I wtedy właśnie zaczyna się ten szaleńczy taniec – kiedy balansujesz na granicy takiego ryzyka, że strach przemienia się już w ekscytację i wibruje w twoich ramionach.
Na skróty:
Dzień był zdecydowanie powszedni. Horyzont małej osiedlowej uliczki brutalnie ciął szpaler aut wypełnionych ludźmi spóźnionymi do pracy. Jedni trąbili, inni wymachiwali kończynami, a najbardziej doświadczeni po prostu patrzyli pusto przed siebie, jakby oczekując, że ni stąd, ni zowąd zjawi się statek kosmiczny, zabierze ich na inną planetę i choć na chwilę wyrwie z korkowej monotonii. Statek kosmiczny nie zjawił się, tak jak nie zjawił się żaden zbawiciel czy choćby średniej wielkości meteoryt, który dałby szansę biedakom na trzy sekundy sławy w mediach kalibru ogólnokrajowego. Mogliby w specjalnym wydaniu wiadomości perorować, że z tym meteorytem to kto to widział, taka tragedia. Spadł bez żadnej zapowiedzi, bez żadnego wyraźnego znaku z nieba, bez choćby notyfikacji w aplikacji pogodowej. Spadł i zniszczył tyle aut, codziennie przecież wożących obywateli do pracy. Nie byle jakich obywateli, bo generujących PKB kosztem czasu niespędzonego z dziećmi czy niepodniesionymi ciężarami w siłowni, na którą karnet dostali w pakiecie z owocowymi czwartkami i luźnymi ubraniowo piątkami.
Samochodziarzy z letargu wyrwał motocyklista. Dla porządku historii nazwijmy go „typ”. Dla jednych będzie to „typ niepokorny” z utworu Stachursky’ego, dla drugich „typ spod ciemnej gwiazdy” rodem ze „Złego” Tyrmanda, a dla jeszcze innych „randomowy typ”, czyli jak mówi słownik młodzieżowy – ktoś zupełnie przypadkowy, niewart zapamiętania.
Typ jest w kasku z różowym króliczkiem i w bawełnianym kombinezonie w stylu robotnika z Detroit. Widok daleki od ideału, ale wciąż ciekawszy niż klapy poprzedzających samochodów oklejone rybkami, pieskami i informacjami, że w tym jedzie Antek, w tym Zosia i Hania, a w tamtym mała Laura wespół z bratem Frankiem. Jak gdyby te imienne naklejki miały wywołać wśród innych kierowców większą czujność, nakazać im jechać wolniej, choć tym razem wolniej się już nie da. A może taka naklejka to objaw nowego klasizmu. Niby kawałek folii na aucie, a niesie informację, że ktoś jest od kogoś skuteczniejszy. Że z programu „500+” pobiera nie pięćset, a na przykład dwa tysiące złotych. Szach-mat!
Typ wsiada na motocykl. Nie jakiś tam zwykły motocykl. To Harley-Davidson. Wie to każdy w tym cholernym korku. Skąd? Z filmów takich jak „Easy Rider”, „Terminator 2”, „Pulp Fiction”, „Rocky III, „RoboCop 2”. Z seriali typu „Renegat” czy „Synowie Anarchii”. Z życia celebrytów: od Evela Knievela po Tinę Turner, Arnolda Schwarzeneggera, Elvisa Presleya, Brigitte Bardot, Johna Travoltę, na Elizabeth Taylor kończąc. A może przede wszystkim ze stereotypu towarzyszącego amerykańskiej marce niemal od początku istnienia. Stereotypu gangusa na niskim, telepiącym się motocyklu ociekającym chromem. Stereotypu, od którego sama marka Harley-Davidson od lat próbuje się skutecznie uwolnić. W końcu w 2023 roku nie przystoi kojarzyć się z takimi opisami:
„Kalifornia, weekend przed Świętem Pracy… Blady świt, mgła znad oceanu wciąż jeszcze wypełnia ulice, kiedy wyjęci spod prawa motocykliści – uzbrojeni w łańcuchy, czarne okulary i umorusane smarem levisy – wyjeżdżają z zawilgoconych garaży, całodobowych zajazdów i podejrzanych przydrożnych moteli w San Francisco, Hollywood, Berdoo lub wschodnim Oakland, kierując się na półwysep Monterey, na północ od Big Sur… Widmo znowu grasuje. Hell’s Angels, ten żywy nagłówek prasowy, przemierzają autostradę, jadąc szybko i głośno, aż łeb pęka, nisko w siodłach, bez cienia uśmiechu na twarzach; cisną jak szaleni środkowym pasem – dziewięćdziesiąt mil na godzinę – o włos unikając zderzeń… (…) Obserwują świat przez oczko puszki od piwa i bezlitośnie obmacują pachwiny waszych córek; pokażcie przyduszanym krawatami frajerom prawdziwą klasę, dajcie im choćby powąchać to, czego sami nigdy nie doświadczą… Oj tak, ci zacni towarzysze wprost uwielbiają odwalać takie akcje. (…) Wprost rwą się do działania. (…) Ogołocone do samej ramy harleye błyskają chromem, podczas gdy ruch na sto jedynce rozsuwa się nerwowo, pozwalając formacji przemknąć z grzmotem przypominającym siarczyste pierdnięcie smoka”..”
