Poznałem go wczesną wiosną tego roku w czasie sochaczewskiego motocrossu. Nie startował wtedy osobiście, lecz przyglądał się z boku udzielając od czasu do czasu fachowych i cennych porad Andrzejowi Tomiczkowi, który ostatecznie te zawody wygrał. Ponieważ Jacek Czachor jest człowiekiem bardzo kontaktowym, umówiliśmy się na pogaduszki o motocyklach oraz o wspomnianym wyżej „łojeniu”.
Początki motocyklowej kariery Jacka były typowe dla całego pokolenia motocyklistów rozpoczynających kariery w latach 70. czy na początku 80. Zaczęło się od paczki kumpli szalejących po osiedlowych uliczkach na komarach, motorynkach, jawkach i tym podobnych jazgotliwych wehikułach.
Popularne było wtedy, co pamiętam z własnego doświadczenia, uczestnictwo w tzw. „kręciołkach”. Były to imprezy organizowane pod Pałacem Młodzieży lub pod Stadionem Dziesięciolecia, a polegające na przejechaniu na czas odpowiednio wytyczonej pachołkami próby składającej się ze slalomu, ósemki i kilku ostrych zwrotów. Imprezy takie przyciągały wielu młodocianych „jeźdźców”, a jednym z nich był właśnie dosiadający motorynki Jacek. Na jednym z takich „kręciołków” zwrócił na Jacka uwagę Roman Umiastowski, ówczesny prezes Klubu Lekkich Motocykli w Pałacu Młodzieży, i namówił go do wstąpienia w szeregi zawodników. I tak zaczęła się wielka przygoda ze sportem motocyklowym.
Zimą 1981 roku Jacek otrzymał w klubie starą, zdezelowaną ramę od CZ 511 oraz polecenie, że ma w to włożyć silnik od Simsona i w ten sposób zbudować motocykl crossowy klasy 50 ccm. Rama była w kilku miejscach popękana, trzeba więc było ją pospawać. Miesiące zimowe młody zawodnik spędził w warsztatach klubowych, gdzie ze zbieraniny różnych przygodnych części składał swój pierwszy sportowy motocykl. W tym też czasie Jacek uległ wypadkowi. W Komarze, na którym jechał, pękł przedni widelec, przez co motorowerzysta uderzył głową w asfalt. W następstwie tego wypadku Jacek spędził półtora miesiąca w szpitalu. Rok 1982 to już pierwsze sportowe sukcesy. Startując w Pucharze Polski zdobył licencję motorowerową na motorynce i motocyklową na Jawie Mustang. Miał wtedy 14 lat. Mimo że od tych pierwszych startów minęło już 13 lat, Jacek doskonale pamięta swój start na motorynce. Tuż przed odebraniem pojazdu z parku maszyn okazało się, że w tylnej oponie tkwi gwóźdź. Nie było czasu na naprawę, więc Jacek wyruszył na trasę z przebitym kołem, dopompowując je od czasu do czasu. Mimo to udało mu się wygrać próbę crossową, lecz bez powietrza w kole musiał przegrać odcinek jazdy obserwowanej, zajmując ostatecznie czwarte miejsce w finale Pucharu Polski. Trzecie miejsce, o zgrozo, zdobyła dziewczyna. Z tego powodu żartowano z Jacka jeszcze przez kilka lat.
W tym też 1982 roku świeżo upieczony zawodnik rozpoczyna pierwsze starty w motocrossowych Mistrzostwach Polski na „złożonej” przez siebie pięćdziesiątce. Konkurencja była wtedy silna. Startowali dzisiejsi czołowi zawodnicy. Jacek kończył zawody przeważnie w okolicach dziesiątej pozycji (na czterdziestu startujących). W tym też czasie zdobył tytuł mistrza okręgu warszawskiego. W pierwszej eliminacji mistrzostw okręgu przyjechał drugi, za Arturem Wajdą (tak, tak, to nie błąd – Wajda też zaczynał od motocrossu), pozostałe eliminacje wygrał. Otrzymał wtedy od klubu pierwszy „prawdziwy” motocykl, CZ 125.
Lech Wangin: Ponieważ przedstawianie całej bogatej historii startów Jacka wyczerpałoby objętość numeru „Świata Motocykli”, zapytałem o największe jego zdaniem sukcesy.
