Nie ma na rynku zbyt wielu motocykli turystycznych, których stylistykę moglibyśmy z czystym sumieniem określić jako naprawdę atrakcyjną. Z drugiej strony nie ma też wielu maszyn z nurtu custom nadających się do wycieczek dłuższych niż do knajpy na drugim końcu miasta. Street Glide ST jest udaną próbą połączenia tych dwóch różnych światów, w dodatku z domieszką sportowego klimatu, choć, jak większość oferty Harleya, dostępną wyłącznie dla wybrańców.
Na skróty:
Firma Harley-Davidson to wspaniałe zjawisko, i to nie tylko dlatego, że to jeden z najstarszych nieprzerwanie działających producentów motocykli na świecie, który w tym roku świętuje 120-lecie swojego istnienia. To również niepowtarzalny przykład w dziedzinie budowania wizerunku, czy, jak kto woli, legendy, o którym uczą i jeszcze przez lata będą uczyć na wielu uniwersytetach świata. Nawet biorąc pod uwagę najświeższe rozwiązania zastosowane w aktualnych modelach, technologicznie Amerykanie są wciąż daleko za Japonią i Europą.
Trzeba uczciwie przyznać, że dystans ten się zmniejsza, a w dziedzinie pojazdów elektrycznych możemy mieć wręcz do czynienia z restartem całej rywalizacji. Wciąż jednak trzonem oferty Harleya są motocykle, których korzenie mocno tkwią w głębinach jego dawnej, XX-wiecznej chwały. Są one przy tym niezmiennie wzorem i punktem odniesienia dla całego segmentu ciężkich maszyn szosowych w klimacie custom.
Motocyklowa gastronomia
Bardzo ważną częścią tożsamości tej marki są ludzie. Właściciele i użytkownicy motocykli z Milwaukee są bardzo oddani, dobrze zorganizowani i nierzadko wręcz fanatyczni. Co jednak ciekawe, swój wielki wkład w ciągłe mieszanie w tygielku z napisem „Legenda Harleya” mają również motocykliści nastawieni do niego nieprzychylnie, kpiąco, czasem nawet wrogo. Ciągłe przepychanki, teraz już na szczęście wyłącznie słowne, w świecie wirtualnym, budują pewien koloryt, zapewne również cenny pod względem marketingowym. Wszak nieważne, co mówią, ważne, żeby nie przekręcili nazwy…
Zaryzykuję stwierdzenie, że dla swoich wrogów Harley-Davidson jest jak inna ikoniczna amerykańska marka – McDonald’s. Ot, te same niezjadliwe buły i frytki od lat, tu więcej soli, tam keczupu, ale generalnie wszystkie na jedno kopyto. Za to ktoś, kto lubi od czasu do czasu wpaść i spożyć taką bułę z obfitym zestawem towarzyszącym, zauważa wyraźne różnice w oferowanych daniach i zazwyczaj ma już swoje ulubione. Nie wychodząc jeszcze przez chwilę z „restauracji innej niż wszystkie”, można luźno porównać motocykle z tradycyjnych grup Cruiser i Grand American Touring do oferty klasycznej, niedawne premiery – Pan Americę i nowego Sportstera – do sezonowych specjałów typu Kanapka Drwala, a elektrycznego Livewire? Może do oferty śniadaniowej, bo póki co, mało kto z niej korzysta…
Oczywiście wyzłośliwiam się trochę, ale z sympatią. Należę bowiem do grupy motocyklistów, którzy na pewno nie są oddanymi fanami marki i znawcami każdego modelu w historii H-D, nigdy też nie miałem żadnego na własność, ale zdążyłem zrobić parę ładnych i długich tras na kilkunastu różnych maszynach z amerykańskiej stajni, zazwyczaj z dużą przyjemnością. Już kilka lat temu dotarło do mnie, jak różnorodne motocykle produkuje Harley, i to patrząc wyłącznie na jego „ofertę klasyczną”. Tak, to nie pomyłka. Mając z tymi maszynami kontakt wyłącznie poprzez filmy, artykuły prasowe i strony w internecie, można odnieść wrażenie, że to po prostu ociężałe kloce z silnikami V2 i różnymi zestawami dodatków, które pozwalają odróżnić jeden model od drugiego.
Tymczasem, pozostając we wspólnej konwencji ciężkiego drogowego krążownika, różne modele dają bardzo różne odczucia i emocje. Niektóre okazywały się totalnie nie dla mnie, głównie przez pozycję z wyciągniętymi do przodu nogami i podnóżkami zamiast podestów. Takie połączenie, które występuje np. w modelu Street Bob (przy okazji, to ulubiony Harley Andrzeja), powoduje u mnie błyskawiczny efekt „marmurowych ud” i odbiera całą przyjemność z jazdy. Za to np. takiego Softaila Slim S, którego podesty miałem przyjemność przycierać na alpejskich winklach, uwielbiam i z rozrzewnieniem wspominam do dziś. Miałem wrażenie, że wsiadam na niego i od pierwszych metrów jesteśmy jednością. Był do mnie idealnie dopasowany pod kątem ergonomii, wygody, reakcji silnika i frajdy z jazdy. Jak widać, dwa pozornie podobne motocykle (dla laika), dwa kompletnie różne doświadczenia.
