Idealny wieczór kawalerski? Tylko w Rumunii! Obiecałem sobie, że jeśli kiedykolwiek będę się żenić, to o mojej „ostatniej imprezie” będą pisać w gazetach. Cóż, wiele się nie pomyliłem, z tą różnicą, że o rumuńskich ekscesach rozpisałem się sam, a najlepszą imprezę pod słońcem zorganizowali mi kumple. Dzięki!
Na skróty:
O wyprawach do Rumunii rozpisywaliśmy się już wiele razy. To magiczny kraj pełny uśmiechniętych ludzi, wspaniałych miejsc i widoków jak z filmu Władca Pierścieni. To przede wszystkim europejska stolica offroadu i mekka motocyklowych turystów. Poza tym Rumunia leży niedaleko Polski – wracam tam zawsze z ogromną przyjemnością.
Tym razem na przyczepach!
Na pytanie „gdzie chcesz przeżyć swój wieczór kawalerski” bez zająknięcia odpowiedziałem więc: Jak to? Bierzemy crossy i lecimy do Borsy w Rumunii!”. Mamy tam zaufaną bazę offroadową, do której trafiliśmy kiedyś przypadkiem, wracając z dłuższej wyprawy. Wtedy dopiero się rozkręcała, ale dzisiaj to już doskonale zorganizowany biwak offroadowy. Z ekipą traktujemy go jako „swoje” miejsce na ziemi. W tym tekście chciałbym je nieco nagłośnić, ale też prosić abyśmy szanowali takie miejsca – nie ma ich wiele w skali całego kontynentu. O naszych znajomych z Rumunii mógłbym napisać bardzo długi artykuł. Może rozpiszę się o tym już niebawem na naszej www, tymczasem przejdźmy do opowieści, bo jest tego warta!
Do Borsy pojechaliśmy grupą 14 osób. Motocykle wrzuciliśmy na przyczepy, przyczepy przypięliśmy do aut terenowych i ruszyliśmy. Najpierw do Bielska–Białej, gdzie czekała na nas część ekipy, a potem bezpośrednio do Borsy. Jeszcze w drodze do Bielska otrzymałem telefon od Piotrka – organizatora mojego kawalerskiego, że w oczekiwaniu na nas testował przed garażem swoją CR 250 i zablokował mu się gaz – motocykl poszedł w płot. Szczęśliwie uszkodził tylko błotnik – jemu się nic nie stało. Wzdrygało mnie na samą myśl, że mogło stać się coś gorszego, ale cóż – zdarza się nawet najlepszym.
W końcu dotoczyliśmy się do Bielska. Załadowaliśmy resztę motocykli, w tym nieszczęśliwą CR 250 i już mogliśmy jechać do Rumunii, do której dojazd jest w zasadzie prosty i nieskomplikowany. Niestety czasochłonny, na miejscu byliśmy dopiero kolejnego dnia o 8 rano. Z perspektywy czasu uważam, że dojazd na miejsce (dla własnego bezpieczeństwa) powinniśmy rozbijać na dwa etapy, z noclegiem po drodze. Ostatnie sto kilometrów trasy wije się przez las – łatwo o zagapienie się i wyjechanie poza asfalt, w górach to dosyć niebezpieczna zabawa.
Gdyby Kukiełka nie skakała…
Sama baza znajduje się wysoko w górach. Prowadzi do niej dwukilometrowy podjazd po wysypanych kamieniach. Nasze załadowane terenówki nic sobie z tego nie zrobiły i wdrapały się z przyczepami na szczyt bez większych problemów. Jednak w naszej karawanie był Golf, który za nic nie mógł podjechać. Dopiero wciągnięcie go za pomocą liny i Land Rovera sprawiło, że wszyscy znaleźliśmy się w bazie. Na miejscu czekało nas ciepłe powitanie i chwila odpoczynku. Właściciel przygotował dla nas ogromny wojskowy namiot – przez kolejne kilka dni miał być naszym domem. Wspaniałe okoliczności przyrody! Po rozpłaszczeniu szybko przebraliśmy się w ubrania motocyklowe i zrzuciliśmy motocykle z przyczep – czas na jazdę!