Jacek Czachor: Za swój największy powód do dumy uważam uczestnictwo i ukończenie siedmiu kolejnych sześciodniówek. Są to imprezy w randze mistrzostw świata w rajdach enduro i ukończenie ich to już duży wyczyn, który nie udaje się większości z kilkuset zawodników, jacy rokrocznie stają na starcie tej najstarszej (po wyścigach na wyspie Man) motocyklowej imprezy. Mój sześciodniówkowy debiut nastąpił w 1987 roku w Jeleniej Górze. Potem kolejno: w 1988 we Francji, w ‘89 w Niemczech, w ‘90 w Szwecji, w ‘91 w Czechosłowacji, w ‘92 w Australii i w ‘94 w USA.
Wypadek samochodowy wykluczył mnie z reprezentacji kraju na sześciodniówkę w Assen w Holandii w 1993 roku. Za namową Marka Dąbrowskiego, kolegi z zespołu, pojechałem jednak do Holandii i jako motocyklowy „krasnoludek” pomagałem naszym zawodnikom, jeśli któremuś na trasie wydarzył się defekt. A trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że oprócz rywalizacji na trasie i w próbach specjalnych, walka z oporną materią mechanizmów motocykla jest solą nadającą pikanterii zawodom enduro. Zważywszy, że obca pomoc jest na trasie rajdu zakazana, co wcale nie przeszkadza, że korzystają z niej wszyscy, można uzmysłowić sobie, jak odpowiedzialne zadanie mają do spełnienia „krasnoludkowie”.
Tak więc i ja miałem swój udział w wielkim sukcesie naszej ekipy – zdobyciu tytułu drużynowego mistrza świata enduro w 1993 roku, za co po powrocie z Assen, w dowód uznania, dostałem specjalny puchar od władz PZM. W tym szczęśliwym dla polskich zawodników roku zająłem również 10. miejsce w indywidualnych mistrzostwach świata enduro w klasie 80 ccm, biorąc udział jedynie w dwóch spośród dziesięciu eliminacji. Po prostu nie stać mnie było na start w większej liczbie eliminacji.
Natomiast na krajowym podwórku dwukrotnie zgarnąłem tytuł Mistrza Polski Enduro i około sześć razy wicemistrza. Pierwsze wicemistrzostwo zdobyłem w pierwszym roku startów. W narodowej kadrze enduro jestem od 1986 roku do dziś. Swój udział w motocrossach zawsze traktowałem jako trening do enduro. Największy sukces w motocrossie to czwarte miejsce w mistrzostwach Polski w klasie 125.
L.W.: Obserwując Jacka, jak z błyskiem w oku opowiada o swoich startach, postanowiłem, trochę z przekory, a trochę w nadziei, że zdradzi nieco tajników rajdowej jazdy, zadać mu głupie pytanie: Słuchaj, ale właściwie co to za przyjemność taplać się w błocie na wierzgającym we wszystkie strony motocyklu?
J.C.: Kiedy chodzę po ulicach, normalnie nigdy nie wszedłbym w kałużę, ale na motocyklu to zupełnie co innego. Jazda w ciężkim terenie to niesamowita frajda. Tu dopiero można się wyżyć, w dodatku we względnie bezpiecznych warunkach, bo prędkości w kopnym piachu czy grząskim błocie są mniejsze niż na suchym, twardym podłożu, nie mówiąc już o asfalcie.
Motocykl terenowy ma to do siebie, że w grząskim błocie albo w piachu, jeśli mu nie przeszkadzać, prowadzi się właściwie sam. Zawodnik nie może być spięty, nie może kurczowo trzymać kierownicy, Trzeba być ogólnie luźnym i elastycznym, nie można też przestraszyć się, kiedy maszyna „zarzuci”. Silnik musi wyraźnie „ciągnąć”, lecz jednocześnie należy unikać przesadnie wysokich obrotów, maszyna lepiej prowadzi się na otwartym gazie niż na zamkniętej przepustnicy, natomiast hamować należy zdecydowanie, ale z wyczuciem.
