Większość motocyklistów, planując podróż po indyjskich Himalajach, decyduje się na klasyczną trasę, rozpoczynająca i kończąca się w Manali, w stanie Himachal Pradesh. Dotarcie do stolicy Ladakhu – Leh, po pokonaniu kilku przełęczy położonych na wysokości 5000 m n.p.m., poprzez tereny określane mianem „księżycowych”, traktowane jest jako wyczyn, a czasem nazywane trasą życia. No i jak to z tymi perełkami bywa, szybko zmieniają się w łatwo dostępny kamyczek półszlachetny. A tymczasem Himachal Pradesh oferuje drugą, mniej poznaną i rzadziej eksplorowaną opcję. Bardziej cywilizowany region zwany Kinnaur to tylko rozgrzewka, przedsionek prawdziwej przygody, a zarazem świat przepełniony indywidualną kulturą jego mieszkańców.
Na skróty:
Mając swój własny motocykl – Royal Enfield Bullet Standard 500 ccm – nie byłem ograniczony ani czasem, ani warunkami wypożyczalni. Ruszyłem z domu mojej zaprzyjaźnionej rodziny, państwa Sharma, z niewielkiej wioski Naggar, 22 km od Manali. Początek przygody mógł zniechęcić nawet najmniej wybrednego motocyklistę. Prowadzona właśnie przebudowa wąskiej drogi na kilkupasmową autostradę wiodącą aż do Delhi pozbawi wkrótce Manali aury tajemniczości, spokoju i podhimalajskiej sielanki. 50 km przez malowniczą dolinę Kullu, wzdłuż rzeki Bjas, było kiedyś romantyczną, widowiskową podróżą. Dziś zmieniło się w zmagania z robotami na drodze, kurzem, klaksonami niecierpliwych Hindusów, smrodem spalin, korkami, no i wreszcie upałem.
W cieniu tragedii
Tuż za trzykilometrowym tunelem, przecinającym górę w okolicy Aut, droga rozwidla się. Można wtedy „odpaść” z głównej trasy i skierować się na wąską, niemal pustą drogę nr 305, wijącą się kilometrami wzdłuż rzeki Sainj. Bez wahania skierowałem tam koła mojego motocykla. Jakże inna to była jazda! Radość mącił jednak fakt, że dwa dni wcześniej na tej drodze wydarzyła się tragedia. Przeładowany pasażerami autobus, również tymi siedzącymi na dachu, manewrując na ostrym zakręcie wyłamał barierki i zwalił się w przepaść. Zginęło 55 osób, przeżyły tylko trzy. Minąłem ponury zakręt, naznaczony śmiercią pasażerów autobusu. Rozbity wrak ciągle tkwił zagrzebany w stercie kamieni, kilkadziesiąt metrów poniżej. Jazda wzdłuż rzeki, przez dolinę Tirthan, to również istotny, 100-kilometrowy skrót, prowadzący w kierunku Kinnaur. Nagrodą zaś była wspinaczka na Jalori Pass, niezbyt może wysoką (3134 m, w tekście wszystkie wysokości podaję w metrach n.p.m.) przełęcz, ale dzięki nowej, asfaltowej drodze osiągalną dopiero teraz.
Kiedy wdrapywałem się na nią osiem lat temu, walczyłem ze zwałami błota i przypalonym sprzęgłem. Teraz wjazd na Jalori wydawał się być czystym relaksem. Na przełęczy, oprócz świątyni Jalori Mata, znajduje się kilka skromnych, prymitywnych paszarni i noclegowni o podobnym standardzie. Dlatego najlepiej zatrzymać się na nocleg pół godziny jazdy wcześniej, 11 km przed przełęczą, w malowniczej wiosce Jibhi. Tanie hoteliki, kilka restauracyjek, sklep z alkoholem i „tatrzańskie” widoki – cóż więcej trzeba? Zjazd z przełęczy to duża radość dla oczu i silnika, mniejsza dla hamulców. Lokalni kierowcy w gumowych klapkach zjeżdżają naturalnie z wyłączonym silnikiem, ciesząc się wielokilometrową darmoszką. Powoli mijałem nieliczne wioski, trafił się nawet warsztat z serwisem Enfielda.
