Było to któregoś pięknego, wiosennego popołudnia. Siedziałem przy kufelku piwa przed warszawskim klubem motocyklowym B-40. Jak to w podobnych wypadkach bywa, kiedy zejdzie, lub zjedzie się grupa motocyklowych zapaleńców, jeden przez drugiego opowiadają swe ostatnie motocyklowe przeżycia. Tak było i wtedy.
Jeden opowiadał o tym, jak to w trasie „padła mu elektryka”, inny o tym, jak „łoił” GSX-R-em 220 km/h po moście Grota Roweckiego, a jeszcze kilku innych omawiało transakcję kupna motocykla. Siedzieliśmy tak w wesołym, wiosennym nastroju, kiedy nagle gwar naszych rozmów został brutalnie przerwany przez przetaczający się po szosie Wału Miedzeszyńskiego grzmot. Brzmiało to tak, jakby Zeus cisnął gromem wzdłuż ulicy. Głowy wszystkich, jak na komendę skierowału się ku źródłu ogłuszającego dźwięku. Obok nas przemknął jakiś bliżej niezidentyfikowany, bardzo długi i bardzo niski motocykl. Jadący tym mechanicznym stworem motocyklista przemknął z dużą prędkością, machając nam ręką, po czym rozpoczął hamowanie, by na najbliższym skrzyżowaniu zawrócić i podjechać pod bar. Gdy redukował biegi potężny silnik zagrał wspaniałą, rozpisaną na puste wydechy symfonię. Kiedy widziałem, jak zawraca, przemknęła mi przez głowę taka myśl: „Jezu, toż to potrzebuje obszaru województwa, żeby zawrócić, zupełnie jak MIG 21 przy pełnej szybkości”. Na widok nadjeżdżającego w naszą stronę pojazdu zaczęliśmy snuć domysły, co to takiego?
– Chyba Harley – rzucił ktoś.
– Coś ty! Za szeroki -skwitował inny.
– Ale „bandycko” wygląda! Dało się słyszeć z innej strony.
Wreszcie motocyklista zatrzymał swą maszynę, otworzył „policjanta” i nie zsiadł, a raczej wstał z motocykla, którego siodło umieszczone było mniej więcej na poziomie kolan stojącego człowieka. Wtedy naszym oczom ukazała się ta maszyna w całej swej okazałości.
Przód, łącznie z reflektorem, kierownicą, manetkami, półkami, kołem i hamulcem, pochodził od H-D Softail, tyle że był pokryty perłowym, bordowym lakierem, w sposób tak perfekcyjny, że specjaliści z Milwaukee mogliby popatrzeć na to zazdrosnym okiem. W solidnej, podwójnej, rurowej ramie spoczywał silnik V4 o pojemności 1200 ccm z samochodu Zaporożec, sprzężony z motocyklową, „radziecką” skrzynią biegów i takimż samym napędem tylnego koła. Koło to, obute w „kapeć” odpowiednio słusznych rozmiarów, lecz mocno już „podłysiały”, wieńczył wspaniały harleyopodobny błotnik. Całość zaś zdobiły pięknie wymalowane płomienie.
Była to niewątpliwie najlepiej wykonana „samoróba”, jaką kiedykolwiek widziałem. I choć zawsze odnoszę się do takich wynalazków z dystansem, bo wiadomo, że samodzielnie wykonany motocykl nie ma prawa uzyskać tak dobrych własności prowadzenia, które przecież decydują o bezpieczeństwie, jak motocykl zbudowany w renomowanej wytwórni, to jednak przyznać trzeba, że ten Zaporożec bije na głowę wszystkie fabryczne maszyny, jeśli chodzi o staranność wykończenia, jakość lakieru i wrażenie, jakie wywiera na oglądających jego sylwetkę. Pomyślałem wtedy, że motocykl ten musi „paść ofiarą” naszego redakcyjnego obiektywu i umówiłem się z właścicielem na sesję zdjęciową oraz garażowe pogaduszki o tym, jak powstawał ów mechaniczny stwór.
