fbpx

Moja Pannonia ma w tym roku 61 lat. Jeżdżę tą wspaniałą maszyną od 20 lat. To dość, by odświeżyć jej historię i napisać o mojej pasji, która zaczęła się w momencie, gdy dziadek zabrał mnie pierwszy raz na przejażdżkę Komarem. Miałam wtedy z siedem lat…

Gdy robiłam prawo jazdy (w wieku 18 lat), kolega spytał, jaki motocykl kupuję… I zaraz dodał: ,,Może Pannonię?” Do dziś pamiętam, jak ta nazwa wzbudziła we mnie ogromną ciekawość. Pannonia brzmi prawie jak Paulina. Kupiłam ją, prawie kompletną, z kilkoma skrzynkami części…

Grunt to nie poddawać się!

Motocykl wymagał gruntownego remontu. Po przywiezieniu na lawecie, wstawiłam go do miejsca, przypominającego garaż i tak zaczęła się nasza wspólna ,,podróż”.

W tym samym czasie w ,,Świecie Motocykli’’ ukazywały się artykuły pisane przez Martynę Wojciechowską, którą cenię do dziś. Dawały mi wiele satysfakcji: nie byłam jedyną dziewczyną w zmotoryzowanym świecie. Korespondencja od Martyny uskrzydliła mnie. Dała więcej wiary w siebie. Miałam silne, kobiece wsparcie, dużo pozytywnej energii.

W 1998 roku, jako młoda motocyklistka, zawitałam do klubu motocyklowego. W ciągu następnych 10 lat wiele się nauczyłam od ludzi i od swojego motocykla. Okazało się m.in., że nie da się w zakręcie zejść na kolano na 20-letnich oponach… Każdy wyjazd to nowe doświadczenia. W grupie czułam się bezpiecznie. Wiedziałam, że nie jestem zostawiona samej sobie. Chwilami było ciężko, bo czasy pionierskie, jednak moja siła przebicia nie pozwoliła na jakieś poddawanie się.

Godząc naukę i pracę, praktycznie każdy wieczór spędzałam w garażu. Trudno było zdobyć książki i informacje, bo internet był na poziomie mojego motocyklizmu – dopiero raczkował. Ale dzięki życzliwości kolegów, znalazła się instrukcja obsługi…

Miałam ambicje!

Zapałem i chęciami trudno było nadrobić braki, ale tu znów z pomocą przyszli znajomi, którzy wsparli wiedzą i umiejętnościami technicznymi. Udało się przywrócić podstawowe funkcje życiowe motocykla.

Niestety, sezon nie należał do udanych. Źle pracujące sprzęgło przekładało się na trudną zmianę biegów, w efekcie czego notorycznie pękał jeden z wodzików. A to znowu zawleczka postanowiła pójść na spacer i zakończyła współpracę tłoka z cylindrem… Historia opisana w ,,Świecie Motocykli’’ 10/2000.

Miałam też ambicję pojechać gdzieś sama, licząc na własne umiejętności. Bo co może się zepsuć… A przecież wtedy mogło się zepsuć wszystko. Przygotowałam się do wyjazdu na Dzień Amazonek na zlocie w Szklarskiej Porębie. Profilaktycznie wymieniłam nawet świecę na nową.

Jakieś 20 km od domu silnik zgasł i to w ,,doskonałym” miejscu na awarię: na drodze bez pobocza, przy głębokim rowie. Największym wyzwaniem było postawienie maszyny na podstawkę. O centralnej mogłam zapomnieć, bo Pannonia ważyła cztery razy tyle, co ja, a boczna celowała w rów… Tak, Pannonia ma podstawkę z drugiej strony.

Pamiętam, że znalazłam jakiś kamień i oparłam ją na nim. Kompletnie nie wiedziałam, ,,o co biega”. Sprawdzam paliwo – leci. Gaźnik był wyczyszczony, świeca nowa. Więc co? Sprawdzam świecę – nie iskrzy. Zamieniłam na starą, która przez niejeden silnik już przeszła… Motor zapalił bez protestu i dalsza podróż odbyła się bez przygód.