Szlakiem dawnych bogactw
Wraz z obniżeniem terenu wzmagał się upał. Po przekroczeniu w Luhri mostu na rzece Sutlej, dotarłem do głównej szosy, NH 5, prowadzącej na wschód. Byłem u wrót do jednej z najbardziej fascynujących tras. Tę część Indii otwarto dla obcokrajowców dopiero w 1989 roku, a do dzisiaj niektóre jej fragmenty wymagają specjalnych pozwoleń lub są wciąż zakazane. Konstrukcję drogi, nazywanej Hindustan-Tibet Road, rozpoczęto w 1850 roku. Poprowadzona wzdłuż himalajskiej rzeki Sutlej, łączyła Indie z Tybetem. Znana wcześniej jako Jedwabny Szlak, była najstarszą i jedyną drogą prowadzącą do Chin. Produkty takie jak piżmo, boraks, suszone owoce, przyprawy, żywe zwierzęta, szlachetne i półszlachetne kamienie, sól i wełna transportowane były tym szlakiem już niemal cztery tysiące lat temu! Współczesna droga, zbudowana w XIX wieku tylko przy użyciu siły rąk, bez nowoczesnych maszyn, jest nie tylko jedną z najwyżej położonych, ale i najbardziej malowniczych tras na świecie. Wąska i pełna zakrętów szosa, biegnąca kilka centymetrów od pionowych przepaści, z licznymi wyciosanymi w skale tunelami, dopiero od niedawna pokryta jest asfaltem i czasem ograniczona barierkami. Jej najbardziej północna, górska część, ze względu na napięte relacje indyjsko-chińskie była przez całe dziesięciolecia była niemal nieużywana. Nic dziwnego, że właśnie w tamtym kierunku ciągnęło mnie najbardziej.
Najlepszym miejscem na pierwszy nocleg po zjeździe z Jalori Pass jest wioska Sarahan. Miasteczko Jeori przy trasie NH 5 leży na wysokości 686 m, a położony zaledwie 12 km w bok Sarahan – już 2100 m! Można więc sobie wyobrazić, jak ostry prowadzi tam podjazd. Za to w bezchmurny dzień widoki oszałamiają. Pokryte śniegiem szczyty Himalajów zapraszają, aby wjechać gdzieś w ich sąsiedztwo. Również klimat jest tu rewelacyjny; po letnim upale w dolinie rzeki Sutlej, tutaj jest znacznie chłodniej. W Sarahan mieści się jedno z najbardziej uświęconych miejsc – Bhima Kali Temple. A co dla motocyklisty najważniejsze, na terenie tej świątyni znajduje się też dom pielgrzyma, w którym mogą również przenocować innowiercy. Motocykle zaś można zostawić tuż przed bramą, na eleganckim podjeździe. Wieczorna i poranna puja (modlitwa), najczęściej wspomagana długimi śpiewami i muzyką, dopełnia poczucia nierealności.
Z Sarahan trzeba wrócić do Jeori i ponownie wjechać NH5. Dziś przede mną największe atrakcje na drodze. Na początek posterunek policji, ustawiony na symbolicznej granicy z regionem Kinnaur. A za chwilę słynne Półki – wycięte w skale wykusze, szerokie na dwa pojazdy, z jednej strony ograniczone ścianą skalną, a z drugiej kilkudziesięciometrową, pionową przepaścią. Indyjska tolerancja na łamanie przepisów ruchu drogowego zezwala na swobodne zatrzymanie pojazdu, ustawienie się do pamiątkowego zdjęcia, ignorując fakt częściowego blokowania pasa ruchu. O dziwo – nikt nie trąbi! Inni użytkownicy sprytnie manewrują tuż nad potężnym urwiskiem, ocierając się niemal o powyginaną metalową barierkę. Przejechałem motocyklem kilka razy tam i z powrotem, ciesząc się jak dziecko na kolejce górskiej w Disneylandzie. Nikomu nie przeszkadzają ani te manewry, ani stado obładowanych tobołami koni przeciskających się pomiędzy kolorowymi ciężarówkami.
