fbpx

Przyznam, że pisanie wstępu do opisu tej pięciodniowej wycieczki przyprawiło mnie o zawrót głowy, bo powody jej realizacji są dla mnie ważne i zaczynałem topić się w patosie, pisząc o tym, co i po co, i dlaczego teraz. Odstawiłem to na boczny tor, bo każdy ma swój powód, dla którego otwiera garaż, wsiada i jedzie gdzieś lub po coś.

Tegoroczna majowa wycieczka zaczęła się około 1982 roku – kiedy miałem trzy lata – od akwareli na ścianie salonu mojej babci w jej „poniemieckim” mieszkaniu. Od wczesnego świadomego życia spędzałem na niej swoje dzieciństwo. Ta akwarela była moim oknem na południe Europy i główną rozrywką szarego, peerelowskiego przedpołudnia lat osiemdziesiątych. Babcia nie wiedziała, czy to miejsce istnieje naprawdę, a akwarelę dostała dawno temu od sąsiadki. A sąsiadka dostała ją od Niemki wyprowadzającej się ze swojego mieszkania w 1946.

W tak zwanym międzyczasie, około roku 2012, w trakcie „riserczu” szosowych tras rowerowych w okolicach jezior Garda i Como trafiłem na web kamerę nad jeziorem Iseo. Obraz aktualizowany co 5 minut był nadawany z urządzenia umieszczonego na fasadzie studia fotograficznego Sbardolini, otwartego w 1927 r. i czynnego do dziś. Obserwowałem ten obraz przez lata. Zachciało mi się zrobić sobie coś jak selfie-screenshot. Chciałem być bohaterem pięciominutowego interwału. W „karierze” redaktora pisma szosowego bywałem w okolicy wiele razy, ale na Iseo zawsze brakowało czasu. Do czasu.

Dwa dni do wyjazdu. Pod wieczór z moim synem Mikołajem przeglądaliśmy w kompie moje archiwalne zdjęcia. Trafiłem na takie wykonane w salonie babci dzień po jej śmierci, kilkanaście lat temu z widoczną akwarelą i opowiedziałem mu historię sprzed dwóch akapitów. „Tato, to weź to wrzuć w Google Lens i znajdziesz”. I wyszło: widok na Riva del Garda, mniej więcej z punktu widokowego na ścieżce Ponale. Trochę się nie zgadzało, ale przecież i tak będę w okolicy i to znajdę. Byłem tym bardziej podekscytowany, niż pierwszym celem wycieczki.


Lewa góra: reprodukcja akwareli z końca XIX w, która od dekad rozgrzewała moją wyobraźnię.
Prawa góra: powiększony detal z tunelem nad urwiskiem.
Lewy dół: ten tunel na ścieżce widokowej Ponale.
Prawy dół: widok na starą część Riva del Garda z punktu widokowego obok tunelu.

Pierwszy dzień wycieczki po raz pierwszy. Od rana lał deszcz, zimno, w górach spadł śnieg. Nie wychodzę.

Pierwszy dzień wycieczki po raz drugi. Piątek, ósma rano i wyjechałem. Nieco chłodno, ale słonecznie, pierwsze 300 km pokonałem trasami, które znam doskonale. Nie zabukowałem hotelu, nawet jakoś bardzo nie planowałem trasy. Zrobiłem tylko wcześniej nieco pobieżne rozeznanie na Google Maps przy wyłączonych drogach płatnych i autostradach. I wyszło, że będę jechać przez miasteczko Telč, które od dawna chciałem zobaczyć ze względu na niezwykły rynek. Czechy są wiadomo jakie – fajne na motocykl i jedzie się przez nie całkiem dobrze. Zatrzymałem się w Telču, zobaczyłem jego piękny rynek i tabuny turystów.

Wjazd do Austrii zawsze powoduje, że muszę uważać, bo inaczej zaczną przychodzić mandaty za przekroczenie prędkości o 0,03 km/h. Krajobraz Austrii mnie po prostu demoralizuje. Wygląda jak kolejowa makieta, jakby nic nie pozostawiono przypadkowi. To nie zarzut, tylko odczucie i to pozytywne. Kolejne piękne wsie, drobne przekąski w sklepach, „Grüss Gott” na powitanie, które cieszy mnie – człowieka absolutnie pozbawionego pierwiastka wiary. I to jest też kraina samoobsługowych stacji benzynowych. Nie lubię ich, bo czasami coś źle kliknąłem i blokowało mi na koncie 120 euro.