Wspólna pasja

Jedyną zaletą tych przygód było to, że poznałam na wylot budowę silnika. Od tego momentu bazary stały się moim drugim domem. Chcąc uniknąć przykrych niespodzianek, rozebrałam motocykl. Silnik w miarę możliwości został złożony z części, które nadawały się do użycia, aczkolwiek trudno to było nazwać remontem. Pannonia została polakierowana, by nie wyglądała jak wyciągnięta ze stodoły.

W klubie poznałam obecnego męża. Marcin, pasjonat radzieckiej myśli technicznej i motorowerów Komar, nie mógł się odnaleźć w węgierskiej Pannonii. Było dużo śmiechu przy składaniu motocykla, bo ja nadal uczyłam się poznawać go od podszewki, a Jego denerwowała większość rzeczy i ciągle powtarzał, że Węgrzy powinni owce pasać, a nie motocykle robić. Za takie czy inne docinki Pannonia nie została dłużna i przy odpaleniu oddała tak, że przez tydzień pożegnał się z jazdą na swoim motocyklu. Od tego momentu razem nawijaliśmy kilometry na koła.

Roszady na półce

Mijały lata, przejechane kilometry. A w naszym życiu pojawił się nowy członek rodziny. I wtedy narodziła się myśl: robimy porządny remont silnika. Był to rok 2008. Gdzieś na krańcach internetu mąż trafił na tłoki do Pannonii we wszystkich nadwymiarach. Dzięki temu kolekcja cylindrów na półce nie była bez użyteczna. Rozpoczęła się żmudna weryfikacja posiadanych części na te, które będą dalej zdobić półkę i takie, które według książki napraw nadają się do użycia.

Mając już skompletowaną skrzynię biegów bliską ideału, zregenerowany wał, nowy tłok z cylindrem po szlifie przystąpiliśmy do montażu. I tu niemiła niespodzianka: otwory w karterze na łożyska wału, były tak wybite, że nadawały się tylko do zasilenia kolekcji części nieprzydatnych. Do dzisiaj nie wiem, jak to jeździło tyle czasu. Na szczęście w gotowości był drugi komplet karterów.

Z kolei podczas montażu sprzęgła okazało się, że źle zostały zamówione przekładki do tarcz ciernych. Zamiast 8 miały 6 zębów. To oni robili inne? Na szczęście mam nadzwyczaj uzdolnionego męża, który coś pociął, pofrezował, pospawał i zrobił nowy zabierak.

Pomyślałam, że wszystkie rzeczy uciążliwe czy upierdliwe zostały wyeliminowane i można jechać już bezpiecznie w trasę, bez niespodzianek. Niestety, motocykl przypomniał, że jednak o czymś zapomniałam.

W piękny, słoneczny, wręcz upalny poranek zatrzymaliśmy się 30 km od domu, by zdjąć co nieco z siebie. Postój okazał się dłuższy. W chwili odkręcenia kranika pływak postanowił „popełnić samobójstwo” i się utopił, co spowodowało efektowną fontannę z gaźnika.

Do celu dalej niż do domu, więc ja zostałam na miejscu, a Marcin wrócił naprawić pływak. Nie ma nic wspanialszego, niż czarne skóry, piękne słońce i brak cienia. Po dwóch godzinach pojawił się z trzema pływakami, tak na wszelki wypadek… Ruszyliśmy dalej. Kolejne wyjazdy odbywały się już bez obaw o dotarcie do celu i powrót do domu.

Zrozumie ten, kto jeździ

W tym czasie narodził się kolejny członek rodziny i radość z jego pojawienia się sprawiła, że postanowiłam polakierować Pannonię ,,na bogato”, czyli podarować jej szyk, na jaki zasługiwała. Motocykl znów został rozebrany. Części zawiozłam do piaskowania. Założenie – ani grama szpachli. W związku z tym to, czego nie dało się wyklepać i wyprostować, zostało zacynowane i wyszlifowane.

Dzięki dobremu znajomemu dostałam namiar na niesamowitego lakiernika. Z zadowoleniem dostrzegł, jaka jest jakość blach – pomimo wieku – i jak je przygotowaliśmy. Lakier? Oczywiście czarny, ale pojawiło się bardzo ważne pytanie – jakie szparunki? Oczywiście w oryginale, czerwone ze złotym środkiem. Pozostawała kwestia szerokości. W oryginale szerokość była zależna od tego, kto był na zmianie i jak mocno pędzel przyciskał… Tak to, z uśmiechem można opisać. Zdając się na doświadczenie lakiernika, podjęliśmy decyzję, że robimy szparunki, które będą dobrze wyglądać.

