Wykoncypowałem nowy pomysł na zwiedzanie naszego pięknego kraju. Pewnie każdy z Was zna miejsca, w których bywał w dzieciństwie, a z różnych przyczyn się już w nich od dawna nie pojawia. Ja postanowiłem je odwiedzić.
Na skróty:
Tak naprawdę wyszło to przez… „przypadkowy przypadek”. Tak, to masło maślane jest na miejscu. Zaczęło się od tego, że Lechu poprosił mnie, żebym zrobił zdjęcie motocykla WSK Sport (artykuł jest już na naszej stronie!. Zgodziłem się bez mrugnięcia okiem, bo wiedziałem, że jego „Wueska” stoi u mojego kumpl . W tzw. międzyczasie okazało się, że ziomek wziął busa i pojechał na Litwę, więc zdjęć nie było jak zrobić, a „dedlajn” zbliżał się nieuchronnie. Na szczęście na kolegów można liczyć: jeden z nich przypomniał mi, że nasz wspólny ziomek ma taką samą „Wueskę” we Wrocławiu. Wskoczyłem na swojego starego „Gieesa” i pojechałem do Wrocławia.
One way ticket
Była to moja pierwsza przejażdżka po paskudnym złamaniu kciuka, co jest dosyć istotne dla tej opowieści. Pojechałem do „Wrocka” na zdjęcia ze świadomością, że to trochę „one way ticket”, ponieważ wiedziałem, że ból ręki nie pozwoli mi na spokojny powrót do domu. Postanowiłem zatem zostać we Wrocławiu na noc u znajomego.
Kolejny dzień rozpoczynałem dosyć daleko od domu, więc była doskonała okazja, żeby bez pośpiechu i robienia setek kilometrów pozwiedzać. Postanowiłem ruszyć w kierunku Trzebnicy, a potem Milicza.
Dałem sobie spokój z nawigacją bo i tak nie wziąłem pokrowca na telefon. Jechałem na czuja, ale starając omijać główne arterie. Dojechałem wkrótce do Trzebnicy. Na miejscu, chcąc dać dłoni chwilę odpoczynku, postanowiłem zwiedzić Bazylikę i sanktuarium św. Jadwigi. Ciekawe miejsce. Chwilę później jechałem w kierunku Milicza i tak… zgubiłem się na jakiejś podrzędnej drodze. Nie pytajcie, gdzie to było, bo pojęcia nie mam… W końcu wyciągnąłem telefon, żeby nieco się odnaleźć. Spojrzałem na mapę i… bach! Byłem obok Twardogóry. Pamiętałem, że za dzieciaka jeździłem tam z rodziną.
Nieopodal znajduje się miejscowość Grabowno Wielkie. Pewnie większości z Was nic to nie mówi. Mnie również by nie mówiło, gdyby nie fakt, że będąc małym Tobiaszem, przyjeżdżałem tam na wakacje. Na miejscu znajdowała się gorzelnia, w której pracowali moja chrzestna i jej mąż. Może i nie wychowałem się w gorzelni, ale od małego byłem z nią „na ty”.
Nie ma się rozczulać i wspominać. Z ochotą przejdę do rzeczy. Gorzelnia od lat stoi zamknięta i tego faktu już nic nie zmieni. Miejsce, niegdyś tętniące życiem, dzisiaj praktycznie w całości zostało pochłonięte przez naturę. Fascynujące…
Zasada trzydziestu minut
Wróćmy do początku. Zobaczyłem miejscowość na mapie. Miałem do celu jakieś 20 kilometrów. Wybrałem najkrótszą drogę. Oczywiście szybko się zgubiłem i znalazłem gdzieś poza asfaltem. Moja dłoń była „przeszczęśliwa”, w końcu jednak dojechałem.
Gorzelnię widziałem już z daleka. Olbrzymia wieża rektyfikacyjna jest nie do przeoczenia. Podjechałem do samej bramy. Z trudem odnalazłem wagę samochodową. Jako dzieciak pomagałem wujowi ważyć przyczepy z ziemniakami czy żytem…
Gorzelnia zamknięta była na cztery spusty. Pamiętałem jednak, że dookoła, tuż za siatką, była droga polna. Drogi polne mają to do siebie, że meandrują, ale są wyjeżdżone naturalnie i prawie nigdy nie znikają. Ruszyłem na objazd.
