Pomyślałem sobie, że skoro Zalew Zegrzyński coraz częściej nazywany jest Jeziorem Zegrzyńskim, to czemu w podobny sposób nie potraktować innych sztucznych zbiorników wodnych? Stosując ten tok rozumowania można uznać, że Dolny Śląsk to nasza kolejna Kraina Jezior, zwłaszcza że nie brakuje tam również zbiorników naturalnych.
Na skróty:
Mam nadzieję, że ten nieco przewrotny wstęp zachęci was do pokręcenia się motocyklem między Opolem, Nysą i Ząbkowicami Śląskimi, ze szczególnym uwzględnieniem szlaku Nysy Kłodzkiej, wzdłuż której znajdziemy wzmiankowane we wstępie sztuczne jeziorka. Są to głównie zalane wodą wyrobiska żwiru i skał, których wydobywa się tu ogromne ilości.
Doskonałym pretekstem do odbycia tej weekendowej wycieczki była wizyta u Wiesława Twardego – fantastycznego człowieka, którego poznałem podczas tegorocznego wypadu na Nordkapp. Ponieważ Wiesiek, oprócz hard enduro, pasjonuje się lataniem na motoparalotni (czy jakoś tak?), liczę na piękne i unikatowe zdjęcia Dolnego Śląska z wysokości niedostępnych dla dronów. Dzięki znajomościom Wiesława udało nam się nawet wjechać w miejsca normalnie niedostępne dla pojazdów mechanicznych, ale o tym za chwilę.
Dwie porażki na początek
Założenia trasy są ambitne, ale co tam, drogą ekspresową dolecę z Warszawy na Dolny Śląsk najszybciej jak się da, a potem już tylko luzik, piękne widoki, kręte drogi i masa atrakcji. Trasę zaczynam jak zwykle od porannej kawy (po przejechaniu ok. 350 km) w gościnnej Brodziakówce (w Brzezinie k. Brzegu) – fantastycznej agroturystyce specjalizującej się w obsłudze turystyki motocyklowej. To chyba jedyne miejsce w Polsce, gdzie bez żadnych dodatkowych szkoleń i uprawnień możecie spróbować swoich sił na torze żużlowym, jeżeli oczywiście macie na to czas i chęci. Ja tym razem skupiam się na klasycznej turystyce, więc z Brzeziny ruszam drogą krajową nr 94 w kierunku Opola.
Mniej więcej w połowie trasy, na wysokości Skorogoszczy, skręcam w lewo, aby zobaczyć lekko podniszczony pałac we Wronowie. Nawierzchnia jest tu wyłożona bazaltową kostką w doskonałym stanie, pamiętającą czasy, gdy Dolny Śląsk nie wrócił jeszcze „do macierzy”. Tego typu oryginalne drogi spotkamy tu bardzo często, a obecnie panuje nawet tendencja do wykładania jezdni takim właśnie budulcem zamiast ich asfaltowania. Sam pałac we Wronowie wygląda jakby nadal zarządzał nim jakiś PGR, chociaż jest już własnością prywatną. Zbudowano go pod koniec XVIII wieku, czyli, jak na Dolny Śląsk, stosunkowo niedawno. Jego historia jest dosyć typowa dla tego regionu. Do czasu zakończenia II WŚ trzymał się całkiem dobrze, jednak chwilę potem został „spolszczony”, upaństwowiony, i z resztą zabudowań gospodarczych stał się własnością PGR-u. Szybko dobudowano do niego jakieś ohydne blaszane baraki i betonowe magazyny. Z pięknego założenia parkowego nie zostało nic. Generalnie stan obiektu raczej nie świadczy dobrze o jego powojennych gospodarzach – trochę wstyd.