Z zachodniego wybrzeża
I tutaj, cały na szaro, wchodzi jeden z najnowszych modeli Harleya z rodziny Touring – Street Glide ST, który razem z niemal bliźniaczym Road Glidem ST i nieco skromniejszym Low Riderem ST określany jest jako „performance bagger”. O co w tym chodzi? Mniej więcej o to, że wielką inspiracją dla powstania tych maszyn były wyczynowe motocykle startujące w serii wyścigowej King Of The Baggers. Dokładnie tak, Amerykanie w ramach zawodów MotoAmerica wymyślili sobie wyścigi jednośladowych krążowników z silnikami V2 i kuframi bocznymi, których regulaminowa minimalna masa wynosi 281 kg.
Co bardzo ciekawe, zmodyfikowane Harleye i Indiany ścigają się na normalnych torach z wieloma zakrętami w różnych kierunkach, a nie na powszechnych w USA jednokierunkowych torach owalnych. Popularność tych widowiskowych wyścigów bardzo szybko rośnie, musiały się więc pojawić „cywilne” odpowiedniki startujących w nich maszyn.
Główne różnice między Street Glidem a Road Glidem to owiewka i przedni reflektor. W wielkim skrócie – Street Glide ma szeroką, mocowaną do widelca owiewkę typu Batwing (skrzydło nietoperza) oraz okrągły przedni reflektor, natomiast Road Glide’a łatwo rozpoznać po owiewce mocowanej do ramy i prostokątnym reflektorze. Obie maszyny spełniają wymogi definicji baggera – oprócz owiewek są wyposażone w niskie, symboliczne wręcz szyby i parę bocznych kufrów. Skupmy się jednak na konkretnym, opisywanym dziś modelu, czyli Street Glide w wersji ST.
Jego stylistyka to nie tylko owoc pilnego śledzenia zmagań wyścigowych, ale też wyraźnego wpływu nurtu custom z zachodniego wybrzeża USA. Nie będę udawał znawcy tematu, bo kojarzę go głównie z programów TV typu „West Coast Customs” i jestem w stanie dostrzec zaledwie zarys tego, jak powinien wyglądać prawilny motocykl z kalifornijskiego warsztatu. Nie wiem też, czy Harley spełnił wymogi tej konwencji, natomiast mogę powiedzieć, że z punktu widzenia szaraka znad Wisły Street Glide ST jest produktem bardzo atrakcyjnym wizualnie. Jest wielki i bezczelny, ale przy tym nieprzesadzony. Dzięki paru elementom, takim jak anodowane na brązowo koła i detale silnika, czarnemu malowaniu jednostki napędowej i wydechów czy wreszcie „przyciętym” od dołu kufrom, prezentuje się wyraźnie bardziej dziarsko od standardowego (choć o nazwie Special) modelu Street Glide.
W dodatku, ze względu na pojedyncze siodło, jest to motocykl dla egoistów/indywidualistów (niepotrzebne skreślić). Być może popełniam teraz stylistyczne disco-polo, ale ja na nagi tylny błotnik założyłbym mały, malowany na czarno bagażnik typu grill, żeby mieć do czego przymocować dodatkową torbę lub nawet namiot i „psiwór”. Tak, można jeździć bardzo drogim motocyklem i wciąż lubić spanie pod namiotem, w końcu Harley to podobno emanacja niezależności!
Praktyczny custom
Generalnie, jak z chyba każdym modelem Harleya, chcąc przed jazdą poznać Street Glide’a ST trochę bliżej, trzeba się najpierw przekopać przez gruby i specyficzny dla tej marki marketing, pełen sformułowań, których zapewne nigdy nie spotkacie w rozmowie między dwoma motocyklistami. Natomiast tuż po zajęciu miejsca za kierownicą wszystko staje się jasne – to kolejny udany, bardzo zabawowy model z amerykańskiej stajni, który mimo dosyć agresywnej powierzchowności nie stracił zbyt wielu walorów turystycznych.