Jakieś 65 km dalej dojechałem do jednego z nowoczesnych projektów, które ustawiły stan Himachal Pradesh na pozycji lidera w produkcji białej energii. Potężna zapora w Karcham, na rzece Sutlej, ujarzmiła himalajską wodę i zmieniła rzekę w spore, opasane górami rozlewisko. Sprzedaż energii reszcie kraju znacznie wzbogaciła stan. W parlamencie indyjskim stale poruszane są tematy budowania kolejnych elektrowni wodnych. Dla mnie Karcham było punktem, w którym musiałem podjąć decyzję: jechać dalej na wschód, w kierunku Spiti, czy odbić nieco na południe, kierunku Chitkul, ostatniej wioski przed granicą z Chinami. Wybrałem drugą opcję i okazało się to spełnieniem moich marzeń jako motocyklisty. Dopiero tutaj emocje weszły na największe obroty. Kręta, wyboista, wąska droga tuż nad przepaściami na szczęście nie była zbyt uczęszczana. Kilka kilometrów przed wioską natrafiłem na posterunek wojskowy, gdzie skrzętnie zanotowano moje dane. A samo Chitkul okazało się być czystym przykładem życia, strojów i zwyczajów ludu Kinnaur. Charakterystyczne zielone czapeczki topi nosili zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Nie zauważyłem ani jednej osoby ubranej „nowocześnie”. Stare drewniane chałupki, osadzone na kamiennych fundamentach, majaczyły na tle wysokich gór. Cztery kilometry dalej była granica, prowadząca do niej droga była zamknięta. W wiosce stało kilka guest house’ów, w każdym była lokalna dhaba (restauracja). Nowoczesność wkraczała pod postacią anten satelitarnych, często przymocowanych do dachu drewnianej obórki.
Siła większa niż strach
Wróciłem na trasę NH 5 i dotarłem do Reckong Peo, na 2290 m n.p.m. To dosyć spore miasto, ostatnie, w którym można kupić benzynę, a także załatwić pozwolenie na wjazd do Spiti. Chaotyczne, zatłoczone, głośne, śmierdzące spalinami, nie jest zbyt dobrym miejscem na nocleg. Znacznie lepiej jest podjechać kilka kilometrów dalej i prawie 700 m wyżej, do wioski Kalpa (2960 m.). Świeże powietrze, chłodniejszy klimat, limitowana możliwość taniego noclegu, za to kilka eleganckich, dużo droższych pensjonatów kilkaset metrów dalej, wśród sadów jabłoniowych. W Kalpa warto zajrzeć do maleńkiego sklepiku warzywnego, którego właścicielem jest Rakesh Kumar. Anglojęzyczny sympatyczny gaduła zapewnił mi dostawę specjału lokalnej ludności – alkoholu domowej roboty, pędzonego z lokalnych jabłek, gruszek, winogron lub moreli. Sława tego rarytasu wykraczała daleko poza granice stanu. Smakował wybornie na tarasie hotelu Blue Lotus, z panoramicznym widokiem na Himalaje, a zwłaszcza ośnieżony szczyt świętej góry Kinnaur Kailash (6050 m n.p.m.).
