Stanisław Roliński (ur.1915 r.) nie był znanym konstruktorem motocyklowym, nie działał społecznie na tym polu, nie miał też osiągnięć sportowych. Był hobbystą, a jego młodość „wpisana” była bez reszty w motocykle. Przypominamy wspomnienia pana Rolińskiego, którymi podzielił się z naszym magazynem w 1995 roku.
Gdy w latach 70. powrócił do kraju z USA, miejsca swego powojennego osiedlenia, był przez długi czas konsultantem stołecznego Muzeum Techniki. Pomagał także m.in. inż. Witoldowi Rychterowi w tworzeniu pomnikowej pracy pt. „Dzieje samochodu” i współpracował z inż. Tadeuszem Heryngiem, byłym szefem Oddziału Motocykli Państwowych Zakładów Inżynierii, a po wojnie znanym rzeczoznawcą motocyklowym.
Motocyklowy życiorys Stanisława Rolińskiego, tak bardzo zbliżony do działań niejednego z was, a przy tym świetnie oddający klimat okresu międzywojennego, wart jest przypomnienia. Tak nam opowiadał:
„Mój pierwszy kontakt z motocyklami nastąpił bardzo wcześnie, bo w piątym roku życia i to za pośrednictwem samochodu. Było lato 1912 roku, stałem na balkonie naszego mieszkania przy ul. Pięknej 50 w Warszawie obserwując ruch uliczny. Raptem donośny sygnał i huk motoru – pod balkonem zatrzymał się 3-tonowy Packard z wojskową obsługą. Takiej gratki nie mogłem przepuścić i chociaż wiedziałem, że postój potrwa długo (ciężarówka przyjechała do magazynu prowiantowego oddziałów lotniczych stacjonujących na Lotnisku Mokotowskim przy ul. Puławskiej, który znajdował się w piwnicy naszego domu), szybko zbiegłem na dół.
Szofer grzebał coś przy silniku, lecz nie odpędził pętającego się malucha. Zostałem wywindowany na twardą ławkę szoferską, mogłem „pokierować” i potrąbić. Szczyt szczęścia! Żołnierze obdarowali mnie różnymi specjałami z USA – do dziś pamiętam smak czekolady – o które trudno było w Warszawie podczas wojny z bolszewikami i… pojechaliśmy. To już podwójny szczyt szczęścia, zwłaszcza że jazda w otwartej „kabinie” kierowcy dostarczała dodatkowego efektu – byłem widziany!
Packard grzmiał po bruku twardym masywowym ogumieniem, a przechodnie uśmiechali się do mnie, niektórzy nawet machali. Dziś myślę, że te machania i uśmiechy spowodowane były raczej litością – oto frontowa sierota przygarnięta przez żołnierza pełni służbę wraz z nim – lecz wówczas nawet nie spostrzegłem, jak przejechaliśmy bramę lotniska. Moi opiekunowie wysiedli przed hangarem, a mnie zaintrygowały… motocykle.
Nieopodal stały dwie maszyny z bocznymi wózkami, żywo przypominającymi blaszane łódeczki, które puszczałem w sadzawkach Ogrodu Ujazdowskiego. Wlazłem do jednej z nich i już nie wylazłem, aż przed domem, i to po odbyciu rundy po lotnisku. Żołnierz, który odwiózł mnie do rodziców, załagodził burzę, jaka zebrała się nad moją głową. Na lotnisko biegałem później ze starszymi kolegami – oni popatrzeć na samoloty, a ja na motocykle i samochody, których tam było pełno.
Dowiedziałem się, że „mój” pierwszy motocykl to amerykański Harley-Davidson, tak zwana „tysiączka” z 1916 roku, jeden z najpopularniejszych wówczas w wojsku. Wożono mnie po Polach Mokotowskich, wybierałem ciężkie Harleye i Indiany, jakoś nie ciągnęło mnie do „anglików” (Triumph, BSA, Sunbeam) i ,,niemców” (Wanderer, Brennabor etc.), które szybko nauczyłem się rozpoznawać już z daleka po ,,gangu” silnika. Podpatrywałem kierowców i mechaników – muszę powiedzieć nieskromnie, że już jako dziesięciolatek byłem dobrze obeznany z motocyklem i budową jego mechanizmów.