Czas na rekonesans
Przejechałem na tyły, zostawiłem motocykl w krzakach, a sam przeskoczyłem przez płot. Rozpocząłem eksplorację ruin. Chodziłem powoli, ostrożnie, żeby nie wpaść w żadną dziurę. Wszystko zarosło – nawet utwardzona droga. Obszedłem gorzelnię, a następnie przez dziurę w murze wszedłem do miejsca, gdzie powstawał kiedyś zacier. Bez wątpienia wybuchł tam w przeszłości pożar. Wokół leżały porozrzucane PET-y, do których kiedyś lano denaturat. Wewnątrz nadal pachniało zacierem. Ściany solidnie się nim opiły.
Spacerowałem przez dłuższą chwilę i wspominałem dawne czasy. Dzisiaj to obraz ruiny, jak wiele podobnych zakładów z tej epoki. Szkoda, że nie zdołałem się dostać do środka, do biur i innych zakamarków, ale wycieczka po miejscach, które doskonale znałem w przeszłości, bardzo pobudziła moją wyobraźnię. Czułem się trochę jak w Czarnobylu. Tam wszystko zostało w chwili porzucone, a miasto opuszczone. Tutaj wygląda to podobnie. Gdzieniegdzie walają się porozrzucane narzędzia, stoją beczki wrośnięte w trawę. Z tą różnicą, że wszystkie wejścia do budynków są pozamykane.
Trzeba zwiewać
Z doświadczenia wiem, że nie wolno w takich miejscach spędzać zbyt dużo czasu. Jeżeli są gdzieś czujki, to ochrona może pojawić się w ciągu 30 minut. Dlatego przeskoczyłem z powrotem przez płot, wsiadłem na motocykl i wybrałem się na dalsze zwiedzanie okolicy.
Niedaleko gorzelni znajdowały się ogromne stawy hodowlane. Był to chyba kaprys dawnego właściciela gorzelni. Pojechałem tam. Z dzieciństwa zapamiętałem, że droga na miejsce nie była zbyt przyjemna – wszędzie pełno gliny. Tym razem było podobnie. Motocykl ślizgał się po nawierzchni (dzień wcześniej padało). Na szczęście bez większych problemów dotarłem na miejsce. Tym razem nie byłem zaskoczony. Wszystko zarosło. Usiadłem chwilę na mostku, zjadłem drugie śniadanie i ukontentowany wycieczką zebrałem się do powrotu.
Zabawa, jak grzebanie w kopcu kartofli
Na trasie do domu podjechałem jeszcze do Krośnic, gdzie znajduje się Krośnicka Kolej Wąskotorowa. Obecnie kursuje na terenie zespołu pałacowo-parkowego dawnej, XVIII-wiecznej rezydencji rodziny Volmersteinów po niemal trzykilometrowej trasie, na której znajduje się pięć przystanków. Na każdej stacji ustawiono ciekawe tablice edukacyjne.
Na przejażdżkę można się wybrać w sezonie turystycznym (od kwietnia do końca września) w rozszerzone weekendy (od czwartku lub piątku, zależnie od miesiąca, do poniedziałku). Kursy – co godzinę od 11 do 18 – zależnie od dnia realizuje ciuchcia albo lokomotywa spalinowa.
Przypadki jednak są fajne!
Co prawda zawitałem do Krośnic rano, a poza tym po sezonie, więc wszystko było pozamykane, ale na szczęście wagony i lokomotywy stoją na zewnątrz, więc mogłem je chociaż obejrzeć. Tak nadszedł najwyższy czas, żeby wskoczyć na motocykl i pojechać domu.
Przez totalny przypadek był to jeden z najfajniejszych wyjazdów tego roku. Pojechałem bez żadnych oczekiwań do Wrocławia, a wylądowałem gdzieś nieopodal Twardogóry. Zwiedziłem przez przypadek miejsce, do którego prawdopodobnie nigdy specjalnie bym nie pojechał, a byłby to błąd. W zwiedzaniu miejsc, o których już praktycznie zapomnieliśmy, jest wiele uroku i jeżeli nie macie pomysłu na weekendową wycieczkę, to ta opcja wydaje się bardzo fajna. Fajnie jest zabrać np. swoja drugą połowę w takie miejsce, pokazać kawałek swojego dzieciństwa i miejsca, z którymi łączą Was silne wspomnienia. No bo jak inaczej nazwać zabawę w kopcu gnijących ziemniaków, które lada dzień miały być przerobione na spirytus..?