Pozwolenie na 10-dniowy pobyt w Spiti wyrobić można w Recong Peo, w ciągu kilku godzin. Koszt to 10 USD. Odradzam ryzykowanie jazdy bez tego glejtu, nie ma szans na prześlizgnięcie się przez kilka posterunków kontrolnych. Warto jednego dnia załatwić permit i przygotować się, a w trasę ruszyć rankiem następnego dnia. Pierwszy posterunek mijałem tuż po przekroczeniu mostu na rzece Sutlej, w wiosce Akpa, i zaraz potem rozpoczęła się mordęga na drodze. Totalny brak nawierzchni, jazda przez skalne wyboje, kałuże pełne błota, mijanki z wolno sunącymi ciężarówkami. W głowie dudniła mi tragiczna wiadomość z poprzedniego dnia. Dwóch motocyklistów z Pendżabu zginęło pod ogromnymi głazami, które zwaliły się na nich kilka kilometrów za posterunkiem. Kiedy przejeżdżałem przez to miejsce, naprawdę miałem duszę na ramieniu. Spoglądałem w górę i nasłuchiwałem, czy nic tam nie hałasuje. Zdjęcie rozbitych motocykli Royal Enfield i ciał kierowców, które widziałem w porannej prasie, wryło się mocno w wystraszoną wyobraźnię, lecz magia krainy Spiti była silniejsza niż racjonalny przecież strach.
Pierwsza przerwa w podróży wymuszona została przez dodatkową atrakcję. Droga do Spiti jest „modernizowana”, czyli właściwie robiona od podstaw na nowo. Aby poszerzyć wąska ścieżkę, robotnicy podkradają kilka metrów ze skał. Oczywiście za pomocą dynamitu. Stąd codziennie w godzinach 11-14 przejazd był zablokowany, a stojącym w górskim korku kierowcom czas umilały odgłosy wybuchów, wstrząsy i tumany skalnego pyłu, unoszące się kilkanaście metrów przed czołem kolejki. Przedarłem się na front, ustawiłem między innymi „royalistami” i obserwowałem pracę brygady wojskowych, podkładających ładunki wybuchowe. Obok duża grupa kobiet przenosiła w koszach umieszczonych na głowach kamienny urobek i wrzucała go do potężnej betoniarki. Mężczyźni, zapewne mężowie, łopatami ładowali kruszywo do koszy, a kilkoro usmarkanych dzieci bawiło się kamieniami, niezrażone wybuchami, hałasem i kurzem. Byłem chyba jedynym poważnie i ze strachem traktującym sytuację, bo reszta kierowców i pasażerów umilała sobie czas wesołymi rozmowami, paleniem fajek wodnych, a nawet tańcami w rytm piosenek w hinduskim stylu bhangra.
W krainie Spiti
Odległość z Recong Peo do stolicy regionu Spiti – Kaza – to zaledwie 200 km. Jeśli chce się ją pokonać jednego dnia, trzeba zacząć jazdę wcześnie rano. Najlepiej jednak rozbić podróż na dwa dni. Jesteśmy w końcu w Himalajach! To nie tylko ciężka trasa, ale i fantastyczne widoki. Najlepszym miejscem na nocleg jest leżąca w połowie drogi, na wysokości 3625 m n.p.m., otoczona potężnymi górami wioska Nako. Znajdziemy tam niewielkie jezioro, tysiącletni klasztor buddyjski oraz najwięcej noclegowni i restauracji w okolicy. Pomimo przejechania zaledwie 100 km dzisiejszego dnia, z radością wyprostowałem nogi na hotelowym balkonie, z widokiem na Nako Lake.
Odpoczynek był konieczny. Następnego dnia czekało mnie mnóstwo atrakcji, ale przede wszystkim najpiękniejszy odcinek trasy. Minimalny już ruch na drodze, całkiem znośna nawierzchnia. Lecz już po kilku kilometrach, w Malling, tuż za Devi Temple, znajdował się kolejny punkt potencjalnie śmiertelny. Kilkaset metrów skalnego żwirowiska zamiast szosy można było pokonać dopiero po sygnale wojskowego. Codziennie ze szczytów spadały kamienie, czasem leciała niewielka lawina, więc tutaj nawet fotolubni Hindusi nie stawali na smartfonowe selfie! Wojskowi posługiwali się krótkofalówką i dopiero po potwierdzeniu od partnera z drugiej strony przejazdu puszczali limitowany ruch, naturalnie jednokierunkowy. Na wąskiej skalnej półce, wykutej bez jakichkolwiek zabezpieczeń, nie było szansy na minięcie się dwóch niewielkich nawet pojazdów. Emocji nie brakowało. Po kilku kolejnych kilometrach i długim, serpentynowym zjeździe, w wiosce Chango dopadł mnie rój lokalnych pszczół. Kilkadziesiąt uli, postawionych tuż przy drodze, wyglądało malowniczo i sielsko, ale widocznie miodotwórcze owady nie znosiły odgłosu silnika Enfielda. Szczelnie opatulony, z opuszczoną przyłbicą, nie byłem wystawiony na ryzyko, lecz brzęczący rój mocno irytował.