Wbrew temu, co się powszechnie uważa, w terenie również przednie koło ma generalny udział w hamowaniu. No i oczywiście hamowanie biegami. Trzeba mieć duże wyczucie hamulców, by nie dopuszczać do blokowania kół. Poza tym kluczem do sukcesu jest wyczucie gazu. Tylne koło nie powinno za bardzo buksować, bo wtedy się traci. Poza tym należy dociążać maszynę wciskając się nogami w podnóżki, bardzo często w terenie jedzie się stojąc.
L.W.: Jak w przeciągu twojej motocyklowej kariery zmienił się sprzęt i jak wpływało to na technikę jazdy?
J.C.: Jeśli chodzi o technikę jazdy w motocrossach, zmieniło się więcej niż w rajdach. Moce rozwijane przez silniki motocykli terenowych znacznie wzrosły, współczesne hamulce tarczowe hamują znacznie lepiej niż dawne bębnowe, ale największa rewolucja nastąpiła w zawieszeniach. Wszystkie te techniczne zmiany, jakie dokonały się w motocyklach, umożliwiają szybszą jazdę na pofalowanym gruncie i przede wszystkim znacznie dłuższe skoki.
W ślad za zmianą motocykli zmieniły się tory motocrossowe, na których zawodnicy odbywają dziś kilkudziesięciometrowe loty w powietrzu. Te długie skoki wymagają przyswojenia trudnej sztuki sterowania motocyklem w powietrzu. W rajdach enduro jeździ się dziś szybciej niż dawniej, lecz dzięki cechom współczesnych rajdówek, które różnią się od motocykli crossowych tylko obecnością świateł, jazda w rajdach stała się łatwiejsza. Poza tym współczesne motocykle są znacznie bardziej niezawodne i wytrzymałe niż dawniej.
L.W.: Co mógłbyś poradzić tym, którzy chcieliby rozpocząć karierę zawodniczą i pójść w ślady Peterhansela i Kinigadnera?
J.C.: Niech się nie wahają, bo to naprawdę wspaniała zabawa. Niech się nie zniechęcają, jeśli nie mają za dużo kasy. Nie trzeba koniecznie zaczynać jazdy od razu na jakimś supermotocyklu. Na początek wystarczy zwykły Simson. Jeśli ktoś ma więcej pieniędzy, może kupić jakiegoś małego japończyka. Ćwiczyć jazdę w terenie, ale nie rzucać się od razu na tor motocrossowy czy jakieś rozjeżdżone błotniste bajora, tylko poćwiczyć na płaskim żwirku lub ubitej ziemi.
Ćwiczyć terenową technikę pokonywania zakrętów (dociążać przód; siedzieć jak najbliżej kierownicy przy wchodzeniu w łuk), uczyć się stać na motocyklu. Nauczyć się podstaw i stopniowo zapuszczać się w coraz trudniejszy teren. Mając lekki motocykl (choćby Simsona) można zapisać się do klubu, np. do Pałacu Młodzieży w Warszawie (gdzie . zresztą jestem jednym z instruktorów), a potem już tylko piąć się coraz wyżej.
L.W.: Kiedy i gdzie będzie można zobaczyć cię w akcji?
J.C.: Najważniejszy dla mnie jest oczywiście start w sześciodniówce w Jeleniej Górze. Chcę wypaść tam jak najlepiej, tym bardziej, że może to już być moja ostatnia sześciodniówka. Chciałbym zdobyć złoty medal indywidualnie, tzn. zmieścić się w czasie co najwyżej o 10% gorszym od najlepszego zawodnika i oczywiście zająć jak najlepsze miejsce drużynowo .
W Mistrzostwach Polski chciałbym znaleźć się w pierwszej trójce (na razie jestem trzeci, ale pozostały jeszcze dwie eliminacje). Po sezonie będę chciał sprzedać swój motocykl. Jeśli nie znajdę kupca, to 11 listopada wystartuję w motocrossie w Sochaczewie, a przy okazji naszej rozmowy chcę podziękować za udzieloną mi pomoc Automobilklubowi Polski, w którego barwach obecnie startuję.
Dziękując Jackowi za rozmowę umówiłem się z nim na następne spotkanie na trasach Jeleniej Góry, skąd Jacek na gorąco opowie czytelnikom „Świata Motocykli” o swoich wrażeniach.