fbpx

To było kilkanaście lat te­mu. Wakacje jak co roku spędzałem podróżując mo­tocyklem. Planując trasę podróży „z dnia na dzień” włó­czyłem się wysłużonym Ju­nakiem po Polsce. O powro­cie do domu zaczynałem my­śleć dopiero wówczas, gdy zaoszczędzone w ciągu roku szkolnego pieniądze topnia­ły do sumy gwarantującej jedynie zakup wystarczają­cej ilości benzyny na ten ostatni etap. Ulubionym miej­scem, które co roku odwie­dzałem, były Bieszczady. Czyż może być coś przyjem­niejszego niż jazda obłado­wanym w turystyczny sprzęt motocyklem po krętych, gór­skich drogach? Chyba tylko jazda w dwa motocykle.

Tym razem również po­dążałem na południe, wypa­trując na horyzoncie zary­sów ukochanych gór. Za Rzeszowem zaczęły się wznie­sienia, redukowanie biegów, rozpędzanie maszyny na zjazdach i znów w górę.  To lubię! Jeszcze sto kilome­trów i będę na miejscu. Po osiągnięciu kolejnego szczy­tu ujrzałem w oddali  nas­tępny. Tym razem był to podjazd-gigant. Prosta na tym odcinku szosa zdawała się kierować pionowo w gó­rę. Junaku, do dzieła – mu­sisz zdążyć się rozpędzić, aby pokonać tego olbrzyma! Pełen gaz! 

Zbliżając    się szybko do podnóża góry stwierdziłem,  że cała droga spowita jest białym, duszą­cym dymem. Charakterys­tyczny zapach mówił wszyst­ko. Przede mną jechał dwu­suw! Nie mogłem go wpraw­dzie dojrzeć, ale miejsce, w którym znajdowała się owa „fabryka dymu”, moż­na było dokładnie określić. Osiągnął już połowę wzgó­rza, posuwał się jednak bar­dzo powoli i była szansa, że szybko go wyprzedzę, uwal­niając się od owych, niemi­łych „czterosuwowemu” mo­tocykliście, zapachów.

Próż­na nadzieja. Po chwili mu­siałem zwolnić, gdyż niemal nic nie widziałem oślepiony jadowitym tumanem. Wresz­cie dym skończył się jak no­żem uciął. Zrównałem się z jego źródłem i ujrzałem niecodzienny widok. Jecha­łem obok motoroweru Ko­mar objuczonego pleca­kiem, namiotem, śpiworem, menażkami oraz wszelkim sprzętem biwakowym, jaki tylko można sobie wyobra­zić. Pomiędzy pakunkami siedział kierowca owego wehikułu. Lekko skręcony w siodełku (widocznie uwie­rało go od długiej jazdy), jedną ręką trzymał swobodnie kierownicę, zaś drugą nonszalancko wspierał się pod bok. W wełnianej czap­ce zsuniętej na bakier i z lek­kim uśmiechem na ustach wyglądał nie mniej dumnie niż Lisowczyk z obrazu Rembrandta.Machnąłem mu ręką w motocyklowym po­zdrowieniu i wyprzedziłem, chwytając pełną piersią świe­że, górskie powietrze. Dotarłem w okolice Us­trzyk Górnych i postanowi­łem przez jakiś czas biwako­wać na jednym z przydroż­nych pól namiotowych. Była połowa sierpnia. Piękna po­goda i cisza wokoło sprzyja­ły pełnemu relaksowi. Dwa dni później w tę ciszę wświ­drował się brzęczący odgłos ciężko pracującego na wysokich obrotach dwusuwo­wego silniczka. Spowity w chmurę dymu nadciągał Ko­mar. Zjechał z szosy na pole namiotowe i zatrzymał się przy moim motocyklu. Kierowca zsiadł i podszedł się przywitać. Nie miał więcej niż szesnaście lat.

– Cześć! Wyprzedzałeś mnie dwa dni temu. Ja jadę trochę wolniej. Chciałem zobaczyć, jak jest w Bieszczadach, ale mam za mało czasu, aby zostać tu dłużej. Właściwie to już dzi­siaj powinienem ruszać w powrotną drogę. Wiesz, za dwa tygodnie koniec waka­cji, muszę zdążyć na rozpo­częcie roku szkolnego. Do Nowej Soli kawał drogi. –

Ten szalony chłopak przejechał Komarem ponad sześćset kilometrów w jedną stronę, aby zobaczyć Bieszczady! Dajcie mu więcej cza­su, a objedzie świat dookoła! Jeśli kiedyś planując po­dróż motocyklem zwątpisz w swe siły i pomyślisz, że czekająca cię trasa jest zbyt długa, przypomnij sobie chłopaka z Nowej Soli i jego motorower.

KOMENTARZE