Od 30 km jechałem wzdłuż rzeki Spiti, drogą 505. Lecz sam region Spiti rozpoczynał się dopiero za posterunkiem w Sumdo. Tam też skrupulatnie przejrzano moje dokumenty (należy mieć kilka kopii przepustki, bo posterunkowi zabierają po jednej!) i po chwili wjechałem do Spiti! Jeszcze 30 lat temu obcokrajowcy nie mogli podziwiać tych widoków. Teraz spokojnie mogłem wbijać się w głąb. Wiedziałem, że będę musiał wracać tą samą drogą, gdyż przejazd dookoła, do Manali, był zamknięty. Tegoroczne opady śniegu były tak obfite, że pomimo zbliżającego się lipca, przełęcz Kunzum była wciąż nieprzejezdna. A innej drogi nie było. Dlatego atrakcje zostawiłem sobie na powrót, a sam chciałem tego samego dnia dojechać do stolicy Spiti – Kaza. Pomyślicie: „100 km w jeden dzień? To przecież śmiech!”. Nie do końca. Przede wszystkim w górach należy dotrzeć do celu zdecydowanie przed zachodem słońca. A warunki i mijane miejsca nie pozwalały na połykanie kilometrów. I zgodnie z tym założeniem, zanim zapadł zmrok, zameldowałem się w jednym z licznych guest house’ów w Kaza. To miała być moja kilkudniowa baza wypadowa w okolice, gdyż samo miasteczko nie oferuje zbyt wielu atrakcji.
Na pierwszy ogień poszedł niezmiernie fotogeniczny monastyr Kyi (często pisany również jako Key), 15 km od Kaza. Największy w Spiti, ponad tysiącletni klasztor buddyjski, to właściwie cały kompleks budynków, postawionych na górskim stoku w niemal jednej, zwartej masie. Podjechać można na sam najniższy dziedziniec, a dalej pozostaje wspinaczka po licznych schodach. W monastyrze, za zgodą mnichów, można przenocować, uiszczając dobrowolny datek na rzecz klasztoru. Kontynuowałem samotną jazdę w kierunku Kibber, uważanej do niedawna za najwyżej położoną na stałe zamieszkałą wioskę, do której można dojechać pojazdem mechanicznym. Do tego tytułu pretenduje jeszcze kilka innych, położonych niedaleko, więc je również zamierzałem odwiedzić.
Napotkani przypadkowo motocykliści opowiedzieli mi o jeszcze innym wartym jazdy miejscu. Nieoznaczonym na mapie skrótem, dopiero przekształcanym w drogę, dotarłem do niesamowitego mostu. Chicham Bridge, spinający skalne brzegi rwącego potoku Samba Lamba, leży na wysokości 4125 m n.p.m., czyniąc tę konstrukcję najwyżej położonym mostem w całej Azji! Pionowe ściany biegną ponad 300 metrów w dół, zanim sięgną tafli rzeki. Most został otwarty zaledwie dwa lata wcześniej, po trwającej 15 lat budowie. Łączy odciętą dotąd od świata wioskę Chicham z Kibber i jest obowiązkowym elementem na pamiątkowych fotografiach. Ponownie, ciesząc się dziecko, powolutku paradowałem na motocyklu raz w jedną, raz w drugą stronę. Nikomu to nie przeszkadzało i nie byłem w tej zabawie indywidualistą.