To w sumie nie do końca turystyk, raczej wariacja w stylu custom na jego temat dla tych, którzy chcą się wyróżniać, ale jednocześnie lubią wyjazdy i nie chcą kombinować, jak tu doczepić bagaż. Kufry są podcięte od dołu i podniesione, można więc mocniej składać się w zakręty. Są nieco mniejsze niż w Street Glide Special, mają łącznie 64 litry pojemności. Mają dosyć regularny kształt, co ułatwia pakowanie, ale nadają się raczej na krótsze wyjazdy, chyba że jesteś minimalistą, który woli korzystać z assistance i karty płatniczej niż wozić zbyt dużo szpeju. Ja akurat bez przeciwdeszczówki, dodatkowych rękawic, kompletu narzędzi, kompresorka i zestawu do łatania opon czuję się w trasie nagi, więc na dzień dobry jeden z kufrów zapełniam po wieko.
Pozycja kierowcy jest z pozoru bardzo wygodna – kanapa jest obszerna, nogi wyciągnięte, a stopy lądują na dużych podestach. Dlaczego więc „z pozoru”? Ponieważ zawieszenie jest dosyć twarde, a większość ciężaru ciała ląduje na pośladkach i kości ogonowej. Po euforycznych pierwszych 100-200 kilometrach przychodzi w końcu moment zwątpienia i brak chęci do dalszej jazdy. Sprawy nie ułatwia również zewnętrzny filtr powietrza, umieszczony z prawej strony silnika na grubym metalowym kolanku. Wygląda świetnie, ale utrudnia dostęp do położonego dosyć wysoko pedału hamulca, a na każdej większej dziurze w jezdni wymierza cios w piszczel. Dlatego uważam, że Street Glide ST to idealny motocykl do szybkich i średnio dalekich wypadów, np. na weekend na Mazury.
Owiewka typu Batwing jest szeroka i obszerna, spokojnie mieści zestaw klasycznych zegarów i 6,5-calowy kolorowy wyświetlacz. Jednocześnie, choć jest przymocowana do widelca i kierownicy i porusza się wraz z nimi, jest na tyle lekka, że nie powoduje odczuwalnego pogorszenia prowadzenia maszyny, również przy wolnych manewrach. Bardzo lubię zastosowane w tym oraz w innych Touringach małe, „samochodowe” lusterka. Wyglądają niepozornie, a dają doskonały wgląd w sytuację za plecami. Dodatkowo sygnalizują najszersze miejsce motocykla i pozwalają zorientować się, czy damy radę się wcisnąć w upatrzony „korytarz” w korku. Niska szyba baggera ma swoje wady i zalety. Oczywiście kiedy leje i wieje, marzymy o wyższej. Kiedy jednak pogoda jest łaskawa, taki „ogryzek” zostawia miejsce na typowo motocyklowe doznania i pozwala cieszyć się łagodną strugą powietrza.
Amerykanie kochają buńczuczne nazwy, więc okrągły przedni reflektor w technologii LED ochrzcili mianem Daymakera. Moim zdaniem poczciwe słońce sprawdza się w tej roli dużo lepiej, ale nie sposób odmówić oświetleniu Harleya skuteczności. Jak wspomniałem, pod zestawem czterech analogowych zegarów umieszczono wyświetlacz TFT, będący centrum sterowania multimedialnym systemem Boom! Box GTS. To typowy elektroniczny „kombajn”, posiadający funkcje będące już dzisiaj standardem, m.in. łączność Bluetooth ze smartfonem i słuchawkami w kasku, nawigację, radio FM i system audio z parą mocnych głośników.
Ja akurat niezmiennie bojkotuję puszczanie muzyki gdziekolwiek poza słuchawkami i zamkniętym autem – po prostu, tak jak nie sikam do basenu, nie rozpalam grilla na balkonie i nie gram na perkusji w bloku, tak staram się nie zaśmiecać hałasem i własnym gustem muzycznym przestrzeni publicznej. Sam dźwięk z wydechu jest wystarczająco ostentacyjny, choć w przypadku Street Glide’a ST umiarkowanie głośny. Zapewne zostało to wymuszone wymogami europejskiej homologacji i wielu właścicieli tego modelu od razu zmieni wydech na „grzmiące rury” z katalogu akcesoriów, ale dla mnie rozwiązanie fabryczne jest optymalne. Wystarczająco głośne i dobrze brzmiące, żeby dopełnić wizerunek motocykla, a z drugiej strony niemęczące dla otoczenia i samego kierowcy w długiej trasie.
100% najlepszej wołowiny
No dobrze, opisałem bułkę, sosy i warzywa, ale co z mięsnym fundamentem naszego burgera? Zostawiłem go na koniec, bo silnik Milwaukee-Eight 117 zasługuje na osobne miejsce nie tylko w tym artykule, ale też w ogólnym zbiorze najfajniejszych jednostek napędowych na rynku. Jego pojemność to 117 cali sześciennych, czyli po naszemu 1923 ccm. Wyciśnięto z tego 102 KM mocy – niby niewiele, ale czym innym jest setka koni z jednostki rzędowej, choćby miała litr i więcej, a czym innym zrelaksowane stado wygodnie mieszkające w dwóch wielkich cylindrach, po niemal litrze każdy, któremu towarzyszy 164 Nm momentu obrotowego.