Lekko zniesmaczony ruszam dalej, wypatrzyłem bowiem na mapie ruiny zamku Jastrzębia Skała, które przy okazji chciałem zobaczyć, bo to całkiem niedaleko, niespełna 30 km. Jadąc przez Lewin Brzeski i Niemodlin, na wysokości Brzęczkowic (dawniej Prinznowitz) skręcam w drogę nr 385 na Kopice. W pewnym momencie nawigacja kieruje mnie na drogę gruntową, a raczej coś w rodzaju gliniastych, śliskich od wody kolein. Jeżeli wywalę się na tej drodze, będzie dramat. Teren odludny, a Harleya Pan America z pewnością sam nie podniosę.
W pewnym momencie GPS mówi, że to tu. Jest nawet tablica informacyjna, ale ruin nie widać, znalazłem je dopiero po poszukiwaniach, głęboko w lesie. Totalnym zaskoczeniem jest fakt, że obiekt od razu powstawał jako kopia ruiny. Po prostu wybudował je dawny właściciel okolicznego (bardzo fajnego) pałacu w Kopicach, bo tak mu się podobało. Gdybym wcześniej doczytał dokładnie, pewnie wcale bym tu nie jechał, chociaż drugiej strony – jazda ciężkim Harleyem w takim terenie to też swego rodzaju atrakcja i wyzwanie.
Po tych dwóch porażkach postanowiłem już nie ryzykować i zwiedzać tylko te obiekty, co do których będę miał pewność, że są fajne. Teraz czeka mnie nieco dłuższy odcinek (ok. 60 km), bo jadę na granicę województw dolnośląskiego i opolskiego, do Paczkowa. Znajduje się tu bardzo ciekawe, chociaż mało rozpropagowane Metamuzeum Motoryzacji. To stosunkowo niedawno otwarty prywatny obiekt z ekspozycją kilkudziesięciu zabytkowych samochodów i motocykli. Dodatkową atrakcją jest ścieżka dydaktyczna, na której można zobaczyć, jak zbudowane są mechanizm różnicowy, silnik czterosuwowy czy wtryskiwacze silnika Diesla, a do tego jest tu wiele innych fajnych stanowisk. Po muzeum oprowadza wyjątkowo kompetentny przewodnik z ogromną wiedzą.
Orientuję się, że na terenie tego samego obiektu znajduje się winnica, a także oczywiście sklep i winiarnia oferujące własne wyroby. Gatunki win nazwane są modelami eksponowanych tuż obok pojazdów. To super pomysł – na pamiątkę kupuję wino Isetta. W winiarni czeka już na mnie Wiesiek i razem jedziemy do odległego dosłownie o rzut beretem Muzeum Gazownictwa, to również bardzo interesujący obiekt. Jak na jeden dzień dla mnie to aż za dużo atrakcji, zwłaszcza że na kołach nawinąłem już chyba dobrze ponad 450 km, przy, delikatnie mówiąc, takiej sobie pogodzie. Na nocleg lądujemy w Ząbkowicach Śląskich.
Twierdze i kopalnie
Sobotę rozpoczynamy od wizyty w Twierdzy Srebrna Góra. Dystans jest niewielki, (ok. 17 km), ale droga wije się fantastycznie – rzeczywiście można poczuć, że jeździmy po górach. Dzięki rozległym koneksjom Wiesława mamy możliwość wjechania motocyklami do samego serca twierdzy, a to nie zdarza się zbyt często. Jeżeli macie ochotę zwiedzić ten obiekt (a naprawdę warto), trzeba na to zarezerwować, lekko licząc, jakieś półtorej godziny. Tuż po zbudowaniu, w drugiej połowie XVIII wieku, były to jedne z najnowocześniejszych fortyfikacji w Europie. To w zasadzie nie jest jeden obiekt, tylko układ kilku fortów.
Ten największy tworzy zespół bastionόw ze słynnym Donjonem w środku. Obiekt wyposażono w 151 pomieszczeń fortecznych, na trzech kondygnacjach. Ogromne magazyny, studnie, zbrojownia, kaplica, więzienie, szpital, piekarnia, browar, warsztaty rzemieślnicze i prochownia czyniły fort całkowicie samodzielnym i samowystarczalnym. Stacjonowało tu ok 3,5 tys. żołnierzy. Obiekt jest cały czas odbudowywany, w teorii zwiedza się go z przewodnikiem, bo bez problemu można się w nim zgubić. Nam sprzyjało szczęście – akurat jeden z polskich producentów broni urządzał tu wystawę karabinków automatycznych i mogliśmy sobie trochę postrzelać z ostrej amunicji.
