Plany dotyczące tegorocznego urlopu snułem od dawna, zwłaszcza, że miał to być wyjątkowo krótki odpoczynek. Motocykl chodził dobrze i zamarzyło mi się zrobić trochę więcej kilometrów niż zwykle. W założeniach miała to być wycieczka daleka i niedroga. Wybór padł na Pragę Czeską. Teren i trasa były znajome, bowiem pracowałem tam kilka lat temu. Trzeba było tylko zebrać załogę … i w drogę.
Skład osobowy ekipy zmieniał się kilkakrotnie i do końca nie było wiadomo, kto tak naprawdę pojedzie. Na kilkanaście dni przed wyjazdem w głowie namieszał mi Zbyszek Adamczuk z Gdańska. Okazało się, że termin wyjazdu do Pragi pokrywał się z terminem „Rajdu Neptuna”. Prezes „Old Motor Clubu” kusił, i kusił, i stało się. Tuż przed wyjazdem oznajmiłem ekipie, że plan wycieczki troszeczkę zmodyfikowałem. Mianowicie: do Czech jedziemy, i owszem, ale tylko na trzy dni, bo trzeba zameldować się u Zbycha. Spodziewałem się protestów, ale o dziwo ta „drobna” zmiana wywołała zaledwie znaczące uśmiechy na twarzach moich przyjaciół. Pierwszy plan zakładał, że jedziemy z Bolkiem dwoma motocyklami, a Iwona i Renata z nieletnim „kleszczem” – samochodem. Jednak zlot w Gdańsku to impreza tylko dla weteranów, więc Bolkowe Moto Guzzi odpadało.
Stanęło na tym, że do Pragi jedziemy razem, a potem każdy sobie, tzn: Bolek do Jiczyna, a ja do Gdańska. Termin wyjazdu wyznaczyliśmy na 30 lipca. Przy pakowaniu tobołków odwieczny dylemat: jakie części zabrać? Zdecydowałem zabrać cewkę zapłonową, przerywacz i prostownik.
Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu. Wyruszyliśmy o 5 rano. Pogoda piękna, droga dobra, a przed nami tydzień wakacji i co najmniej 2500 km. Na pierwszym postoju cała załoga ma bardzo wesołe miny. Okazało się, że to ja jestem przyczyną tej radości. Otóż od lat mam zwyczaj pisania na kartce nazw większych miejscowości, przez które mam jechać, oszczędza mi to szukania drogi na mapie. Jako że słynę z dobrego serca, przygotowałem taką karteczkę mojemu serdecznemu koledze. Niestety nie zostało to docenione. Każda miejscowość, przez którą jechaliśmy, a której nie było w wykazie, powodowała u niego dziki popłoch, że zgubiliśmy drogę, a ze strony pasażerów kupę śmiechu. I tak było przez całą drogę. Ja, biedny na motocyklu, a oni nabijali się ze mnie w samochodzie.
Pierwszy nocleg zaplanowaliśmy w Szklarskiej Porębie. Dotarliśmy tam około 15. Po rozstawieniu namiotów i kąpieli w basenie z bieżącą wodą (z rzeki Kamiennej, brrr) spacer po skałkach i obiad. Następnego dnia szósta rano wyjazd. Droga do Jakuszyc stroma, kręta i piękna. Granicę przekraczaliśmy o siódmej. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i w drogę. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów czas na śniadanie. Zostałem chwilę przy motocyklu, a reszta towarzystwa ruszyła do „Hospody”. Gdy tam wszedłem, zobaczyłem na ich twarzach niepewne uśmiechy i już wiedziałem, co się stało. Od początku wyjazdu Bolek zapowiadał, że jak tylko ktoś się zwróci do niego po czesku, to rozboli go brzuch od śmiechu.