Do Dunaju dojechałem znajomą drogą, ale dopiero nad samą rzeką nabrałem pewności, że w ekstremalnym upale wracałem tędy przed rokiem z Kalte Kuchl. Przekroczyłem Dunaj, minąłem Amstetten i co chwila na horyzoncie widziałem ostre grzbiety Wysokich Taurów. Alpy pełną gębą. Od tego momentu jazda stała się dla mnie trudna, bo za każdym zakrętem stawałem i robiłem zdjęcie coraz bardziej spektakularnych gór pokrytych świeżym śniegiem i zasłaniających się chmurami. Dotarłem do hotelu Alpin w Murau. Pani czekała w drzwiach, pokazała, gdzie postawić motocykl, gdzie są ręczniki do jego wytarcia, gdyby w nocy padał deszcz i gdzie są środki do czyszczenia kasku. To poziom zaskoczenia, który lubię.

W piątkowy wieczór w Murau na kolację zjadłem wielki baton owsiany, bo nie było czynnej restauracji. Był browar, w którym siedziało chyba całe miasteczko. Trochę nocnie zwiedzałem miasto i przez wielkie okna zaglądałem do wnętrz kamienic, gdzie ludzie w towarzystwie znajomych jedli kolacje i pili wino. Takie widoki zawsze mnie poruszają.

Po przekroczenia Dunaju wjechałem w Wysokie Taury oraz w załamanie pogodowe. Chmury podkręcały i tak już dramatyczną scenerię.

Drugi dzień wycieczki to wejście stan, który będzie trwać długo: stan permanentnego zachwytu. Żeby chwilę o tym nie myśleć, to wyobrażałem sobie, że ludzie tutaj normalnie chodzą do pracy i pewnie te widoki im spowszedniały. Ale z iloma przypadkowymi osobami rozmawiałem, tyle razy wynikało, że mają świadomość życia w pięknym miejscu. Niedobrze. Łaziłem godzinę bo tym zapierającym dech w piersiach kurorcie. Wąskotorowa kolej, mini stacja, piękne mosty, starówka, wielki zamek i skocznie narciarskie w parku. Do tego w końcu ciepło i kwitnąco. O 10.00 wyjechałem w dalszą trasę, a że zrobiło się słonecznie, to droga w kierunku Villach była torturą – rowerem bym to szybciej przejechał, bo rower daje mi tę przewagę, że mogę pełniej kontemplować otoczenie w czasie jazdy. A tu co chwila pięknie i cała procedura schodzenia z motocykla, rozbierania, ubierania… i tak kilkanaście razy na godzinę. Nagle okazało się, że te niecałe 400 km może być trudne. Byłem blisko trójstyku granic Austrii, Słowenii i Włoch, mapa pogodowa sugerowała wybranie się w kierunku Trentino i to nie najprostszą drogą, tylko nieco południem. Ten dzień zapowiadał się mocno burzowo i wiedziałem, że w końcu to się stanie i będę musiał założyć na siebie fluorescencyjny kombinezon. Zawsze jak go na sobie mam, to czuję się estetycznie zdemolowany.

Nie będę już pisać dalej o oczarowaniu widokami. One tam są, trzeba to mieć z tyłu głowy, że są naprawdę piękne i skupić się na tym, co odstaje od tła w dowolną stronę. Zdecydowanie jest to trasa rowerowa Alpe – Adria z Salzburga do małej rybackiej wsi Grado nad Adriatykiem. To raczej mało wymagająca, 400 km trasa, która wyższe góry pokonuje tunelami, a od Tarvisio wykorzystuje infrastrukturę dawnej linii kolejowej. No więc widoki, Alpy, Włochy, wiadukty, mosty i szmaragdowo – mleczne rzeki płynące polami białych otoczaków.