Ten tekst to początek książki „Hell’s Angels” Huntera S. Thompsona. Szalony autor, zanim napisał „Lęk i odrazę w Las Vegas”, spędził rok w szeregach sławetnego klubu motocyklowego. Choć wszystkie zawarte w książce historie do dziś przyprawiają o dreszcze, w dziwny sposób życie Aniołów Piekieł dalece poza granicami prawa jak magnes przez lata przyciągało klientów Harleyowi. Dzięki ich maszynom każdy przykładny obywatel, na co dzień noszący wysoko zapinane koszule i krawaty w stonowanych kolorach, mógł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki poczuć się choć na chwilę „prawdziwie wolnym gangusem”. Wystarczyło ukryć twarz w kasku, przywdziać skórzaną kamizelkę, odpalić potężną V-kę i ruszyć w nieznane.
Typ w kombinezonie odpala swojego rumaka. Sto siedemnaście cali budzi się do życia bez żadnej ogłady, bez gry wstępnej, lubrykantów i słodziutkich pocałunków. Blask rozgrzanego chromu i warkot silnika sprawiły, że ci bardziej odważni w wyrażaniu emocji zaczęli zza szyb swoich wozów podnosić kciuki w geście aprobaty.
Typ odjeżdża, uruchamiając w głowie kliker – proste urządzenie, które w pandemii wykorzystywał ochroniarz w Rossmannie, by zliczyć klientów i tych przekraczających covidową normę, ustawić grzecznie w kolejce oczekujących na jakże deficytowy wtedy papier toaletowy. Z Żoliborza jedzie w kierunku centrum. W silniku Milwaukee-Eight wciąż da się wyczuć dźwięk i charakterystyczne telepanie rodem z Panheada. Są to dźwięki i telepania akceptowalne, niewymagające późniejszej ingerencji chirurga czy laryngologa. Wysunięte do przodu nogi i szeroko rozstawione ręce skłaniają raczej do jazdy bulwarowej, jednak przejeżdżając nad Dworcem Gdańskim, typ postanawia sprawdzić żwawość stu siedmiu koni mechanicznych i 168 Nm momentu obrotowego. Pomimo braku elektronicznych wspomagaczy takich jak quickshifter, biegi w bądź co bądź archaicznej skrzyni montowanej w osobnej obudowie wchodzą gładko. Jedynka, dwójka, trójka i blaszane monstrum pędzi, jakby jutra miało nie być. Na światłach kolejne klik-klik, tym razem od kierowcy autobusu linii 111. Typ był wręcz pewny, że nadmiar chromu będzie oznaką przaśności, a okazało się, że dla innych ludzi to wciąż dobrze znany i akceptowany atrybut „harleyowca”.
„Swoje motocykle otaczają czcią. Wprowadzają je na noc do domów. Śpią na zeskorupiałych od smaru łóżkach, ale na ich maszynach nie zobaczysz nawet plamki”.
Delikatny prawy i lewy zakręt do skrzyżowania z Królewską to pierwszy test zwrotności. Trzysta dziesięć kilogramów osadzonych między 21-calowym przednim i 18-calowym tylnym kołem z oponą w rozmiarze 240/40 to nie wegańskie sushi w barze szybkiej obsługi. To raczej potężny stek z najlepszej polędwicy wołowej. Wbrew danym nie jest zwalisty i niemożliwy do kontrolowania. Nisko osadzony środek ciężkości sprawia, że Aberdeen angus w skórze Breakouta 117 prowadzi się zaskakująco gładko. Potrójny klik-klik tuż obok kultowego McDonalds’a przy Świętokrzyskiej; jeden od pasażerki zielonego Audi RS Q3, dwa od kloszardów przechodzących przez pasy z lekkością modeli na paryskim fashion weeku.
