Postanowiliśmy z Moniką (ksywa „Żaba”) objechać motocyklem Islandię. A choć wyszło coś innego, przygoda okazała się równie ciekawa. A z Islandią – mam nadzieję – jeszcze się zobaczymy.
Na skróty:
Chciałem przejechać przez mało przyjazny dla turystów „interior”. Te zachwycające tereny nie są na stałe zamieszkałe. Nie ma sklepów, asfaltowych dróg, tylko natura i szutry, w większości otwarte dopiero od czerwca, czasem początku lipca, gdy stopnieją śniegi i rzeki są na tyle płytkie, że da się je pokonać.
W pojedynkę na motocyklu enduro (BMW R 1200GS) pokonałbym je bez większych problemów. Nie brak mi doświadczenia. Problem się robi, gdy chcieć taką trasę zrobić we dwoje, na jednym motocyklu, z bagażem. Z Moniką wszędzie jeździmy razem. Zacząłem kombinować…
Norweski wzorzec
Pewnego dnia, przeglądając internet, natrafiłem na film norweskiego motopodróżnika, Helga Pedersena, który jeździ „Gieesem” z wózkiem bocznym. Pomyślałem, że to jest sposób realizacji moich planów. Mam możliwości i doświadczenie w projektowaniu i budowaniu różnych konstrukcji.
Postanowiłem taki zestaw zbudować sam, na bazie BMW R 1200GS LC i wózka z Urala po pewnych przeróbkach. Nie myśląc długo, wszedłem na serwis aukcyjny. Akurat był wózek z Urala do remontu, z otwieranym bagażnikiem z tyłu, na czym bardzo mi zależało. 


Pojemny „kompan” podróży
Nowego kompana do podróży nazwaliśmy Sid (od sidecara). Przed wyruszeniem udało się nam zrobić około 1500 km. Oprócz drobnych korekt zbieżności zaprzęgu nic się złego nie działo. Dzień wyjazdu naszym nowym sprzętem zbliżał się wielkimi krokami. Byłem szczęśliwy, że możemy zapakować się praktycznie bez ograniczeń. W kufrach bocznych motocykla pomieściliśmy nasze ciuchy. Górny kufer to aparat foto, laptop i trochę jedzenia. 
Niespodziewane piękno
Szybko dolecieliśmy do granicy, którą przekroczyliśmy w Sudawskich – wiosce prawie na trójstyku granic Polski, Rosji i Litwy. Od tego miejsca miałem trasę wytyczoną jako ślad gpx wraz z punktami, które chcemy odwiedzić. Skupiłem się na tym, aby nasze drogi były maksymalnie szutrowe.
Zaraz po przekroczeniu granicy popędziliśmy wzdłuż obwodu kaliningradzkiego do wybrzeża Bałtyku, a dalej wzdłuż niego do Kłajpedy, aby stamtąd promem przeprawić się na Mierzeję Kurońską, gdzie planowaliśmy rozbić się i przenocować obok parku narodowego. Niestety, plany pokrzyżowała nam pogoda. Nad Kłajpedą i mierzeją zawisła czarna chmura, z której zaczęło lać się strumieniami. Na dodatek dopadła nas pierwsza awaria.