Okolice południa w północnych Włoszech nie jest to dobry czas na jedzenie, bo oni też mają sjestę. Trafiłem do jedynej czynnej restauracji pełnej ludzi i włoskiej wrzawy. Zamówiłem zupę z fasoli oraz polentę z domową kiełbasą i na koniec caffè lungo. Niby nic dziwnego, ale nie! Kto ogląda Roberta Makłowicza ten wie. Domowa kiełbasa bowiem okazała się znanymi mi ćevapčići. Kiedyś to było jedno państwo, dobrze sklejone ekonomią Republiki Weneckiej.

Do hotelu w Riva del Garda dojechałem około 20.00, szybka toaleta i poszedłem na promenadę przybić pionę z kolegami, którzy akurat byli na czymś w rodzaju obozu kolarskiego połączonego z kibicowaniem na zbliżającym się ku końcowi Giro di Italia.

Penser Joch – 2211 m n.p.m. Od tego dnia wylądowała na topie ulubionych przełęczy.

W drodze na Penser Joch od południa można zwariować. A gdzieś w połowie podjazdu są takie właśnie widoki na niemal odizolowane w dolinach domostwa.

Dzień trzeciepizod pierwszy. Poranek miał być idealnie na styk i choć omijałem grubsze planowanie na tej wycieczce, to tutaj musiałem wykonać plan bardzo dokładny. Wstać, umyć się, zjeść śniadanie najwcześniej jak się da, zabrać aparat i iść na punkt widokowy na trasie pieszo rowerowej Ponale. Siedem kilometrów szybkiego spaceru, jakieś pół godziny na zdjęcia i ewentualną kontemplację, powrót i przygotowanie do wyjazdu przed 11.00. Sama Riva del Garda jest urocza w swojej zabytkowej części, nowa część jest zwykłym południowym kurortem, które umiem tolerować i cieszyć się tymi zarośniętymi miejscami, gdzie lokalne chwasty są dla mnie jak eksponaty w ogrodzie botanicznym. A nad Gardą jest trochę ciekawych gatunków, które normalnie rosną bliżej morza – cyprysy, drzewa oliwne i cytryny. Do punktu dotarłem wraz z dużą ilością rowerzystów i pieszych, bo Ponale to jedna z większych atrakcji. Nad jeziorem zapach jest raczej morski, czasami przeplatany kwitnącymi cytrynami czy jakimś krzewem o miodowo-waniliowym aromacie. To są zapachy, które po mocno pastwiskowej Austrii i Tyrolu bardzo dobrze robią na stopień zrelaksowania. Stanąłem na punkcie widokowym, popatrzyłem na wyjście z tunelu, przez który chwile wcześniej szedłem, a z którego – na akwareli – wychodzi osioł dźwigający na grzbiecie kogoś ważnego i faktycznie. To ten widok, który jest na akwareli, zmieniony przez dwie rzeczy. Po pierwsze czas, bo Riva del Garda trochę rozrosła i trochę się przebudowała, a po drugie malarz dokonał pewnej syntezy, żeby zmieścić i tunel, i taką perspektywę zatoki z portem w Rivie. W końcu XIX wieku dronów nie było. Zrobiłem wszystkie zdjęcia i przez resztę wolnego czasu po prostu gapiłem się na widok, który tak dobrze znałem, ale teraz już przestał być anonimowy. Co prawda akwarela z rzeczywistością miała tyle wspólnego, co portret pamięciowy z profilówką na portalu społecznościowym, ale w niczym mi to nie przeszkadzało.

Potem okazało się, że niedzielne przedpołudnie na zachodnim brzegu Gardy to nie jest najlepszy czas na dojazd do Brescii i dalej do Iseo. Tłukłem się w sznurze aut i motorków, w korkach i tunelach przez dwie godziny. Ekspresówka do Brescii była jak wybawienie, choć było już płasko, ale z Alpami widocznymi jak na dłoni.

Lewa góra: zwykły widok z kamery na jezioro Iseo.
Prawa góra: to ta kamera.
Lewy dół: witryna studia fotograficznego rodziny Sbardolini, kamera znajduje się nad markizą.
Prawy dół: jak człowiek chce sobie zrobić złe selfie, to współczesna technologia pozostaje bezsilna.