„Nagroda” przyszła niespodziewanie. Na rogu Wspólnej i dzisiejszej Emilii Plater dwóch studentów politechniki biedziło się nad dwucylindrową widlastą 750-ką (lub „tysiączką”, już dzisiaj nie pamiętam) angielskiej marki Rex-Acme. Nawaliła uszczelka pod pokrywą rozrządu, wyciekał olej, byli bezradni. Wpadłem do mieszkania mojego dziadka – na szczęście mieszkał w pobliżu – złapałem twardy papier rysunkowy, nożyczki… i po kłopocie. Studenci chcieli mi kupić słodycze, a gdy odmówiłem, zreflektowali się i oczywiście zaproponowali „to wsiadaj mały z tyłu”. Pokręciliśmy sie trochę po Śródmieściu, to była frajda!
Ten sam motocykl spotkałem parę miesięcy później na Filtrowej, moi „koledzy” uczyli jeździć innych studentów. I znowu nie mieli szczęścia. Trafił się cwaniaczek na zdezelowanym rowerze, podjechał blisko, podciął motocyklistę, a ten – uczeń – nie umiał opanować maszyny. Motor się przewrócił, zaś rowerzysta umknął ze złotym kieszonkowym zegarkiem niefortunnego kursanta.
Nie mogę powiedzieć, gdzie i kiedy nauczyłem się jeździć. Przyszło jakoś samo z siebie – to ten, to tamten dał się przejechać, trochę pomógł ojciec mojego szkolnego kolegi, taksówkarz na Peugeocie, pan Kapuściński. Pamiętam za to doskonale pierwszą dłuższą samodzielną jazdę; rozsłonecznione Bielany, wówczas pod Warszawą, i ja, rozczerwieniony z emocji 14-latek, podrzucany na wertepach przez „cud-maszynę”, Harleya-Davidsona 1200 ccm z bocznym wózkiem, z warsztatu braci Lambert przy ul. Okólnik 3 na Powiślu, gdzie miałem „pomagać”. Gutek Lambert, złoty chłop, uwierzył w moje jeździeckie umiejętności i na pierwszy „start” dał nowy motocykl, bodajże nawet klienta.
To „pomaganie” w kilku warsztatach motocyklowych zabierało wprawdzie czas przeznaczony na odrabianie lekcji, ale jako 16-letni chłopak bez pudła mogłem rozpoznać każdy defekt. Bardzo lubiłem te zgadywanki, a czytając modne wówczas groszowe powieści detektywistyczne, traktowałem je trochę jak kryminalne zgadywanki, zaś rozwiązanie znajdowałem drogą dedukcji. „Kolekcjonowałem” jazdy na po- życzonych motocyklach – im większy „cudak”, tym lepsza zabawa. Zostało mi to i później, gdy miałem już własne pojazdy.
Najmilej wspominam krótką, wieczorną, przejażdżkę po… Ogrodzie Saskim, na wspaniałym czterocylindrowym, dwusuwowym austriackim Puchu 500 (pożyczonym od przygodnych motocyklistów, którym pomogłem „znaleźć” iskrę). Maszyna była niewiarygodnie cicha, zaś moje 17 lat podsunęło kuszący pomysł – „podjedź z tyłu do spacerującej pary zakochanych i naciśnij przycisk elektrycznego sygnału”. Dźwięk zbliżony do przedśmiertnego rżenia osła, jaki wydobywał się z blaszanej trąby sygnału (marki, nomen omen, „Blackhorn”, czyli „czarny róg”) w różnych miejscach parku, spowodował żywą akcję policji. Kilku zasapanych stróżów prawa uganiało się za mną po alejkach gwiżdżąc przeraźliwie. Wyniosłem się więc z ogrodu, pozostawiając jako jedyny ślad wyjątkowo „tłusty” smrodek spalin. ,
Przeżyłem jeszcze jedną akcję policyjną, tym razem już jako obserwator. W letnie niedzielne popołudnie 1936 roku siedziałem – w damskim towarzystwie – w ogródku kawiarni Honoratka w Alejach Ujazdowskich (dziś przebiega w tym miejscu Trasa Łazienkowska). Wtem, od strony Belwederu, dały się usłyszeć dobrze rozkręcone silniki motocyklowe. Dźwięki nakładają się, trudno poznać, co to jedzie. Wyskakuję na ulicę: czterocylindrowy, widlasty „anglik” Matchless 600, ze wspólną głowicą i tylko jednym gaźnikiem, ucieka przed policyjnym Harleyem-Davidsonem 1000 ccm, który wyraźnie siedział mu na kółku. Wąsaty, starszy przodownik potężnie dmucha w gwizdek. Sytuacja niecodzienna; gwar, szum, przechodnie zatrzymują się, padają komentarze.