Wybrukowany tunel do Złotej ujawnia niedoskonałość gumowego naleśnika naciągniętego na tylną felgę o szerokości ośmiu cali. Amortyzator typu monoshock o skoku 43 mm, z regulacją napięcia wstępnego, robi co może, ale natury nie da się oszukać. Wygląd drag racera z lat 60. i 70. uzyskano tu, eliminując tapczanową wygodę znaną z innych modeli H-D. To koszt warty poniesienia, bo po zaparkowaniu motocykla pod Green Cafe Nero na Złotej 59 typ sam nie może oderwać wzroku od połyskującego bydlaka. 26-ramienne koła z frezowanymi akcentami są wulgarne, obsceniczne i nieprzyzwoicie wspaniałe. W ciągu czterdziestu minut wynik na klikerze poprawia się o 7 i, co zaskakujące, 4 klik-kliki pochodzą od młodzieży, która nie ma prawa pamiętać „Easy Ridera” czy choćby popisów Evela Knievela. Po wypiciu kawy i zrobieniu kilkudziesięciu instagramowych zdjęć z Pałacem Kultury w tle typ zostaje bez żadnego uprzedzenia zaatakowany słowotokiem staruszka o włosach przezroczystych jak ugotowany makaron sojowy. Staruszek przez dwadzieścia minut opowiada o podróżach na ukochanej SHL-ce ze świętej pamięci żoną. Podwójny klik-klik, gdyż wyrzucenie z siebie wspomnień zadziałało jak resuscytacja. Leciwy pacjent wrócił do żywych, bo żywy ten, kto ma coś komuś jeszcze do powiedzenia.
„Oto człowiek, który nie miał wcześniej żadnej tożsamości. Lecz dzisiejszej nocy zadarł z Departamentem Policji w Los Angeles oraz Oddziałem Straży Pożarnej w Los Angeles. Wezwano przez niego Gwardię Narodową. Tej nocy jest kimś. Tej nocy dorobił się tożsamości”.
Po sielskim poranku w centrum Warszawy duet typ i blaszane monstrum kieruje się w stronę Bielan. Zakrzepica miasta odpuściła. Po udrożnionych czasowo żyłach krew płynie letnim nurtem. Na Wisłostradzie można odpalić tempomat, a przy małym wsparciu wyobraźni poczuć kalifornijski klimat. Na niskich obrotach Breakout tnie gęste letnie powietrze siłą czołgu M1 Abrams. Jego żywiołem są długie proste i jeszcze dłuższe, przewidywalne zakręty. Nerwowe zmiany kierunku jazdy są możliwe, ograniczają je tylko iskrzące raz po raz podnóżki. Jak jest nisko i szeroko, nie może być szybko i zwinnie. Wystarczy sobie to uświadomić, by szybko przestać pomstować na projektantów z Milwaukee. Stereotyp gangusa wyjętego spod prawa pomaga przestawić myślenie z „muszę udowodnić, że mam najlepszy motocykl” na „nic nie muszę, wszystko mogę”.
Zadziorny cruiser najlepiej sprawdza się do 140 km/h. Powyżej tej prędkości przestaje być przyjemnie, a robi się mniej więcej tak, jak na kolejce górskiej, w której ktoś zapomniał powiedzieć, że nie działają pasy bezpieczeństwa i jedynym ratunkiem jest trzymanie się szerokiej rurki zamontowanej przed oczami.
Typ wie to wszystko. Wie również, że jego głowa raz na jakiś czas, w zupełnie przypadkowych momentach, wysyła sygnał do prawego nadgarstka, by odkręcił manetkę do końca. Nadgarstek nie protestuje, wykonuje ruch bez wahania. Skromny wyświetlacz zamocowany na mostku pokazuje coraz wyższe obroty. Dźwięk ożywianego dawką etyliny i powietrza silnika, wibracje temu towarzyszące i pęd powietrza szybko zapisują się w mózgu w szufladce „uzależniające”. Na wysokości stacji metra Marymont kliker zostaje podbity o 10, a jeśli liczyć dyskretne spojrzenie przedszkolanki, to o 11 razy. Do tej pory królową ludzkich serc była Vespa PX125. Breakout zdetronizował ją w jeden dzień.