Posmakować czarnej legendy
Następnego dnia z samego rana pojechaliśmy do Rygi. Mieliśmy do pokonania tylko 130 km. Ten odcinek machnęliśmy w dwie godzinki najszybszą drogą, by mieć jak najwięcej czasu na zwiedzanie miasta. Ryga okazała się bardzo ładna: stare miasto czyste, kamienice odnowione. Starówka wpisana na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Co prawda Stare Miasto Rygi należy do niewielkich, ale i tak uchodzi za najpiękniejsze w krajach bałtyckich. Na starówce jest wiele knajpek i restauracji.
W Rydze i na jej obrzeżach mieszka jedna trzecia Łotyszy. Oczywiście zadaliśmy sobie znowu trochę trudu i w samym centrum miasta znaleźliśmy restaurację Lido, która serwuje typowo łotewskie jedzonko. Warto skosztować np. ziemniaczanych kiełbasek, a także wędzonych ryb. Koniecznie też trzeba się napić czarnego balsamu.
Nieoczekiwane trudności
Choć na Rygę jeden dzień to za mało, następnego ruszyliśmy w stronę Saremy wytyczonym przeze mnie śladem gpx. Lecz przy wyjeździe z miasta usłyszałem jakiś dziwny hałas z okolic tylnego koła. Zatrzymaliśmy się. Zszedłem z motocykla, lecz nic nie rzucało się w oczy. Zacząłem pchać i usłyszałem, jak coś trze po tylnym błotniku. To pęknięta szprycha ocierała o inne elementy. 
Wybraliśmy tą ostatnią opcję. Do Tallina mieliśmy około 300 km. Jechaliśmy ostrożnie, nie przekraczając 90 km/h. Zresztą większość aut jechała podobnie. Pomału nabierałem pewności, że dojedziemy. W Estonii jest bardzo wysoka kultura jazdy. Nikt nie pędzi jak wariat. Wszyscy poruszają się spokojnie, stałą prędkością, bez dziwnych manewrów. Pewnie wynika to także z faktu, że jest tam naprawdę niewielki ruch, a odległości są niewielkie.
Spojrzenie z wysokości
Do Tallina dotarliśmy po południu. Ulokowaliśmy się w hoteliku blisko starówki. Tallin mnie urzekł. Ma wiele do zaoferowania turystom. Atrakcji jest cała masa. Stare Miasto robi niesamowite wrażenie. Sporo w tym zasługi samych mieszkańców, którzy stylizują „na średniowiecze” witryny swoich sklepów i lokali. Na ulicach można spotkać przebranych w dawne stroje tallińczyków, zachęcających do kupowania słodyczy bądź wizyt w klimatycznych restauracjach.
W Tallinie spędziliśmy dwa dni i było to mało, ale że byliśmy ciekawi następnego celu naszej wycieczki – Saremy, do której mieliśmy 130 km – najkrótszą drogą popędziliśmy dalej. Przed wyjazdem podjechałem jeszcze do serwisu BMW po szprychy i do marketu po narzędzia, dzięki którym mogłem naprawić i sprawdzić koło. Wszystko było w porządku.
Jak w bajce…
Do Saremy mieliśmy tylko 130 km najkrótszą drogą, ale po zamontowaniu szprychy pojawiły się nowe możliwości. Pojechaliśmy szutrem. W drodze zahaczyliśmy o miejscowość Rummu, by zobaczyć zatopione, byłe więzienie radzieckie, którego więźniowie pracowali w pobliskim kamieniołomie. Teraz to miejsce plażowania. Znajduje się tu także baza nurkowa, dzięki czemu można zobaczyć więzienie z innej perspektywy.

Po dwóch dniach przeprawiliśmy się groblą na Saremę. Od razu skręciliśmy z głównej drogi na szutry, które prowadziły nas praktycznie wzdłuż linii brzegowej Bałtyku. Naszym celem były latarnie, do których często nie było jak dojechać, ale samo poszukiwanie właściwej drogi do nich sprawiało nam frajdę. Potrafiliśmy tak jeździć do późnego popołudnia. Nasz Sid na tych szutrach, często kamienistych, naprawdę zdawał egzamin na piątkę. Podróż nim po takich terenach to sama przyjemność. Czasem jechaliśmy bardzo wąskimi dróżkami, tak że mieścił się na nich tylko Sid.

Islandia nadal czeka
Myśleliśmy o jeszcze jednej wysepce – Hiuma, ale wygrała tęsknota za naszymi pupilami, czekającymi na nas w domu. To dwa nieposłuszne husky – Olek i Tolek. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy Górze Krzyży. Według mnie bardzo dziwne miejsce, które nie do końca mi się spodobało. Według źródeł w XV w. pojawiła się na nim kapliczka, upamiętniająca przyjęcie chrztu przez Żmudzinów. Pierwsze krzyże dołączyły do niej dopiero 400 lat później, po upadku powstania listopadowego. Teraz są ich tam tysiące.