Chwilę później cisnęliśmy przed siebie ku przełęczy Prislop – oczywiście nie za często wjeżdżając na asfalt. Co ciekawe był z nami cały przekrój motocykli terenowych od starego Transalpa, KXa 450 przez Hondy CR 250, aż po Yamahę YBR 125 przerobioną specjalnie na tą okoliczność. Wyniki sportowe nie były ważne – liczyła się zabawa. W końcu po kilkunastu minutach taplania w glinie wjechaliśmy w góry i twarde skały. Trasa była prosta technicznie i meandrowała wzdłuż rzeki, do której czasami wjeżdżaliśmy. Postanowiłem trochę poodbijać się od kamieni. Drugi bieg, kompresja zawieszenia i motocykl delikatnie unosił się ponad nierówności drogi. Wykonałem tę czynność kilkanaście razy, aż w końcu coś poszło nie tak. Wylądowałem z zaciętą przepustnicą i nie zdążyłem wcisnąć sprzęgła. Moja CR wystrzeliła spod tyłka i uderzyła w pień drzewa. Ja spadłem najpierw na rękę, potem na tyłek.
Poczułem, że coś w strzeliło w prawej ręce, ale nie mogłem się ruszyć, zatkało mnie. Całe gogle momentalnie pokryły się parą, a ja nic nie widziałem. W końcu je zdjąłem i zobaczyłem kumpli stojących wokół mnie. Silnik w CR nadal wył na wysokich obrotach. Doszedłem do siebie, ból tyłka okazał się tylko obiciem, ale ból ręki zwiastował coś gorszego. Pamiętam jedynie, że jeden z moich towarzyszy rzucił: „Ruszasz palcami?”, odpowiedziałem że tak, a ten na to: „Panowie, motoryka zachowana, możemy lecieć dalej”. Co do tego nie byłem przekonany – dłoń robiła się coraz większa. Wsadziłem ją do zimnej rzeki, a chłopaki w tym czasie ocenili straty w sprzęcie. Wyrwane jarzmo tylnego hamulca, urwany ogon, pokrzywiona kierownica i kilka innych niezbyt istotnych rzeczy. Wiedziałem, że jazda jest dla mnie skończona – przynajmniej na dzisiaj. Trzeba naprawić motocykl – w bazie czeka na nas cały warsztat. Postanowiłem wrócić na biwak, a chłopaki polecieli dalej – nie po to jechali tyle kilometrów, żeby teraz nie pojeździć. Sam bym pojechał. Wsiadłem na motocykl i ruszyłem. Nie za bardzo mogłem dodawać gazu, bo kciuk prawej ręki bolał do tego stopnia, że darłem się i płakałem z bólu, Nie miałem tylnego hebla, więc gaz ulokowałem między palcem serdecznym, a środkowym, hamowałem tylko przodem za pomocą lewej dłoni. Tak przejechałem około 10 kilometrów. Starałem się jak najszybciej dojechać do asfaltu, żeby wrócić bezpiecznie na bazę.
Jak przygoda to na całego
Niestety miałem jeszcze jedną przygodę. Brak czucia hamulca przez obsługę lewą ręką spowodował, że już w mieście podciąłem przednie koło i się przewróciłem. Myślałem, że popuszczę z bólu. W końcu znalazłem się na biwaku. Oparłem motocykl o ścianę warsztatu, wytłumaczyłem Boukowi i Mino (naszym gospodarzom) co się wydarzyło i poszedłem odpocząć. Po drodze do namiotu przeszukałem auto i szczęśliwie znalazłem maści przeciwobrzękowe i przeciwbólowe. Nasmarowałem i usztywniłem dłoń po czym poszedłem spać.