Spotkaliśmy się ponownie już pod koniec sezonu w trzyosobowym składzie. Michał Wawrzonowski – właściciel i twórca Zaporożca, Krzysztof, który robił zdjęcia i ja, który piszę te słowa. Jak wiadomo, motocykl najwdzięczniej prezentuje się w ruchu. Poleciliśmy więc Michałowi, aby zrobił kilka rundek na wąskiej, lokalnej, podwarszawskiej drodze.
Niestety, zdjęcia nie mogą oddać wszystkich bodźców, jakie podziałały na nasze wyczulone, motocyklowe zmysły, gdy patrzyliśmy na zbliżającego się lub oddalającego choppero-dragstera. Bo oprócz sylwetki pięknie komponującej się w krajobrazie, oprócz widoku snopu iskier krzesanych na zakręcie przez podnóżek niczym z tarczy szlifierskiej, do naszych uszu docierał groźny pomruk czterocylindrowej V-ki na pustych wydechach przepełniając całą okolicę mechanicznym tętnem maszyny. Tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć! Zachęcony przez nas do nieco ostrzejszej jazdy Michał stwierdził na koniec: „Wiecie – nie wiedziałem, że tym się tak fajnie pomyka, ale kończmy już, bo mi się kończą podnóżki!”.
Po zakończeniu zdjęć, zasiedliśmy wygodnie na turystycznych krzesełkach przed garażem Michała, by przy szklaneczce piwa dowiedzieć się, jak doszło do powstania tej interesującej maszyny. Michał, jak chyba większość z krążących po polskich drogach motocyklistów, zaczynał swą przygodę z jednośladem będąc jeszcze uczniem podstawówki. Pierwszym „sprzętem”, który z zapałem ujeżdżał, wkraczając w arkana jednośladowego rzemiosła, była motorynka. W tym też czasie nastąpiło zdarzenie, które na dobre wciągnęło Michała w zwariowany świat motocykli.
Otóż jego starszy brat kupił Junaka z przedłużonym przodem, wysoką kierownicą i „grubym” tylnym kołem. Kiedy Michał zsiadł z tego choppera po pierwszej przejażdżce, był już innym człowiekiem. Młodzieńcowi dosiadającemu motorynki Junak wydał się wielką maszyną o gigantycznej mocy – wielkim, trudnym do opanowania drogowym smokiem. No i ten dźwięk czterosuwu! Kiedy masz coś takiego pod sobą i panujesz nad tym, świat należy do ciebie, znikają wszystkie problemy codzienności, jesteś tylko ty, motocykl, który oddaje ci swoją moc i droga, którą musisz pokonać. Tak więc Michał, „porażony” przez Junaka, postanowił kupić „prawdziwy” motocykl. W wyniku intensywnych poszukiwań udało się namierzyć stare NSU 250. Motocykl był mniej więcej sprawny technicznie, lecz z oryginału pozostał tylko silnik, reszta była zbieraniną przypadkowych części, ale o tym Michał jeszcze wtedy nie wiedział. NSU z racji swego stanu technicznego nie był wiernym towarzyszem wielokilometrowych wypraw, ale za to wprowadził swego właściciela w świat tłoków, popychaczy, trybów i tym podobnych mechanicznych wnętrzności.
Następnym pojazdem była „emka”, którą Michał starannie przebudował, nadając jej sylwetkę lekkiego choppera. Motocykl miał przedłużane teleskopy od MZ, osadzone w półkach od Junaka, przednie koło z hamulcem tarczowym od MZ, tylne koło to szprychowana obręcz od Syreny, zbiornik paliwa – H-D Sportster, zaś schodkowa, dwuosobowa kanapa wieńczyła „emkowską” ramę. Silnik miał polerowany blok i głowice oraz wyposażony był w dwunastowoltową prądnicę od „malucha”. Na tym zgrabnym chopperku Michał zdołał już zjeździć pół Polski i mile go do dziś wspomina.