„Wielcy, odrażający sadyści uliczni, ani trochę nie obawiający się policji, rozmiłowani w rozróbach, wymachujący łańcuchami, kluczami do kół, nożami – nie mają w sobie litości”.
Jedynka, dwójka, trójka, czwórka i czerwone. Rozpędzona kula chromu szybko daje znać, że nie lubi zatrzymywać się bez poinformowania o zamiarze kilometr wcześniej. Jedna tarcza z przodu świetnie odsłania koło, ale w awaryjnych sytuacjach wymaga siłowego ściśnięcia wciąż nieregulowanej klamki. Można by wesprzeć się tylnym hamulcem, ale utrudnia to ostentacyjnie wystający z prawej strony filtr powietrza.
„Ale kiedy gwint jest odkręcony do tego stopnia, to natychmiastowe reakcje niewiele zdziałają, a miejsca na błędy nie ma wcale. Trzeba wszystko robić, jak należy… I wtedy właśnie zaczyna się ten szaleńczy taniec – kiedy balansujesz na granicy takiego ryzyka, że strach przemienia się już w ekscytację i wibruje w twoich ramionach. (…)”
Parkując pod redakcją, typ doznaje olśnienia. Po latach szydzenia z motocykli Harley-Davidson i nazywania ich fotelami ginekologicznymi na kołach uświadamia sobie, co jest ich kwintesencją. Otóż pomimo silnika z wałkami wyrównoważającymi niwelującymi 75% drgań, pomimo unowocześnień takich jak ABS, kontrola trakcji czy tempomat, Breakout 117 to motocykl, z którym wciąż trzeba się zmagać. Jest ciężki, jest niski, ma szpanersko szerokie koło z tyłu i mocno wysunięty do przodu widelec. To sprawia, że od pierwszego zakręcenia rozrusznikiem, po dynamiczne przerzucanie w zakrętach czy bulwarowe wożenie się po mieście, kierowca i ten zlepek metalu stanowią jedność. Breakout 117 i pewnie większość motocykli H-D to istny sprzeciw wobec kapitalistycznego podejścia, że oto wszystko należy robić lepiej. I że to „lepiej” nie ma granic. Harley idzie na pohybel wszystkim, bo w świecie nastawionym na skuteczność daje sprzęt o jakże ludzkiej cesze bezskuteczności.
„Spuszczasz ciąg gazu, rozglądając się za glinami, ale tylko do następnego zaciemnionego odcinka drogi i kolejnych kilku sekund na granicy… Tej Granicy… Nie można tego wytłumaczyć, bo jedyni ludzie, którzy wiedzą, gdzie ona się znajduje, to ci, którzy ją przekroczyli. Inni – jeszcze żyjący – wystawili swoją kontrolę na ostateczną próbę, a później zawrócili, zwolnili albo zrobili to, co po prostu zrobić musieli, kiedy przyszło im wybierać pomiędzy Teraz a Później”.
Może właśnie ta bezskuteczność sprawiła, że lata temu Harley-Davidson stał się ulubioną zabawką wyjętych spod prawa bandziorów, a ci, choć dopuszczali się rzeczy niezbyt pochlebnych, zbudowali cały mit motocyklowej wolności. Oto niezależnie od tego, czy jesteś zepchnięty na margines, czy przygnieciony codziennością, za sprawą motocykla na chwilę możesz z tym zerwać, zdjąć bucior z gardła i znowu złapać oddech. Dziecinne to, a jakże dziecinnie proste!
P.S. Typ nie będzie przekonywał do tego, że nowy Harley-Davidson Breakout 117 to sprzęt mogący powalić konkurencję z innych zakątków świata. Typ poleca wziąć testówkę, by sprawdzić, czy aby nie przyszedł moment w życiu, że to ciężki cruiser stoi za znakiem równości dla słowa „wolność”. Poczujesz to, a jeśli nie, powtórz ćwiczenie za kilka lat, bo jak mówi Andrzej „Wszyscy kiedyś skończymy na Harleyach!”
Wszystkie cytaty pochodzą z książki „Hell’s Angels. Anioły Piekieł” Huntera S. Thompsona.
Zdjęcia: Michał Farbiszewski