Ten silnik to istne szaleństwo i jak dla mnie esencja przyjemności z jazdy Harleyem. Zbiera się jak dziki z każdego biegu, nawet szóstego, i pozwala zapomnieć, że mamy pod sobą niemal 400-kilogramową maszynę. Chodzi przy tym gładko, nie warczy, nie krzyczy, na biegu jałowym przyjemnie wibruje. Dodatkowo, choć wydawać by się mogło, że napędzająca ciężką lokomotywę prawie dwulitrowa jednostka będzie wciągała benzynę jak szalona, to jest ona zadziwiająco oszczędna. Uzyskane przeze mnie średnie spalanie na poziomie 6 l/100 km niemal idealnie pokryło się z danymi producenta. Oczywiście można tym motocyklem jeździć w sposób bardziej gangsterski, co na pewno powiększy wir w baku.
Mimo dużej, bardzo dużej masy, Street Glide ST prowadzi się bezproblemowo, oczywiście jak na ten segment motocykli. Jest dobrze wyważony i zaskakująco sprawny nawet w ruchu miejskim, choć oczywiście jego żywiołem są niekończące się wstęgi wiejskich dróg z dobrym asfaltem. Nadmiar kilogramów czuć w zasadzie tylko w momencie podnoszenia maszyny ze stopki bocznej. Przy okazji, niedawno zostałem oświecony w sprawie stopek stosowanych w Harleyach, które otwierają się tylko do pewnego kąta i sprawiają wrażenie, że motocykl za chwilę stoczy się i przewróci. Otóż podobno mają one specjalną blokadę i po rozłożeniu nic złego nie ma prawa się stać. W każdym razie efekt psychologiczny pozostaje, a rozwiązanie to zniechęca do parkowania przodem w dół na pochyłościach, np. przednim kołem do płotu pod górskim pensjonatem. Nie dość, że motocykl na pewno się nie przewróci, to jeszcze nie trzeba będzie wołać kolegów do pomocy przy jego wypchnięciu.
Jest jeszcze kwestia hamulców, o których również nie sposób myśleć bez kontekstu rozmiarów i masy motocykla. Początkowo zostawiałem naprawdę duży zapas miejsca na kolejne manewry, co zresztą jest dobrym nawykiem na każdym jednośladzie. Szybko jednak zorientowałem się, że układ hamulcowy Street Glide’a jest dobrany na tyle dobrze, że hamuje się nim jak każdym innym współczesnym motocyklem. Na spokój sumienia wpływa również obecność dodatkowych systemów – ABS-u działającego w zakrętach oraz zintegrowanego systemu hamulcowego ELB (Electronic Linked Braking) – prawa dźwignia aktywuje przednie i częściowo tylny zacisk, pedał hamulca uruchamia tył i lewy zacisk z przodu. System działa „inteligentnie”, przy lekkim nacisku na hamulce jest delikatniejszy lub wręcz nie aktywuje się. Im mocniejsze hamowanie, tym siła większa.
Weekend bez rabatu
Harley-Davidson Street Glide ST jest dla mnie idealnym motocyklem weekendowym, który nie wygląda przy tym jak marzenie dziadka. Najwięcej przyjemności daje w trybie mieszanym, kiedy najpierw toczymy się przez wieś na wysokim biegu i przy leciutko otwartym gazie, czując na klejnotach każde uderzenie tłoka, a następnie mijamy upragniony znak „koniec zabudowanego” i dosłownie katapultujemy się do dowolnie wybranej prędkości. To potrafi uzależnić i, jak każde uzależnienie, doprowadzić do odważnych decyzji finansowych.
W przypadku tego modelu potrzebna jest i odwaga, i możliwości. Choć drożeje wszystko dookoła nas, to obecny poziom cen maszyn Harleya potrafi lekko przytkać tchawicę. Testowałem i na zdjęciach uwieczniłem model z 2022 roku, w dodatkowo płatnym kolorze Gunship Grey, który kosztował wtedy mniej więcej 166 500 zł. Malowanie premium na sezon 2023 to White Sand Pearl, czyli jasnopiaskowy, a za wykończoną nim maszynę przyjdzie już zapłacić niecałe 171 000 zł. Oczywiście jeśli cena jest problemem, zawsze można zamówić sztukę w standardowym kolorze Vivid Black za nieco ponad 168 000 zł. Był to żart bolesny, był to żart nieśmieszny… Jeśli natomiast jesteście w stanie przełknąć tę żabę, proces jej trawienia będzie łatwy i przyjemny. H-D Street Glide ST to wydajna fabryka totalnej frajdy.
Zdjęcia: Tomasz Parzychowski, Harley-Davidson