Jednak już w czasie motocyklowych eskapad na „emce” Michał zaczął odczuwać niedostatek mocy silnika. Pomyślał o zbudowaniu od podstaw motocykla, który byłby inny od wszystkiego, co dotychczas widział, którego sylwetka byłaby nienaganna pod względem stylu. Powstał pomysł zbudowania potężnej maszyny z wykorzystaniem silnika V4 z samochodu Zaporożec. Brat i wszyscy znajomi słysząc o planach Michała potakiwali dla świętego spokoju głowami z udawanym zrozumieniem, lecz nikt naprawdę nie wierzył, że Michał zdoła swój zamysł urzeczywistnić.
Źródło napędu przyszłego Monster Bike’a udało się kupić za symboliczne 400 tys. zł. Następnie szybko poddano go remontowi w celu przywrócenia zaklętym w czterech cylindrach koniom mechanicznym ich właściwej siły. Potem pojawił się pierwszy poważniejszy problem techniczny, z którym twórca motocykla musiał sobie poradzić. Należało bowiem sprzęgnąć samochodowy silnik z motocyklową skrzynią biegów. W tym celu oryginalne samochodowe sprzęgło, wraz z kołem zamachowym, zostało wymontowane, a obudowa tego mechanizmu została skrócona. Miejsce wymontowanego koła zamachowego zajął nowy, specjalnie wytoczony element, będący połączeniem części koła zamachowego od Zaporożca i od „emki”. Teraz już bez przeszkód można było połączyć samochodowy silnik z motocyklowym „napędem”.
Następnie przyszła kolej na zbudowanie kręgosłupa całej konstrukcji. Do budowy ramy Michał użył fragmentów dwóch ram od „emki”, resztę stanowią elementy wyginane przez niego z rur i spawane w jedną całość. Do podwójnej rurowej konstrukcji przyspawano uchwyty mocowania silnika, na których spoczywa on za pośrednictwem poduszek gumowych pochodzących z Żuka. Do ramy przykręcony został graniasty zbiornik paliwa, który Michał osobiście wyginał i spawał z kawałków blach. W konstrukcję ramy wkomponowana została oryginalna główka od „emki”, przednie zawieszenie zaś „pożyczono” od Jawy, a koło przednie od MZ. Motocykl pomalowany został na czarno i tak wyglądał w swej pierwszej wersji.
Od momentu rozpoczęcia prac do pierwszego wyjazdu upłynęło siedem miesięcy. Nowonarodzony pojazd nie miał łatwego życia. Od razu poddany został intensywnej eksploatacji, której trudów ostatecznie nie wytrzymał. Zatarł się silnik, a wielowypust na kole zamachowym został sfrezowany „na zero”. W pierwszym sezonie życia tego motocykla ujawnione zostały wszystkie słabe miejsca konstrukcji i następną zimę Michał spędził na wprowadzeniu koniecznych modyfikacji.
Poprawione zostało mocowanie silnika, tak że obecnie jadąc tym Monster Bikiem nie odczuwa się zupełnie wibracji (naprawdę, sam sprawdziłem). Zmienione zostało malowanie motocykla, dzięki czemu przyciąga on teraz wszystkie spojrzenia, gdzie by się nie pojawił. W kolorze ramy pomalowany został blok silnika. Zmieniono cały przód motocykla, obecnie pochodzi on z H-D, tak samo jak tylny błotnik. W miejscu „emkowskiego” siodła pojawiła się kanapa, przez co sylwetka jeźdźca jeszcze się obniżyła.
W obecnym swym kształcie motocykl jest już dojrzałą konstrukcją. Przejechał w tym sezonie wiele kilometrów bezawaryjnie, lecz w ciągu najbliższej zimy Michał będzie go jeszcze ulepszał, a potem planuje zakup Harleya i następną zabawę w budowę motocykla „od zera”. Zaporożec przejdzie wtedy na emeryturę i stanie się eksponatem w kolekcji budowanych przez Michała i jego brata maszyn.
Obaj bracia pracując przy budowie swych pięknych motocykli zdobyli już niemałe doświadczenie i nabyli dużych umiejętności. Dysponując do tego odpowiednim zapleczem warsztatowym są w stanie każdemu, kto nie ma takich jak oni możliwości, lecz dysponuje odpowiednim zapasem gotówki, zbudować motocykl jego marzeń.
Zdjęcia: Krzysztof Wydrzycki