Dzień trzeci – epizod drugi. Stałem już na kamiennym umocnieniu brzegu jeziora Iseo, w mieście Iseo, patrzyłem na wodę i widok, który tym razem nie był jak portret pamięciowy. Po prostu zmieniłem jakość obrazu z HD, na 8K i 5D i było znakomicie. Popatrzyłem na witrynę Sbardolini Studio Fotografico, zrobiłem fotkę kamery, poszedłem znowu nad brzeg jeziora i czekałem, aż raz na 5 minut kamera zrobi mi takie zdjęcie, które będzie pokazywać mnie w miarę pasującego do tego miejsca. Wyszło piąte, czyli po 25 minutach umierania na słońcu. „Lepiej już nie będzie, idź zjeść” pomyślałem. W ciągu czterech godzin „załatwiłem” swoje dwa wielkie marzenia, a te chwile, kiedy one były realizowane były jakieś takie… krótkie. To nie jest złe, nie czułem żadnego zawodu, ale nieproporcjonalność czasu przeżycia czegoś, na co czekałem tyle lat jest uderzająca. A może po prostu jest nieistotna? Konstatację zostawię sobie na zakończenie, bo przy mojej skłonności do dygresji może się to źle skończyć dla tego tekstu.

Iseo miasto i Iseo jezioro, choć znacznie mniejsze niż Garda czy Como, jest super śliczne i jakby… nie ma „ale”. Opinie na Google zaprowadziły mnie do pobliskiej restauracji El Taller, gdzie urocza kelnerka z perfekcyjnym angielskim ogłosiła mi, że dzisiaj mają jedynie menu degustacyjne za 55 Euro i czy mi to pasuje, że jest 5 dań i że wszystko jest z tego, co jest albo z jeziora, albo z restauracyjnego ogrodu. Oczywiście! To, co przez te 5 dań zadziało się na moim stole wbiło mnie naprawdę w osłupienie. Pierwsza danie miało objętość pół kęsa, podane na okrągłym kamieniu. Urocza pani perfekcyjnym angielskim deklamowała, co mi właśnie podaje, ale nie umiem tego powtórzyć. Czasem było to puree z czegoś, a czasem pianka z czymś, czasem marynowane, a czasem grillowane coś podane na majonezie z rybiego tłuszczu. Na koniec risotto z kompozycją kilkunastu ziół. Żeby zapłacić wszedłem do środka – w środku, w półmroku uwijał się kucharz tworząc niewielkie arcydzieła swoim gościom, którzy zajmowali miejsca wokół kuchni. Facet około pięćdziesiątki, w fartuchu robiący rzeczy dla ludzi, którzy przyszli świętować rodzinną niedzielę. Nie wiem czy tak było – takie miałem wyobrażenie.

Siedząc w restauracji znowu zauważyłem, jak bardzo potrafi się zmienić pomysł na to, jak jakieś miejsce może wyglądać i jak ja się w nim odnajdę. Kilkanaście lat gapienia się na jezioro przez kiepską kamerę, a zapamiętam to miejsce bardziej przez restauracyjny stolik w ciasnej uliczce. Było i cicho, i głośno i w ogóle nie chciało mi się stamtąd ruszać, ale zabukowałem sobie już nocleg czekając na kolejne odsłony geniuszu szefa kuchni i wypadło, że to będzie ciut na północ od Bolzano, a trasa przygotowana przez nawigację pominięciem głównych dróg wygląda, jakby ktoś rysował szlak przejścia arcytrudnego labiryntu, ale usunął widok jego ścian. Po drodze Przełęcz Tonale, której nigdy nie jechałem. W punkt!

Droga nad jeziorem była znakomita, widoki jakby całą wielką Gardę ktoś zredukował jak Demi-glace i oto jest Iseo. Na północnym krańcu zatrzymałem się na parkingu, pogadałem z „lokalsem” na sportowym Suzuki. Aparat ułatwia pierwszy kontakt, bo poprosiłem go, żeby mi zrobił fotkę. Całkiem przypadkiem ów lokals zrobił mi najlepszy portret, jaki mam w życiu i ustawiając je później jako swoją profilówkę opatrzyłem komentarzem, że „bardzo lubię siebie z tego dnia”, co chyba świadczy o tym, że to właśnie trwał naprawdę dobry dzień. I dowiedziałem się jeszcze, że jadąc z Gardy nad Iseo trzeba koniecznie przejechać przez Ledro i Idro, że tu wszędzie jest pięknie, ale tam jest piękniej. Facet sam powiedział, że on nawet czasami nie może uwierzyć, w jakim pięknym miejscu żyje. I ja to szanuję.