I tak było. Gdy kelnerka grzecznie zapytała „Prosim Was, co se date?”, wówczas zamiast zamówienia usłyszała śmiech. Wiedzieliśmy już, dlaczego na zamówiony posiłek czekaliśmy troszkę dłużej niż należało. Po śniadaniu ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy dobrą drogą szybkiego ruchu i w końcu tablica „HLAVNI MESTO PRAHA”.
Podczas poszukiwania kempingu pierwsze problemy. W punktach informacji turystycznej proponowali nam hotele i kwatery prywatne, ale na to nas nie było stać. Dopiero po kilku godzinach i przejechanych 100 km po mieście w 30-stopniowym upale znaleźliśmy kemping, położony na półwyspie na Wełtawie, niedaleko Starego Miasta. Tego popołudnia rozpoczęliśmy trzydniowe zwiedzanie Pragi. Miasto piękne i odcisków mieliśmy coraz więcej. Podczas wędrówek po mieście zwiedziliśmy Muzeum Techniki, w którym sala ze środkami transportu jest dosyć okazała. Oczywiście nas najbardziej interesowały motocykle.
Po trzech dniach opuściliśmy stolicę Czech. Do Mlada Boleslav jechaliśmy razem i przy zjeździe na Jiczyn pomachaliśmy Bolkowi, który postanowił odwiedzić rozbójnika Rumcajsa. Dalej jechaliśmy już sami. Znowu piękna droga przez góry. Tuż przed granicą wydaliśmy ostatnie korony i o godz. 15 byliśmy w Jakuszycach. Po trzynastu godzinach od wyjazdu z Pragi zatrzymaliśmy się na nocleg w Antoninie koło Międzyborza.
Nazajutrz mieliśmy do pokonania kilkaset kilometrów przez całą Polskę. Wyruszyliśmy o 6 rano. Do Torunia droga fatalna. Emka była trochę przeładowana i omijanie dziur graniczyło z cudem. Pod Inowrocławiem wpadliśmy w dwie spore wyrwy, czego efektem był pęknięty przegub gumowy na wale napędowym. Była to jedyna awaria nie tylko podczas tej wyprawy, ale całego sezonu. Późnym popołudniem dojechaliśmy do Przywidza w Szwajcarii (Kaszubskiej).
Na miejscu przywitał nas Zbyszek Adamczuk i paru chłopaków z „Old Motor Clubu”. Oczywiście było miejsce przy ognisku, piwo i kiełbaski. I wtedy wybuchła bomba. Przyjechaliśmy o jeden dzień za wcześnie. Coś mi się pokręciło i mamy dzień na zwiedzanie Gdańska! Chodząc po ulicach gdańskiej starówki wspominaliśmy zwiedzanie Pragi sprzed dwóch dni.
Dzięki chłopakom z „Old Motor Clubu” miałem nowy przegub. Pierwsi znajomi pojawili się już w nocy. To Hans z ekipą toruńską. W sobotę widać było coraz więcej znajomych twarzy. Przed południem pojechaliśmy na itinerer po pięknych Kaszubach. Wieczorem rozdanie nagród i zabawa do późnej nocy. Niedziela od rana trochę smutna; trzeba było się pakować i wracać do domu. Gdyby nie koniec urlopu, to kto wie? Ale nie ma innego wyjścia, trzysta kilometrów do Płocka i mimo że jechaliśmy sami, to już dziecinna igraszka.
Po dziewięciu dniach i przeszło 2500 przejechanych kilometrów zameldowaliśmy się w domu. Motocykl spisał się wspaniale i jeszcze raz udowodnił, że stare znaczy dobre. Teraz myślę o następnej wyprawie. K. W. (znacie Go z „ŚM”) opowiadał w Gdańsku o fiordach i białych nocach Norwegii. Jeżeli uda się zdobyć fundusze, to może by tak za koło polarne? Motocykl chodzi dobrze i aż go opony swędzą do takiej podróży.
Tekst i zdjęcia: Marek Nowaczyk