W końcu ruszyłem w stronę wioski. W ciągu tych dwóch lat Chicham zyskała kilka siermiężnych guest house’ów, przerobionych z prywatnych, tradycyjnie zbudowanych domów. Widok białego na motocyklu nie był tu już tak egzotyczny. Położona nieco wyżej niż sam most, na wysokości 4250 m, już wskakiwała na podium tych „najwyższych”. O 20 metrów wyżej leżała leżąca pięć kilometrów od mostu wioska Kibber. Tu ślad turystów był najbardziej widoczny. „Centrum” wioski, o zwartej zabudowie, to niemal w całości kompleks tanich noclegowni. Wybudowanie kilku nowych dróg namieszało również w „rywalizacji wysokościowej”; Kibber straciło koronę na rzecz wioski Komic, leżącej na wysokości 4587 m! Aby tam dojechać, można było obrać jedną z dwóch dróg – przez wioski Hikkim lub Langza. Następnego dnia wybrałem tranzyt przez Langza. Warto było. Już z daleka witał mnie monumentalny, bajecznie kolorowy posąg Buddy, górujący ponad wioską. Langza (4220 m) również włączyła się w nurt chętnych do goszczenia coraz liczniejszych turystów. Poza kilkoma chatkami przerobionymi na noclegownie, w pobliżu posągu rozgościła się rachityczna budowla z pomalowanej na niebiesko blachy falistej, z białym napisem CAFE. Droga do wioski Komic była nie tylko marnej jakości, ale również całkowicie pozbawiona choćby jednej żywej duszy. Nie licząc stada owiec i krów. Sama wioska pozbawiona była specjalnego uroku, poza monastyrem Tangyud, postawionym na skraju głębokiego kanionu. Leżąca 4 km dalej wioska Hikkim (4440 m), słynie z tego, że mieści najwyżej położony urząd pocztowy, a także jedyny w okolicy (poza Kaza) sklep z medykamentami.
Niedomknięta pętla
W Kaza spędziłem kilka dni. Liczyłem na to, że przełęcz Kunzum, leżąca na wysokości 4551 m, będzie już częściowo odśnieżona. Nic z tego. Powiedziano mi, że właściwie mogę spróbować przebijać się sam, ale w razie jakichkolwiek kłopotów nie mogę liczyć na żadną pomoc. Dwa tygodnie wcześniej przebijałem się w dużej grupie przez leżącą na wysokości niemal 5000 m przełęcz Baralacha La i absolutnie nie miałem ochoty przeżywać takiej przygody ponownie. Tam korytarz w śniegu był przetarty przez wojsko i ciężarówki, tutaj byłbym samotnikiem i być może pionierem. Byłoby to niemal pewne samobójstwo. Zatankowałem więc do pełna na kolejnej rekordowo wysoko położonej stacji benzynowej (dumnie informowały o tym liczne szyldy) i ruszyłem z powrotem. Z Kaza do Manali, skąd wystartowałem, było tylko 182 km. Ja, wracając przez Kinnaur, musiałem pokonać… 500! Cóż, na szczęście po drodze odwiedziłem kilka miejsc, które wcześniej z premedytacją pominąłem.
34 km na wschód od głównej szosy, w głębi Doliny Pin, leży wioska Mud, określana jako „zielona oaza” w tym księżycowym krajobrazie. Spokojna jazda wzdłuż rzeki Pin doprowadziła mnie do tej odosobnionej osady. Istotnie, w dolinie poniżej wioski rozpościerały się zielone łąki. Były to pola groszku, który stanowił główne źródło dochodu mieszkańców. Coraz liczniej przybywający turyści dorzucali zdecydowanie nieco grosza do wioskowej kasy. Tutaj naprawdę świat się kończył. Za wioską były już tylko wielokilometrowe bezdroża i góry, przez które prowadziło jedynie kilka szlaków pasterskich i trekkingowych.
