskiego (oraz wszystkich innych endurzystów) jako poligon treningowy przed startem w rajdzie Dakaru niż dla zwykłych posiadaczy środków transportu. Co gorsza, wydaje się, że taki stan rzeczy właściwie nikogo już nie dziwi i nikomu nie przeszkadza. Kilkanaście tygodni temu oddano do użytku odcinek płatnej autostrady (albo raczej drogi szybszego [?] ruchu) między Koninem a Wrześnią. Fakt ten komentowały wszystkie możliwe (krajowe) stacje telewizyjne, prezentując jednocześnie różnego rodzaju opinie kierowców. Nie trudno zgadnąć, co może myśleć polski właściciel samochodu przymuszany do płacenia 10 zł za przejazd sześćdziesięciu kilometrów, nawet najbardziej luksusową szosą. Jednak część obywateli wypowiadających się przed kamerą prezentowała bardzo ciekawy punkt widzenia – bardzo dobrze, że droga jest płatna. Przynajmniej ktoś będzie ją odśnieżał, łatał dziury, dbał o porządek. Płacę i wymagam.

Moje gratulacje, zadowolony użytkowniku płatnej drogi! Płać dalej i wymagaj. Chciałem tylko przypomnieć, że wszyscy użytkownicy dróg (tych teoretycznie bezpłatnych), czy chcą tego, czy też nie, płacą za ich utrzymanie. I to płacą ciężkie pieniądze. Przy każdym tankowaniu zostawiamy bowiem w kasie 40 gr od każdego litra zakupionego paliwa właśnie na łatanie, reperowanie i modernizowanie dróg. Okazuje się jednak, że w tym wypadku możemy zastosować inne powiedzenie – płacę i nie wymagam. W dodatku nie tylko nie wymagam, ale nie potrafię upomnieć się o swoje. Samochody jeżdżące po nieremontowanych drogach bardzo szybko niszczą zawieszenia, opony i felgi. W przypadku motocykli sprawa ma się znacznie gorzej. Wpadając w solidnie dziurzysko, rzadko kiedy nie zalicza się gleby. Incydent nie kończy się więc jedynie nadwerężeniem zawieszenia czy pogięciem felgi. Lecą przeważnie lusterka, plastiki, dekle i cała masa innych elementów. Nie wspominając już o uszczerbku na zdrowiu kierowcy i pasażera. Kilkakrotnie widziałem skutki spotkania motocykla z dziurą w jezdni. Maszyna do remontu, ubrania do śmietnika oraz (na szczęście tylko tyle) kilka siniaków, stłuczeń i poobcierana skóra. Kilkakrotnie miałem też okazję śledzić nierówną walkę poszkodowanych motocyklistów z instytucjami odpowiedzialnymi za stan dróg w danym regionie. Tylko w jednym wypadku, po długich i ciężkich bojach udało się uzyskać odszkodowanie, a i to w niesatysfakcjonującej poszkodowanego wysokości. Polskie prawo jest tak skonstruowane, że jeżeli w momencie wypadku nie ma żadnego świadka, nie masz przy sobie aparatu fotograficznego – aby na bieżąco sporządzić dokumentację – i nie zawołasz policji, by przygotowała protokół zdarzenia, to praktycznie możesz zapomnieć o ewentualnym odszkodowaniu. W dodatku po dłuższym zastanowieniu możemy dojść do wniosku, że sytuacja taka jest całkowicie zgodna z prawem. Jeżeli bowiem nie udowodni się oskarżonemu winy, należy domniemywać jego niewinności. Może tej dziury wcale tam nie było, a poszkodowany złośliwie wydłubał ją w asfalcie łyżką do opon dopiero po wypadku? A może oddał glebę (zapewne był pod wpływem alkoholu) zupełnie gdzie indziej i teraz wszystko zwala na Bogu ducha winną dziurę? W dodatku z pewnością jechał zbyt szybko, niezgodnie z przepisami, bo gdyby jechał prawidłowo, to dziurę by zauważył. Z taką argumentacją walczy się bardzo ciężko. Żeby było śmieszniej, przedstawione powyżej argumenty nie są wyssane przeze mnie z palca, ale zaczerpnięte z autentycznych przeżyć kombatantów walki z drogowcami.

Niestety w starciu z zarządami dróg użytkownik asfaltowej wstęgi ma niewielkie szanse. Do takiego stanu rzeczy przyzwyczailiśmy się już „za komuny” i chyba go zaakceptowaliśmy (co wcale nie znaczy, że polubiliśmy) w nowej rzeczywistości. W przeszłości, kiedy wszystko było „nasze wspólne – socjalistyczne”, również odpowiedzialność za stan dróg w społecznej świadomości rozmywała się na nas wszystkich. W dodatku znakomita większość użytkowników dróg olewała płacenie podatku drogowego, więc i do stanu jezdni nie wypadało się przyczepiać. Jednak obecnie, gdy wszyscy kierowcy zostali równo przyduszeni do płacenia tego podatku, a remonty nawierzchni zleca się wyspecjalizowanym prywatnym firmom, warto chyba zacząć domagać się egzekwowania naszych praw, żeby nie wyjść na zwykłych frajerów. Bo płacąc podatek drogowy, powinienem chyba mieć możliwość korzystania z budowli zapewniających bezpieczeństwo i komfort jazdy przynajmniej w stopniu podstawowym. Jednoosobowo, a nawet w nieco większym towarzystwie, trudno jest walczyć o nasze (użytkowników dróg) podstawowe prawa. Jeżeli jednak zdecydowana większość posiadaczy „mechanicznych środków transportu” godzi się z tak jawnym ich lekceważeniem, a dodatkowo część z nich uważa, że jedynie płatne (bezpośrednio z kieszeni, żywą gotówką) drogi powinny być utrzymywane w należytym porządku, to mamy taką sytuację, na jaką zasługujemy. Wchodząc jednak do Zjednoczonej Europy, zdecydowanie wolałbym, aby nasza „asfaltowa wstęga” była nieco bardziej pocerowana i wyprasowana, bo inaczej wezmą nas za brudasów i flejtuchów.

KOMENTARZE