Raptem z ulicy Szucha wypada – prawie na zderzenie z Matchlessem – drugi policjant na Harleyu i cała trójka wali środkiem Alej w stronę Zamku. Już chciałem wskoczyć na siodło mojego Harleya-Davidsona model 45 (750-tka z wózkiem z 1930 roku), aby wyruszyć za nimi, gdy z bardzo nadąsanych dziewczęcych ust usłyszałem oburzone: „Stasiu! Jak możesz!?” Nie mogłem. Wróciłem do kawiarni. W poniedziałek rano wyczytałem w „Kurierku” szczegóły akcji: student, syn bogatego przemysłowca, założył się z przyjaciółmi, że trasę Wilanów-Zamek pokona w… dwadzieścia minut. Przegrał, i to podwójnie, bo trafił do sądu za „opór stawiany policji”. W następną niedzielę, lecz nie w środku dnia, a o piątej rano, gdy ruch uliczny prawie nie istniał, przymierzyłem się do tego „rekordu” na Harleyu z odjętym wózkiem. Udało się bez problemu, dziwili się tylko dozorcy polewający wodą chodniki Nowego Światu.
Wracając do „cudaków” – nie będę mówił, co ujrzałem, bo to cała litania, zaś pojazdy w sumie typowe dla owego okresu i opisane już w wielu książkach. Wspomnę o tych, które najbardziej utkwiły mi w pamięci. Motocykle pocztowe (Indian, Harley, później polskie CWS M 55 i CWS M 111) z wózkami bocznymi w kształcie pudła z wiekiem pojawiły się w Warszawie, gdy miałem jakieś 10-12 lat. Trudno było ubłagać pocztowca, aby na skrzyni przewiózł pasażera. Gdy jednak zgodził się na jednego, z bramy wyskakiwała cała ferajna, ładowała się na wieko i nie schodziła, dopóki nie przejechał kilkudziesięciu metrów.
Sztuki tej nie można było dokonywać w motocyklowych taksówkach, które pojawiły się w latach 1926-28. Po prostu wózek boczny, który pełnił rolę jednoosobowej kabiny pasażerskiej, był zbyt dobrze obudowany, a drzwiczki często zamknięte na klucz. Próbowaliśmy, Harley 1200 kusił potężnie – nie udało się, a właściciel sklął nas od ostatnich. Czasami można było „wyżebrać” króciutki spacerek w dwuosobowym wózku bocznym policyjnych Harleyów 1200 (fot. 1), które dość często patrolowały miasto w dwu- lub trzyosobowej obsadzie. Dodam, że obok wózków z miejscami ułożonymi jedno za drugim, widziałem także – w prywatnych rękach – szerokie gondole z miejscami obok siebie.
Lubiłem oglądać defilady wojskowe. Zawsze pokazywano motocyklistów, czasami – tak jak na zdjęciu z uroczystości 3 Maja w 1933 roku (fot. 2) – w sposób nieco humorystyczny. Defiladę obserwowałem stojąc po tej samej stronie Placu Piłsudskiego, co trybuna rządowa, lecz bliżej Senatorskiej. Motocykle posuwały się w trzech równoległych kolumnach. W pierwszej, najbliżej stanowiska prezydenta jechały najnowsze nabytki Wojska Polskiego, w drugiej nieco już bardziej wysłużone, zaś w trzeciej najstarsze, z końca I wojny światowej. Publiczność nie zwracała uwagi na ten podział i klaskała jak szalona.
Chodziłem też na zawody motocyklowe, szczególnie okraszone uczestnictwem bardzo przystojnej zawodniczki Polskiego Klubu Motocyklowego, pani Janki Loteczkowej. Pojechałem nawet kiedyś ciuchcią do Strugi, gdy ścigała się na świetnej BSA (fot.3). Z innych imprez pamiętam dobrze, o dwa lata wcześniejszy od wyścigu w Strudze, rajd motocyklowy po ulicach Warszawy, zorganizowany przez redakcję czasopisma „Autolot” w 1930 roku. Pamiętam go z dwóch powodów: po pierwsze, po raz pierwszy widziałem polskie CWS M 55 (fot.4). Ten na zdjęciu, z numerem startowym 14, prowadzony przez porucznika Kawalca okazał się mocno pechowy i nie dojechał do mety. Po drugie, po raz pierwszy wpadło mi w oko hasło reklamowe Melchiora Wańkowicza „Cukier krzepi”, które warszawska publiczność uzupełniła o „Wódka lepiej”.