Kilka kilometrów w bok i 900 m w górę od drogi 505 leży klasztor Dhankar. Postawiony na 300-metrowej skalnej szpicy zespół budynków mógłby z powodzeniem służyć jako tło do bajek. Zaś położony 30 km dalej, ponad 1000-letni zespół klasztorny w Tabo, leży na zupełnie płaskim terenie, pozbawiony tego osobliwego uroku, za to otoczony jest jeszcze większą czcią. Tabo to obok Nako jedno z ulubionych miejsc na przerwę w podróży, nocleg i zaopatrzenie. Pomimo braku stacji benzynowej można tu również kupić paliwo – w butelkach po napojach. Zupełnie innego rodzaju atrakcja znajdowała się w położonej 8 km w bok wioski Gue. Kiedy w 1975 roku trzęsienie ziemi zniszczyło starą stupę (kapliczkę), odsłoniło ponad 500-letnią mumię buddyjskiego mnicha Sangha Tenzina. Legenda głosi, że mnich przeprowadzał proces swojej mumifikacji jeszcze za życia, sam dostosowując styl życia do konserwacji ciała! Specjalna dieta, zawierająca również trujące rośliny, specjalne korzenie, a także okadzanie ciała specjalnymi świecami i olejami, doprowadziły do powolnego umierania ciała. Mumia, wyeksponowana w małym, nieefektownym budynku, czekała na przeniesienie do dużego, kolorowego monastyru, zbudowanego w sąsiedztwie. 500 lat po swojej śmierci mnich mimowolnie przyczynia się do wzbogacenia mieszkańców Gue, gdyż wieść o niecodziennym artefakcie szybko roznosi się po świecie i przyciąga turystów.
Opuszczałem Spiti i Kinnaur tą samą drogą, ale bez poczucia powtórki trasy. Aby zmienić nieco jej końcówkę, zrezygnowałem ze skrótu przez Jalori Pass i wybrałem okrężną, lecz jakże urozmaiconą drogę. Lokalną, boczną, krętą i wąziutką szosą przejechałem przez Kotgarh do Narkandy – miasteczka będącego indyjskim odpowiednikiem Bukowiny Tatrzańskiej. Narkanda słynie również ze wspaniałej panoramy Himalajów, a aby podziwiać ją w pełnym wymiarze, należy podjechać (lub podejść) kilka kilometrów górską ścieżką, aż na Hatu Peak. Wprowadzono tam jednokierunkowy ruch wahadłowy, ale tylko teoretycznie, bo kilka razy musiałem zatrzymywać się na skraju przepaści, aby przepuścić pojazd jadący z naprzeciwka. Za to widok ze szczytu (3400 m) wart był całego tego wysiłku, przypalonej tarczy sprzęgła i kilku wyłamanych zębów w napędzie motocykla. Uliczny mechanik w Narkandzie wymienił zębatki i po godzinie znów mogłem cieszyć się jazdą. Zdecydowałem się jeszcze bardziej zboczyć z trasy i nadrobić kilometrów, jadąc mało uczęszczana drogą nr 22, wzdłuż rzeki Sutlej, do gorących siarkowych źródeł w Tatapani. Nocleg w trzygwiazdkowym hotelu Hot Spring był nagrodą za trud i samotność ostatnich tygodni. Za 70 dolarów miałem nie tylko luksusowy pokój, ale i dostęp do basenu z wodą z naturalnych źródeł, masaż ajurwedyjski, czyszczenie uszu, aromaterapię, no i naturalnie całodzienne porządne wyżywienie.
Następnego dnia przebiłem się górskimi drogami, po których porusza się niewielu zagranicznych motocyklistów, do Mandi, a tam już czekało na mnie piekło jazdy rozbudowywaną autostradą, ze wszystkimi dobrze znanymi mi „atrakcjami” typowymi dla indyjskiego ruchu drogowego. Pod wieczór dotarłem do Manali.