Wszystko na opak. Tym razem zapraszam Was na opowieść o podróży, której miało nie być, ale jakimś cudem się odbyła. To również historia o tym, że w podróży raczej nie warto się rozstawać, bo to zwyczajnie potrafi się odbić czkawką. A poza tym, warto pojechać na Roztocze i w jego bliskie sąsiedztwo. Zawsze!
Na skróty:
O kolejnym wyjeździe do Narolu na imprezę „X Nasze Wyprawy Motocyklowe” myślałem od dłuższego czasu, ale jakoś tak nie zgrywały mi się daty. Jeszcze w środę byłem pewny, że nie pojadę. W czwartek byłem pewny, że pojadę, ale nie miałem czym.
Moje BMW nie odpalało. Miało uszkodzony rozrusznik, a ponadto ujawnił się kolejny problem – z wtryskiwaczami. Średnio widziało mi się zarywać noc, żeby pojechać na wycieczkę. No i właśnie w momencie, w którym o tym pomyślałem, moją głowę przeszył ogromny wyrzut sumienia.
Jak to „nie chce mi się zarywać nocki”? Całe życie zarywałem je, żeby sobie pojeździć, a teraz nie? Czy ja już naprawdę jestem taki stary?
Łapiemy pierwsze opóźnienia
Godzinę później wyjmowałem rozrusznik. Piętnaście minut potem byłem u znajomych, którzy zajmują się regeneracją. Rano gotowy rozrusznik przykręciłem na miejsce i odpaliłem motocykl. Co prawda silnik krztusił się i strzelał, ale jako tako chodził. Na wszelki wypadek nalałem do benzyny trochę miksolu i mogłem ruszać.
Przecież to łącznie niecały tysiąc kilometrów w obie strony. Po raz kolejny do Narolu miałem jechać z Papakiem, który na swojej pięćdziesiątce zjeździł niemal cały świat. Do ekipy dołączył Kacperek na swoim V–Stromie. Rok temu wyjeżdżaliśmy z Papakiem o godzinie 3:30 rano.
Na ulicach leżał śnieg, a drogi były bardzo śliskie. Teraz było cieplej, ale godzina wyjazdu wydawała mi się równie trafna. Niestety wieczorem przypomniałem sobie, iż o 14 mam spotkanie, którego za Chiny ludowe nie mogłem przełożyć. Szybki telefon do Papaka i nowy plan: On leci sam, Ja i Kacperek startujemy po 14.
Szczęśliwie tego dnia świeciło słońce i jazda była całkiem przyjemna, chociaż trudno mówić o dużej przyjemności, gdy temperatura oscyluje wokół 4 stopni. Żeby nie było za lekko, jedna podgrzewana manetka przestała działać. Po chwili prawa dłoń była parzona, a lewa totalnie wymarzała.
W końcu już nie wiedziałem, czy jest mi ciepło czy zimno i dla spokoju wyłączyłem podgrzewanie. Jechaliśmy praktycznie tylko z przerwami na tankowanie, żeby jak najwięcej kilometrów zrobić „za widoku”.
Ale dzień był jeszcze krótki i już o 16:30 zrobiło się ciemno. Do tego zaczęło lać. W końcu ślamazarnym tempem (zrobiło się bardzo ślisko i mało co było widać) dotarliśmy do Narolu. Na miejscu sami znajomi. Dziesiątki zbitych „piąteczek” – zabawa już była rozkręcona, a my niestety spóźniliśmy się na pierwsze prelekcje.
Trzeba zobaczyć i zapamiętać
Nazajutrz ruszyliśmy z Kacperkiem trochę pozwiedzać. Chociaż byłem w tej okolicy rok wcześniej, to nadal są tu setki miejsc wartych zobaczenia. Niestety Papak nie zdołał uruchomić „Papaka”, który porzucił palenie. Po czasie okazało się, że na ostatnich kilometrach coś wpadło w dyszę główną i skuter ledwie doczołgał się na miejsce. My wyruszyliśmy do miejsca, które chciałem zobaczyć już od kilku lat: niemiecki obóz zagłady w Bełżcu. Był to pierwszy ośrodek zagłady w Generalnym Gubernatorstwie. Dla niemieckich nazistów był poligonem doświadczalnym ludobójstwa.
Wypracowane w nim techniki eksterminacji zostały zastosowane w innych obozach. Obóz „działał” nieco ponad rok. Może wydawać się, że krótko, ale w tym czasie naziści pozbawili tu życia blisko pół miliona ludzi. W roku 2004 rozpoczęto rewitalizację tego miejsca, by należycie upamiętnić tragiczną historię. W Bełżcu nie znajdziemy baraków czy odtworzonych budynków, w których dochodziło do kaźni.