Jakiś czas później obudził mnie hałas silników –ekipa wróciła z wojaży. Rzucili motocykle i zapytali się czy wszystko jest ok i czy rozmawiałem z Boukiem? Odpowiedziałem, że nie, bo przecież przez ostatnie parę godzin spałem. Dali mi znać, żebym poszedł do jego garażu. Na miejscu okazało się, że mój motocykl jest gotowy do jazdy. Bouk i Mino mieli CR 125, a że większość elementów pasuje, to przemontowali graty do mojego motocykla i powiedzieli, że odeślę im po powrocie do domu. Układ idealny.
Ręka spuchła niemiłosiernie, ale ból ustępował. Mogliśmy wreszcie napić się piwa. Nie po to wzięliśmy sześć beczek, żeby grzecznie siedzieć przy jagnięcince. Impreza się rozkręciła i ani się obejrzeliśmy, a zastała nas noc, a potem dzień kolejnego kawalerskiego imprezowania.
Totalny odlot
Opuchlizna nie schodziła, ale ból stawał się znośny – to za sprawą różnych maści i usztywnienia. Miałem nadzieję, że nie będę musiał używać maści przeciwbólowych, a znieczulę się delikatnie piwem, ale nic z tego. Kolejnego dnia ekipa nie pozwalała się mi się napić, twierdząc że jedziemy na jakiś wybitny punkt widokowy i trzeba będzie prowadzić. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Ruszyliśmy terenówkami przed siebie. Pojechaliśmy do miasta, a tam czekał na nas jakiś typ z dużym plecakiem. Krew odeszła mi z mózgu i zrobiłem się blady. Pomyślałem, że mają jakąś niespodziankę – wiele się nie myliłem, ale nie do końca wiedziałem o co chodzi. Gość wsiadł do jednego z aut, ale nikt nie chciał mi powiedzieć co jest grane. W końcu wtoczyliśmy się na zbocze góry, wszyscy wysiedli, a koleś wyjął z plecaczka paralotnię. Miałem latać na paralotni! Warunki były idealne, co w tej cześci kraju ponoć nie zdarza się często. Udało mi się polecieć dwa razy! Niesamowite przeżycie. Polecam każdemu.
Po kilku godzinach od wyjazdu wróciliśmy do bazy. Paralotniarskie przeżycia jeszcze długo nie pozwalały mi się uspokoić. Rzecz warta każdych pieniędzy, ale i tak ciągnęło nas do jazdy na motocyklach. Przejechałem się więc po płaskim i ku mojemu zaskoczeniu, wszystko było ok. Niestety pierwsza górka zweryfikowała moje zapędy. Poprosiłem chłopaków, żeby pojechali, a ja po raz kolejny wróciłem do namiotu. Tam było jeszcze trzech moich kumpli, którzy podróżowali autem – nie jeżdżą na motocyklach. Wskoczyliśmy razem do mojej „dyskoteki” i pojechaliśmy na przełęcz Prislop – tam pojechała ekipa na motocyklach. Może uda nam się spotkać. Wjechaliśmy w piękne miejsca. Odwiedziliśmy opuszczoną kopalnię miedzi i spokojnie bez większych problemów jeździliśmy po okolicznych bezdrożach – bardzo uspokajająca wycieczka.
To nie mogło się dobrze skończyć!
Po powrocie do bazy zastaliśmy rozpalone ognisko oraz świniaka obracającego się na ruszcie. Czekała nas wspaniała kolacja, a potem długa posiadówka. Co prawda wieczorne ognisko zostało nieco uprzykrzone przez deszcz, ale od czego mieliśmy ogromny wojskowy namiot? Impreza po raz kolejny trwała do rana. Rano nie za bardzo mieliśmy siłę jeździć, za to część ekipy miała czas żeby otworzyć kilka butelek Jacka i opróżnić beczułkę pełną piwa. Część wybrała wstrzemięźliwość i udała się na poranny trekking w góry lub na motocyklowe wycieczki po okolicy. Ja wybrałem pierwszą opcję. Tak sobie żyliśmy przez kolejne dni nie przejmując się niczym i robiąc to co każdemu się żywnie podoba – dla mnie to zawsze najlepsze rozwiązanie.