To najlepszy portret, jaki mam w życiu.

Dzień trzeci – epizod trzeci. Było już późno, a ja wciąż miałem do przejechania 250 km po drogach pełnych gór, zakrętów i Włochów wracających do Bolzano i Trydentu z weekendowych wypadów. Od miejscowości Romallo na północ od jeziora Lago di Santa Giustina było obłędem wewnątrz obłędu. Przełęcz Tonale wypadła przeciętnie, może i nieciekawie na górze, ale to dobrze, bo zmysły mogły chwilę odpocząć od przebodźcowania zakrętami, wąskimi drogami, pionowymi ścianami i widokami na jeziora i winnice w dość nisko już zawieszonym Słońcem, które powodowało, że ta przestrzeń stawała się tylko bardziej absurdalna.

Za Bolzano zmienił się krajobraz i zapach, bo winorośl ustąpiła miejsca pastwiskom. Nie wiem, czy wspominałem, że to jest cały czas festiwal pięknego krajobrazu. Może o tym wspominałem. A jak nie to dlatego, że ile można o tym pisać. Generalnie jest obłędnie i jak zobaczyłem z drogi hotel, w którym miałem spędzić noc, to serce mi zabiło jeszcze mocniej. Piękny kompleks, mocno wpisany w tyrolską architekturę, tylko nowoczesny.

Dzień trzeci – epilog. Byłem jednym z pięciu gości hotelu, a w barze siedziało kilku mieszkańców, którzy przy piwie celebrowali kończący się weekend w nieco sennej miejscowości. Trochę udało mi się z nimi porozmawiać, a wydawali się szczerze zainteresowani tym, jak to się stało, że się w tym miejscu znalazłem. Fajny wieczór, w czasie którego też dotarło do mnie, że południowi Tyrolczycy też zdają sobie bardzo dobrze sprawę z tego, że mieszkają w pięknym miejscu, niezależnie od tego, czy zajmują się turystyką, czy hodowlą owiec czy pracą w lesie.

Náměstí Zachariáše znajduje się na liście UNESCO. To miasto samo w sobie może być dobrym celem weekendowej wycieczki albo nawet całego urlopu w krainie Vysočina.

Dzień czwarty. Śniadanie z widokami na dolinę przez wielkie okna restauracji – znowu terror widokowy. Spacer po dolinie tylko dokręcił śrubę i to wcale nie przygotowało mnie na największą petardę dnia. Wyjeżdżając z parkingu pierwszy raz w tej wycieczce czułem „syndrom końca kolonii”. Zatankowałem na najbliższej stacji i kierowałem się na przełęcz oznaczoną na znakach Penser Joch. W życiu o niej nie słyszałem, a Penser Joch to przełęcz, która mnie rozjechała. Cała droga, od doliny do przełęczy i do miasteczka Sterzing to zjawisko, którego nie da się przebić wszystkim tym, co widziałem przez ostatnie kilkadziesiąt godzin. Na górze (ok. 2200 m n.p.m) mimo wczesnej godziny, śniegu i wiatru było przyjemnie ciepło w promieniach późno-majowego, porannego słońca. Miejsce absolutne i absurdalne.

Passo Brenner, żeby dopełnić swojej „żadności” przywitało mnie deszczem, a że znam je i wiem, że tam nie ma co liczyć na jakiekolwiek uniesienia, więc nawet pasowało mi, że jadę okutany gumowym pokrowcem, który zdjąłem dopiero przed Innsbrukiem. Zaplanowałem sobie, że dojadę do Czech, do Szumawy, gdzie znajomi obsługiwali punkt kontrolny na wyścigu ultrakolarskim. Kilka razy musiałem powtarzać proces przebierania się w czasie jazdy wzdłuż rzeki Inn aż do Kufstein. Podejmowałem niezliczone próby kupienia pamiątek moim synom, bo przez lata różnych podróży przyzwyczaiłem ich do tego, że coś przywoziłem. Wymyśliłem sobie lokalną tyrolską czapkę. Niestety, mimo że co dziesiąty facet w tym tu chodzi, to nie jest to dobro dostępne w każdym kiosku, tylko w specjalistycznych sklepach. A te w Austrii w poniedziałki są nieczynne. Niemiec potraktowałem jako ulgę od stresu związanego z austriackimi radarami. I widać było, że nie tylko ja cieszyłem się z tej ulgi.