W drodze do oryginału

Inną kwestią były naklejki na zbiornik. Wszystkie dostępne były miodowo-żółte z czerwonym, a powinny być złote. Wytwórca zgodził się zrobić w kolorze złoto – czerwonym, ale niestety cena… była sześciokrotnie wyższa. Na pocieszenie dostałam drugi komplet naklejek. Marcin skomentował: „Gdybym nie jeździł, to bym Cię nie zrozumiał”.

Jak się okazało, największym problemem było siedzenie. Każdy odwiedzany tapicer mówił, że może je zrobić, ale pokrowiec przynituje. Na szczęście moje poszukiwania nie poszły na marne. W końcu dostałam namiar fachowca, który się takimi rzeczami zajmuje. Jak się okazało, mieszkał całkiem niedaleko. Siedzenie zostało odtworzone zgodnie z oryginałem.

Po złożeniu motocykla efekt końcowy zwalił mnie z nóg. Sztuka i artyzm! Do pełniejszego efektu dostałam od męża własnoręcznie wykonany przez niego bagażnik.

Może nie chciała być piękna?

Sezon motocyklowy 2016 miał być piękny, ale dłuższa przerwa zaszkodziła silnikowi. Działy się cuda. Motocykl potrafił przejechać 100 km, po czym ni stąd ni zowąd silnik gasł co kilometr. Przy czym po zatrzymaniu odpalał normalnie. To znowu w trakcie jazdy rosły obroty bez dodawania gazu. Zdarzały się momenty, gdy włączenie świateł powodowało gaśnięcie silnika. Zaczęło się żmudne analizowanie, co może być przyczyną.

Pierwsze podejrzenia to świeca i niedomagający układ zapłonowy. Znalezienie przyczyny utrudniało to, że przed lakierowaniem nie było żadnych problemów. Może nie chciała być taka piękna… Na dzień dobry wyleciała świeca i przerywacz wraz z kondensatorem, potem – sprawdzenie instalacji (może coś zwiera, jakieś przebicie?). Było trochę lepiej, aż do dnia gdy wszystko wróciło. Przemęczyłam się cały sezon.

W końcu zapadła decyzja, by wymienić cewkę. Po zdjęciu aparatu zapłonowego naszym oczom ukazał się simmering, który właśnie opuszczał karter. Marnej jakości uszczelniacz się skurczył, wysunął i pracował wedle własnego uznania: albo uszczelniał i Pannonia jechała dalej, albo puszczał lewe powietrze. Wymieniliśmy na nowy, porządny i hula do dzisiaj. Problemy się skończyły, a my możemy się pochwalić trzecim potomkiem…

Zgodnie z przeznaczeniem

Pannonia w latach swojej świetności była popularnym motocyklem z bloku wschodniego. U mnie jest traktowana zgodnie z przeznaczeniem: na słońce i deszcz, na zakupy i do szkoły, po dziecko. Nie pali 7 litrów na 100 km, jak wspominają starsi użytkownicy, ale w okolicy 5 litrów. Prędkość turystyczna – 70/80 km/h – w zupełności wystarcza. Pomimo przepaści technologicznej i wygody, jaką dają współczesne motocykle, Pannonia jest moim pierwszym i jak na razie ostatnim motocyklem, choć nie mówię, że to koniec.

Jestem mamą trójki dzieci, dużo doświadczyłam i ciągle się uczę. Przez te wszystkie lata ewoluowałam jako kierowca. A co dał mi motocykl? Ogromną radość życia, dużo pokory, młodość ducha. Pozwala inaczej spoglądać na świat. Poznałam i nadal poznaję wspaniałych ludzi. Moje marzenie zbuntowanej nastolatki się spełniło. Uwierzyłam, że wszystko jest możliwe, jeśli ma się obrany cel i do niego dąży.


Tekst: Paulina Adrian-Foriasz

KOMENTARZE