Jednak całość zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. To symboliczna przestrzeń, wyobrażająca masową mogiłę – jałowy, księżycowy krajobraz. Do środka mogiły wiedzie wielka szczelina, prowadząca do „Niszy–Ohelu”. Na jej końcu znajdziemy cytat z Księgi Hioba: „Ziemio, nie kryj mojej krwi, iżby mój krzyk nie ustawał” oraz kamienne tablice z imionami zamordowanych Żydów. Straszne, ale prawdziwe, warte odwiedzenia i zapamiętania.
Honorowa obietnica
Po odwiedzinach w Bełżcu jeszcze chwilę błądziliśmy po okolicy. Znaleźliśmy przepiękną, drewnianą cerkiew (pw. św. Bazylego). W okolicy na każdym kroku możemy natknąć się na podobne budynki sakralne. Ten niestety był zamknięty, a my i tak potrzebowaliśmy spokoju, żeby przetrawić wizytę w Bełżcu.
Wróciliśmy do Narolu. Droga przez lasy była przepiękna. Do tego aura zrobiła się iście wiosenna. W hotelu oddaliśmy się przyjemności słuchania prelekcji. Czy to koniec? Nie! To dopiero początek przygody. Nazajutrz spakowaliśmy się, naprawiliśmy „Papaka” i ruszyliśmy do domu, z tym, że przez Zamość.
Nigdy tam nie byłem, a z tego, co słyszałem, warto odwiedzić i zobaczyć rynek. Rzeczywiście, jest super. Klimat czuje się nawet poza sezonem. W tym momencie zaczyna się kolejna historia. Podróżowaliśmy z Papakiem z prędkością około 60 km/h. Kiedy wjechaliśmy do Zamościa, ten rzucił do nas na skrzyżowaniu, że pojedzie główną trasą, a my go jakoś dogonimy. Zaproponowaliśmy, żeby pojechał z nami, przecież nigdzie się nam nie spieszyło.
Ryzyko awarii jednak skłoniło go, żeby jechać. My zwiedziliśmy rynek w Zamościu, wskoczyliśmy na motocykle i ruszyliśmy – dosyć rześko! Przejechaliśmy 150 kilometrów, a Papaka jak nie było, tak nie było. Ślad zaginął. Na postoju przy tankowaniu udało się nam dodzwonić do niego. „Papak” (to zarówno ksywa kierowcy, jak i skutera) zdechł i za nic nie chciał odpalić.
– Wracać po Ciebie? – zapytałem? – Nie, co Ty, w Pamirze i na Syberii dałem sobie radę, a w Stalowej Woli sobie nie poradzę? – Ty dopiero w Stalowej Woli? – No tak. To jedźcie. Spotkamy się w Bełchatowie. – Jak coś, to dzwoń. Przylecimy po Ciebie.
Pamięć dobra, tylko krótka
Telefon nie dzwonił całą drogę. W końcu pogoda się załamała. Ostatnie 200 kilometrów pokonaliśmy w ulewie. Prawie nic nie widzieliśmy. Na dodatek ruch na drogach był ogromny i wiało tak, że momentami motocykle musieliśmy trzymać w złożeniu, żeby jechać po prostej. W końcu wyziębieni dojechaliśmy do domów.
Moja „Beemka” ostatnim tchem wtryskiwaczy wtoczyła się do garażu. Zrzuciłem mokre ubrania, przebrałem się i pojechałem na niedzielny rosół do teściów, chociaż była już 19. Po drugiej łyżce zupy… rozdzwonił się telefon. To Papak. – Tobiasz, przyjedziesz po mnie? – Pewnie, dojem zupę, zapinam przyczepę i ruszam. Do ekspedycji poszukiwawczo–ratunkowej dokooptowałem Kacperka.
Kompana odnaleźliśmy po kilku godzinach. Na szczęście przygarnęli go jacyś motocykliści. Dzięki wielkie Panowie! Załadowaliśmy skuter i mogliśmy wracać. Teraz dopiero zaczęło wiać i lać. Do domu dotarliśmy przed trzecią nad ranem.
To nie koniec historii. Wiedziałem, że w tygodniu czeka mnie lot na premierowe testy Yamahy Tracer 700. Sprawdziłem maila: luz, testy odbędą się 25–27 lutego. Dopiero od wtorku. O ósmej rano obudził mnie telefon: – Tobiasz, gdzie jesteś? – Jak to gdzie? W domu! – Jak to w domu. Przecież właśnie odlatuje Twój samolot na Teneryfę! Przecież miałeś lecieć dzień wcześniej, żeby na spokojnie wszystko ogarnąć!
Po chwili sobie wszystko przypomniałem. Dotarło do mnie, że zmęczony sprawdziłem datę testów, a nie wylotu… Dziesięć minut później siedziałem już w aucie do Warszawy – rozczochrany i zaspany, by zdążyć na kolejny samolot. Na testy na szczęście się nie spóźniłem. A Ciebie droga Yamaho jeszcze raz przepraszam.