W końcu jednak nadszedł dzień wyjazdu. Zapakowaliśmy motocykle, pożegnaliśmy się z Boukiem i ruszyliśmy przed siebie. Czekała nas naprawdę długa trasa. Zjechaliśmy z góry i ruszyliśmy przed siebie. Po kilkudziesięciu, może po kilkuset (nie pamiętam już dobrze) kilometrach, jeszcze w Rumunii w moim Land Roverze zniknął piąty bieg. Spoko, bez piątki jakoś dolecimy. Potem zniknął trzeci, a potem drugi, a na koniec pierwszy. Zostaliśmy z czwórką, a przed nami były do przejechania jeszcze Węgry, Słowacja i kawał polski. Zamieniłem się ze Szwagrem (celowo wielką literą) i ruszyłem.
Procedura startowa: Najpierw włączałem reduktor i napędzałem auto do ok. 10 km/h, potem reduktor wyłączałem i paliłem sprzęgło. Na pokładzie mieliśmy cztery osoby, bagażnik dachowy pełny sprzętu, trzy motocykle na przyczepie i całą masę gratów w bagażniku. Reszta ekipy wystrzeliła przed nas, tak żeby jechać ze sporą przewagą i dzwonić w razie korków. Tylko z czwartym biegiem, około godziny trzeciej dojechaliśmy do Bielska. Porzuciłem Land Rovera i pojechałem autem kumpla do domu. Dotarłem dopiero w poniedziałek rano. Ból dłoni zrobił się nie do zniesienia i w końcu pojechałem do szpitala na prześwietlenie. Okazało się, że ręka jest złamana z przemieszczeniem. W zasadzie złamana jest pierwsza kość śródręcza. Po skomplikowanych przebojach zostałem poddany operacji. Był czwartek, za tydzień w sobotę brałem ślub. Tolerancja i cierpliwość mojej drugiej połowy została po raz kolejny wystawiona na próbę – zaliczyła ją celująco. Wybrałem dobrze!
Panowie, dziękuję za ten kawalerski!
Też tam byłem:
Tomasz Niewiadomski
Mając Tadeusza Błażusiaka za idola, wyjazd do Rumunii nie mógł się obyć bez przygód. Jako dobry kumpel, byłem solidarny z Tobiaszem i złamałem dwa palce u lewej dłoni niecałe 10 minut po kawalerze. Na szczęście taka kontuzja to nie kontuzja i mogłem z nią jeździć, czego nie żałuję.
Rumunia to wspaniały kraj, a region Marmarosz w szczególności. Góry Rodniańskie są naprawdę piękne i co najważniejsze, tamtejsze bezdroża sprzyjają jeździe na motocyklu. Nie brakuje już wyjeżdżonych szlaków, więc nie ma potrzeby pakować się w dziewicze rejony. No i ta różnorodność terenów. Znaleźć tam można wszystko. Od morderczych podjazdów, przez techniczne, niemal trialowe potoki, na szybkich endurowych odcinkach kończąc. I to wszystko z pięknymi widokami w tle. W Rumunii niesamowite jest też podejście ludzi do motocyklistów. Mieszkańcy są życzliwi, zawsze pozdrawiają i nie zdarzył nam się ani jeden negatywny incydent z lokalesami czy policją. Off-road to w Rumunii bardzo rozwinięta gałąź turystyki, dzięki czemu aż chce się tam wracać. Ciężko mi wyobrazić sobie lepsze miejsce w Europie do jazdy na enduro. No i cena… pięciodniowy wyjazd do Rumunii kosztował tyle co weekend w Tatrach czy Bieszczadach.
Zdjęcia: Tobiasz Kukieła, Andrzej Pietrzyk, Piotr Ganczarski