To było kilkanaście lat temu. Wakacje jak co roku spędzałem podróżując motocyklem. Planując trasę podróży „z dnia na dzień” włóczyłem się wysłużonym Junakiem po Polsce. O powrocie do domu zaczynałem myśleć dopiero wówczas, gdy zaoszczędzone w ciągu roku szkolnego pieniądze topniały do sumy gwarantującej jedynie zakup wystarczającej ilości benzyny na ten ostatni etap. Ulubionym miejscem, które co roku odwiedzałem, były Bieszczady. Czyż może być coś przyjemniejszego niż jazda obładowanym w turystyczny sprzęt motocyklem po krętych, górskich drogach? Chyba tylko jazda w dwa motocykle.
Tym razem również podążałem na południe, wypatrując na horyzoncie zarysów ukochanych gór. Za Rzeszowem zaczęły się wzniesienia, redukowanie biegów, rozpędzanie maszyny na zjazdach i znów w górę. To lubię! Jeszcze sto kilometrów i będę na miejscu. Po osiągnięciu kolejnego szczytu ujrzałem w oddali następny. Tym razem był to podjazd-gigant. Prosta na tym odcinku szosa zdawała się kierować pionowo w górę. Junaku, do dzieła – musisz zdążyć się rozpędzić, aby pokonać tego olbrzyma! Pełen gaz!
Zbliżając się szybko do podnóża góry stwierdziłem, że cała droga spowita jest białym, duszącym dymem. Charakterystyczny zapach mówił wszystko. Przede mną jechał dwusuw! Nie mogłem go wprawdzie dojrzeć, ale miejsce, w którym znajdowała się owa „fabryka dymu”, można było dokładnie określić. Osiągnął już połowę wzgórza, posuwał się jednak bardzo powoli i była szansa, że szybko go wyprzedzę, uwalniając się od owych, niemiłych „czterosuwowemu” motocykliście, zapachów.
Próżna nadzieja. Po chwili musiałem zwolnić, gdyż niemal nic nie widziałem oślepiony jadowitym tumanem. Wreszcie dym skończył się jak nożem uciął. Zrównałem się z jego źródłem i ujrzałem niecodzienny widok. Jechałem obok motoroweru Komar objuczonego plecakiem, namiotem, śpiworem, menażkami oraz wszelkim sprzętem biwakowym, jaki tylko można sobie wyobrazić. Pomiędzy pakunkami siedział kierowca owego wehikułu. Lekko skręcony w siodełku (widocznie uwierało go od długiej jazdy), jedną ręką trzymał swobodnie kierownicę, zaś drugą nonszalancko wspierał się pod bok. W wełnianej czapce zsuniętej na bakier i z lekkim uśmiechem na ustach wyglądał nie mniej dumnie niż Lisowczyk z obrazu Rembrandta.Machnąłem mu ręką w motocyklowym pozdrowieniu i wyprzedziłem, chwytając pełną piersią świeże, górskie powietrze. Dotarłem w okolice Ustrzyk Górnych i postanowiłem przez jakiś czas biwakować na jednym z przydrożnych pól namiotowych. Była połowa sierpnia. Piękna pogoda i cisza wokoło sprzyjały pełnemu relaksowi. Dwa dni później w tę ciszę wświdrował się brzęczący odgłos ciężko pracującego na wysokich obrotach dwusuwowego silniczka. Spowity w chmurę dymu nadciągał Komar. Zjechał z szosy na pole namiotowe i zatrzymał się przy moim motocyklu. Kierowca zsiadł i podszedł się przywitać. Nie miał więcej niż szesnaście lat.
– Cześć! Wyprzedzałeś mnie dwa dni temu. Ja jadę trochę wolniej. Chciałem zobaczyć, jak jest w Bieszczadach, ale mam za mało czasu, aby zostać tu dłużej. Właściwie to już dzisiaj powinienem ruszać w powrotną drogę. Wiesz, za dwa tygodnie koniec wakacji, muszę zdążyć na rozpoczęcie roku szkolnego. Do Nowej Soli kawał drogi. –
Ten szalony chłopak przejechał Komarem ponad sześćset kilometrów w jedną stronę, aby zobaczyć Bieszczady! Dajcie mu więcej czasu, a objedzie świat dookoła! Jeśli kiedyś planując podróż motocyklem zwątpisz w swe siły i pomyślisz, że czekająca cię trasa jest zbyt długa, przypomnij sobie chłopaka z Nowej Soli i jego motorower.