Własne motocykle
Teraz o moich motocyklach. Pierwszy złożyłem sobie mając 17 lat. Od znajomego tramwajarza kupiłem, za śmieszną kwotę 30 zł, całkiem jeszcze nienajgorszy silnik jednocylindrowy Motosacoche 500, szwajcarskiej produkcji. Ramę, koła i osprzęt nabyłem przy ulicy Kredytowej 16, w Salonie Okazyjnych Motocykli Jurka Wegenki, któremu też pomagałem. Zmontowałem, trochę pojeździłem i zamieniłem w znanej firmie B. Wahren przy Świętokrzyskiej na… rower wyścigowy tej marki. Na rowerze już nie jeździłem. Sprzedałem i natychmiast wytargowałem za grosze starego Indiana 750. Części niezbędne do remontu kupiłem u braci Lambert, po mocno zniżkowej cenie.
Tak rozpocząłem motocyklowy handel. Kupowałem, remontowałem i sprzedawałem. Szło mi całkiem nieźle. Na początku 1938 roku miałem do sprzedania 15 motocykli. Pamiętam świetną angielską Velocette 350, górnozaworową z tzw. wałkiem królewskim, nowoczesne BMW 500 z widelcem teleskopowym przedniego koła (woziłem nim, a raczej w jego bocznym wózku, znajome dziewczęta na zamiejskie spacery) i jak wszystkie niemieckie motocykle bardzo solidnie wykonany. Dalej, kilka moich ulubionych: Indian Scout i Police Scout, Harley-Davidson 750, angielskie: górnozaworowy Norton 500, „górny” AJS 350 i „dolna” BSA 350, na której uczyłem jeździć różnych znajomków. Cały ten ,,majdan” pozostał w piwnicy domu przy Wilczej 2, gdy w 1938 roku dostałem powołanie do służby wojskowej.
Gotówki nie miałem dużo, zaraz inwestowałem w motocykle. Gdy potrzebowałem pieniężnego zastrzyku, „dorabiałem” u Wegenki (woziłem motocykle na komisje wojskowe w celu przyznania im kategorii mobilizacyjnych, odpowiednich do ich stanu technicznego) lub u braci Lambert (jeździłem po części do Harleyów-Davidsonów do firmowego przedstawicielstwa „Auto Service” na Nowy Świat 9, gdzie jako warsztatowiec otrzymywałem je z 3% zniżką).
Wpadałem także do warsztatu (na Twardą) byłego pułkownika armii carskiej, Nikołaja Pastuszenki, który pracował w Urzędzie Miar i Wag, a w warsztacie remontował liczniki (taksometry) dla taksówek i szybkościomierze (zwane tachometrami) dla samochodów i motocykli. Pamiętam tachometry amerykańskiej marki Corbin, wyskalowane w milach, wielkości dawnych budzików, pobierające napęd od tylnego koła. Miały one dwie wskazówki, jedna okazywała zawsze aktualną prędkość, zaś druga zatrzymywała się na wskazaniach najwyższej prędkości i wracała do zera po odblokowaniu przyciskiem z lewej strony.
Pastuszenko miał starego Royal-Enfielda, dwucylindrowego, widlastego, 740 lub 1000 ccm, już dziś nie pamiętam. Konstrukcja nieco udziwniona – silnik uruchamiał się za pomocą korby działającej poprzez przekładnię umieszczoną pod siodłem. Miał napęd łańcuchowy i dwa biegi, które zmieniało się korbką wystającą nad zbiornikiem paliwa. Maszyna nie była najgorsza. Psuła się niezbyt często, toteż wiele u Pastuszenki nie zarobiłem.
W końcu lat 30. „pułkownik” używał Enfielda z bocznym wózkiem od polskiego CWS M 111. To były maszyny! Robione głównie dla wojska, nie stały w warsztatach, bo nie chciały się psuć! Jak się jakiś trafił u zaprzyjaźnionego mechanika, to zaraz wszyscy go „testowali”, wołano i mnie do tych prób. Jeździłem wtedy pod Wilanów na siekierkowskie piaseczki. Maszyna szła jak burza – to była frajda!