Kiedy mijałem Passawę, wyszło Słońce, a krajobraz – trzy godziny wcześniej alpejski – stał się już bardziej swojski. Góry niższe, torfowiska i lasy – to już zupełnie inna kraina. Wjechałem do Czech z nieco mniejszym entuzjazmem, niż zwykle. Trzy dni jadłem tort, a teraz znów kanapki. Ale za to Szumawskie i zaraz miałem spotkać sporo dobrych znajomych. Ale najpierw wyzwanie: kupiłem nocleg w hotelu, który znajdował się w środku parku narodowego. No więc dojechałem do Borovej Lady, którą znam bardzo dobrze i mam nadzieję, że o Szumawie jeszcze tu przeczytacie. W tej małej miejscowości, która w maju nie przejawia zbyt wielu oznak życia dogadałem się z właścicielem restauracji, że zostawię moje BMW na jej tyłach, przykryję pokrowcem – bo mam, a z hotelu Hájenka ludzie przyjadą po mnie autem, które jako jedyne auto prywatne ma pozwolenie na przejazd pięciokilometrowym odcinkiem drogi z Borovej do Knížecí Pláně. To rozległy płaskowyż, który po wojnie został pozbawiony mieszkańców z powodu przechodzącej obok historycznej granicy „żelaznej kurtyny”, która liczy sobie 10 000 km od Trondheim do Morza Czarnego.

Zaraz po tym, kiedy wszedłem do hotelu i przywitałem się ze znajomymi, co jakiś czas pojawiali się uczestnicy i uczestniczki imprezy, którzy średnio mieli w nogach ponad 1000 km, czasami bez snu, a do pokonania mieli jeszcze około 700 km.

Jechałem wzdłuż rowerowego szlaku Alpe-Adria. Jeśli myślicie o przygodzie na rowerach z przytupem, to trasa prowadzi z Salzburga do Grado i liczy sobie 400 km. Korzysta z nieczynnej linii kolejowej z mostami, wiaduktami i tunelami. Obłęd.

Dzień piąty. Rano zrobiłem sobie spacer po bezludnych szlakach i byłem przekonany, że byłem świadkiem zalotów jeleni, ale one okazały się być przyjaznymi krowami. O ósmej rano, najedzony i wyspacerowany zostałem dzięki obsłudze hotelu znowu połączony z moim motocyklem i powoli jechałem najkrócej jak się da do domu. Omijałem dalej autostrady, a chciałem tylko trafić w okolice elektrowni jądrowej Temelin, bo widziałem kiedyś na zdjęciach, jak rosły tam jakieś bordowe kwiaty i ktoś żartobliwie skomentował, że „piękne te chabry”. Miałem to szczęście, że i tym razem kwitły tam podobne rośliny i efekt był piorunujący. Plus – żadnych hałd, ładnego hałasu czy spalin – tylko lekkie pióropusze pary wodnej nad dwoma chłodniami kominowymi.

Pamiątkę synom kupiłem w demobilu już w północnych Czechach. To teren mocno militarny dzięki tysiącom bunkrów wybudowanych w latach 1935- 1938, słowo klucz to „Československé opevnění”.

Teraz to już naprawdę koniec. Doprowadziłem się do stanu, który jako człowiek pracujący w domu od kilkunastu lat bardzo lubię: stęskniłem się za domem. I sam do siebie uśmiechałem się, że te dwie historie, od których wziął się pomysł na wycieczkę, w sumie przestawały być ważne w ich kulminacyjnym momencie. Dumny jestem z tego, że udało mi się te dwa obrazy zakotwiczyć w rzeczywistości.

 

Tekst po raz pierwszy ukazał się w drukowanym wydaniu magazynu „Świat Motocykli” [04/2025]

KOMENTARZE