Z twierdzy udajemy się do kolejnego ciekawego miejsca – kopalni złota w Złotym Stoku. Cały Dolny Śląsk upstrzony jest różnymi tajemniczymi dziurami w ziemi (choćby kompleks Riese czy wspomniane wcześniej kopalniane wyrobiska), ale ten wykop jest szczególny, bo jego historia ma ponad tysiąc lat. Wydobywano tu złoto już we wczesnym średniowieczu, czego dowodzą badania archeologiczne, chociaż pierwsze wzmianki pisane na ten temat pochodzą dopiero z XIII wieku. Ocenia się, że w historii kopalni wydrążono ponad 300 km chodników, ale dzisiaj istnieje jedynie ok. 20 km. Tu też jest się gdzie zgubić.
Atrakcji w kopalni jest wiele, ale my nie mamy na to czasu, chcemy jeszcze trochę polatać po krętych drogach Kotliny Kłodzkiej. Wiesiek najpierw napoił mnie kawą (w plecaku targał ze sobą ekspres, filiżanki i kuchenkę turystyczną), a potem zaciągnął przepiękną trasą przez Lądek Zdrój (tu obowiązkowo szybko zwiedzamy ryneczek i Dom Zdrojowy) do Sanktuarium Maria Śnieżna, skąd roztacza się przepyszna panorama Kotliny Kłodzkiej. Teoretycznie niedaleko jest Jaskinia Niedźwiedzia i kopalnia uranu Kletno, ale trochę nam już się nie chce. Lekko siąpi deszcz, a temperatura oscyluje w granicach +10ºC. Co prawda ubrani jesteśmy przyzwoicie, ale dzisiejszą trasą (ok. 220 km) jesteśmy już nieco umęczeni – jazda po górach to jednak nie to samo, co po autostradzie, wracamy więc do gościnnych Ząbkowic.
Na ząbkowickim zamku
Niedziela to czas powrotu do domu, ale zanim ruszę, Wiesio zaciąga mnie jeszcze do ruin ząbkowickiego zamku. Tu kolejna niespodzianka, bo dzięki jego znajomościom możemy wjechać na dziedziniec i dostajemy indywidualnego (super profesjonalny młodzieniec) przewodnika. Z zewnątrz ruiny wyglądają niepozornie, ale gdy wjeżdżamy do środka okazuje się, że są częściowo zrewitalizowane, a zwiedzanie, w szczególności podziemi, zajmuje nadspodziewanie dużo czasu.
Losy obiektu są typowe dla tych rejonów. Pierwotny gotycki zamek zbudowany został w XIV wieku i przechodził z rąk czeskich w luksemburskie i pruskie, a po drodze gnieździły się tu jeszcze wojska szwedzkie i napoleońskie. Z powodu wojen i kłopotów finansowych kolejnych właścicieli budynek nigdy nie został ukończony. Teraz, dzięki środkom unijnym, odbudowano część pomieszczeń i często odbywają się tu różne wydarzenia kulturalne. Było tak ciekawie, że nawet się nie spostrzegliśmy, gdy minęła godzina 13.00, a do domu daleko – trochę ponad 400 km.
Do Warszawy wracam w miarę sprawnie, chociaż cały czas w upierdliwym deszczu. Na szczęście Pan America skutecznie chroni przed marnymi warunkami atmosferycznymi, a podgrzewane manetki i tempomat powodują, że na ekspresówce czuję się niemal komfortowo. Chciał nie chciał, nie wiadomo kiedy pękł okrągły tysiąc kilometrów. Sporawo, jak na zimny weekend, ale warto było!