W kręgu moich kumpli motocykl traktowany był często jako środek płatniczy w – jak to się dzisiaj mówi – obrocie bezgotówkowym. Był nawet wygodniejszy od czeku, bo zawsze miał pokrycie! Znajomy stolarz przerobił mi piwnicę na elegancki magazynowarsztat. Dostał za to Ariela 500. Znajomy żydowski krawiec przerobił mi skórzaną motocyklową kurtkę na najnowszy berliński fason kamizelkowego kroju z wieloma suwakami i przefarbował na czerwono. Mógł w zamian kupić – z moich zapasów – angielskiego Excelsiora z silnikiem Villersa 100 ccm (na które nie wymagano prawa jazdy) za niedużą kwotę 150 zł. Takie transakcje przeprowadzaliśmy często, a i gotówkowe z godziwym zarobkiem nie były sporadyczne. Z motocykli można było żyć; a że i hobby, i zarobek jednocześnie, to siedziało się w tym od rana do wieczora.
W 1938 roku rozpocząłem służbę wojskową, niestety w piechocie. W styczniu 1939 roku trafiłem do Korpusu Ochrony Pogranicza. Mój 5 batalion „Łużki” stał na Wileńszczyźnie – pilnowaliśmy granicy z sowietami i, ze względu na warunki terenowe, odbywaliśmy patrole piesze. W batalionie były etatowo dwa samochody marki Polski Fiat 621 (ciężarowy 2,5 tony) i terenowy łazik PF 508 dla dowódcy. Zacząłem się „kręcić” koło pojazdów, pomagać przy konserwacji i drobniejszych naprawach. Zgadało się coś o moich motocyklach – dostałem zgodę na ściągnięcie jednego z nich do oddziału.
Pojechałem o Warszawy i… żal mi się zrobiło moich skarbów. Trafił się Indian Scout z 1924 roku; „ślepak”, ale w bardzo dobrym stanie. Kupiłem go i koleją wróciliśmy do Głębokiego. Stamtąd 30 kilometrów po śniegu, często jeszcze nie przetartym, a głębokim ponad kolana, już o własnych indianowskich siłach do Łużek, do batalionu. Te 30 km jechałem prawie dwie godziny. Teraz zaczął się dla mnie złoty okres. Dni w siodle – służba łącznikowa, inspekcyjna – woziłem oficera na kontrole placówek granicznych, gospodarcza i szkoleniowa – uczyłem jeździć oficerów i podoficerów oddziału, wypełniały mi czas całkowicie. Benzyna i oleje wojskowe, okolica piękna, Indian bezawaryjny – sielanka! Niestety skończyła się ona po ośmiu miesiącach.
Nad ranem 19 września oddziały sowieckie zaczęły zajmować nasze strażnice graniczne, około dziewiątej wycofaliśmy się bez walki w stronę miasteczka Postawy. Jeżdżę na rozpoznanie: ruskich pełno wszędzie, dosyć dobrze uzbrojeni, z artylerią i czołgami. A my – drugi rzut osłonowy KOP, nawet bez broni przeciwpancernej! Zdecydowano, że przechodzimy na Litwę. Mnie się jednak nie udało. 20 września mój oddział otoczyli sowieci; trochę postrzelaliśmy i… koniec pieśni. Za dużo ich było i ze wszystkich stron.
Plutonowy mówi do mnie: „Stanisław, ruszaj się, nic tym skur…synom nie oddamy”. Zaczęliśmy niszczyć broń, Indiana położyłem w dołku, odkręciłem benzynę i dla pewności wrzuciłem aż trzy granaty. Nic dla „tych skur…synów” nie zostało! Trafiłem do sowieckiej niewoli, a ci wymienili mnie – jako warszawiaka – z Niemcami. Ci z kolei zamknęli mnie do obozu na terenie Rzeszy. Przesiedzialem do końca i po wyzwoleniu, na szczęście przez Amerykanów, znowu złapałem się za motocykle. Ale to już zupełnie inna historia i na innym kontynencie.
Stanisław Roliński
Opracował: Jan Tarczyński, fot. ze zbiorów Jana Tarczyńskiego, Andrzeja Godlewskiego i Jarosława Piotrowskiego.