Wszystko zaczęło się nieszczególnie: moja dziewczyna zorganizowała mi na wakacje pracę w Szkocji. Blady strach padł jednak na rodzinę, gdy oświadczyłem, że jadę tam motocyklem. Nawet mój brat, chociaż sam ma bzika na punkcie dwóch kółek, wróżył mi częste awarie, spotkania z drzewami i złoczyńców czatujących na gościńcach na mój motor i dobytek. Jedynie Magda, moja druga połowa, rzekła: „Jadę z tobą – przecież cię, głupolu, samego nie puszczę!”
Na skróty:
Oczywiście, jak to w bajkach bywa, i w tej opowieści pojawia się czarny charakter. Tym razem nazywa się Biurokracja. Otóż na kilka dni przed wyjazdem okazało się, że nie mogę jechać moim motocyklem, specjalnie na tę okazję wypieszczonym. Wziąłem zatem motor brata, a przygotowanie go zajęło mi dwa nerwowe dni. W tym samym czasie Magda dokonała cudu przemienienia sterty bagaży w trzy kufry, dwie torby i plecaczek. To wszystko z nami pospołu dosiadło „osiołka” i wyruszyło w liczącą (w planach) 2700 km trasę.
Start
Już po dwóch godzinach jazdy trasą A4 z rodzimej Czeladzi do Zgorzelca przekonałem się, że torba na baku to jednak fantastyczny wynalazek: kiedy ręce zaczynały mówić „dość” od ciężaru pasażerki leżącej na moich plecach, mogłem się na niej wygodnie oprzeć, co przy okazji skutecznie poprawiało nam aerodynamikę. Wieczorem byliśmy w Zgorzelcu. Na kempingu po raz pierwszy w tej podróży spotkaliśmy się z sympatycznym gestem ze strony obcych ludzi: gdy tylko wjechałem, podszedł do mnie jakiś gość i wręczył kawałek sklejki. Musiałem mieć zdziwioną minę, bo wyjaśnił (po angielsku), że to podstawka pod stopkę, żeby mi się motor nie wywrócił w miękkiej trawie. Szkoda tylko, że gość był z Holandii, fajnie by było, gdybyśmy my – Polacy, tak się nawzajem traktowali.
Następnego dnia bladym świtem przekraczaliśmy granicę. Kolejka zapowiadała około sześciu godzin oczekiwania, ale udało nam się ją ominąć „motocyklowym” sposobem. Potem krótka odprawa i już pędziliśmy w kierunku Drezna. Na autostradzie jeden wielki plac budowy, ale utrudnień w ruchu nie było. Mijający motocykliści pozdrawiali nas podniesieniem ręki lub mrugnięciem świateł – polubiłem ten zwyczaj. Niestety, w Polsce nie zawsze działa. Wieczorem spaliśmy pod Kolonią. Te 850 km w pozycji scyzoryka potrafi się dać we znaki, za to następny dzień miał być luźniejszy.
Granica niemiecko-belgijska zaskoczyła mnie do tego stopnia, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia. Ot, ograniczenie prędkości na autostradzie, zatoka z małą budką, i już. Pod Brukselą zatrzymał nas dwukilometrowy korek. Tutaj mogłem pokazać Magdzie, do czego przydają się dwa kółka – ociężałym „osiołkiem” dość szybko przeciskałem się naprzód. Para jakichś staruszków, widząc jak szukamy luki między samochodami, pomachała do nas i, na tyle, na ile się dało, przesunęła swoje cztery kółka. Widzieliście kiedyś coś takiego w Krakowie lub w Warszawie? Za Brukselą, na jednym z postojów, ze stłumionym łoskotem podjechał do nas H-D Electra Glide Ultra Classic. Zamieniliśmy parę słów z pasażerami. Było to małżeństwo z Brukseli; okazało się, że jadą na weekend do Anglii. Obydwoje mieli około czterdziestki (ciekawe, czemu większość napotkanych harleyowców była po czterdziestce?). Zrobiłem zdjęcie porównawcze: 1000 ccm pojemności więcej, więcej chromu, ale bagaż taki sam.
Potem była już Francja. Minęliśmy Dunkierkę i dotarliśmy do Calais. Pierwszy szok: tamci harleyowcy przygotowali nas na cenę przeprawy promem rzędu 40 DEM. Sęk w tym, że był piątkowy wieczór, czyli początek weekendu, i taryfa znacznie podskoczyła. Nawet mimo tego nie spodziewałem się, że trzeba będzie „wyskoczyć” z 69 funtów! W dwie strony (tzw. Open Return) dało to 101 funtów. Cóż było robić, „osiołek” pływać nie potrafi.
Przeprawa trwała godzinę i 15 minut, w tym czasie można się wykąpać, coś przekąsić, odwiedzić sklep wolnocłowy, a pod koniec, oczywiście, pooglądać klify Dover. Strażnik w sklepie też był motocyklistą, więc spędziliśmy parę chwil na wzajemnym przekonywaniu się, czy lepsza jest Yamaha FZR 1000 od Virago 1100 i odwrotnie. Jedyną rzeczą, jaką kupiłem na promie był wielki atlas drogowy Wysp Brytyjskich.
Gdy dobiliśmy do brzegu, była 22.40, a dzień wcale nie chciał się kończyć. Przejście graniczne w Dover z oczywistych powodów rzuca się w oczy. Obywatele „pierwszego świata” przejeżdżali pięcioma przejściami machając w biegu okładkami paszportów; my (Europa Wschodnia oraz Azja i Afryka) zostaliśmy poddani szczegółowej kontroli. Zadano nam mnóstwo absolutnie nieistotnych pytań, wbito wizy i w drogę. Dowcip sytuacji polegał na tym, że w ciągu całej procedury kontrolnej miałem kask na głowie i wcale nie musiałem być niejakim Markiem Włodarczykiem z Polskiej Rzeczypospolitej (u mnie jeszcze Ludowej).
Tak znaleźliśmy się na angielskiej ziemi
Jazda lewą stroną sprawiała mi problemy przez jakieś 10 minut. W samochodzie – rozumiem: odwrócone kierownica i biegi, ale na motocyklu nie ma się czym martwić. Noc spędziliśmy na kempingu w Folkestone koło Dover. Cena noclegu wynosi 8 funtów za dwie osoby i motor, ale można się spodziewać za to wszelkich luksusów. Rankiem wyruszyliśmy na północ, zahaczając po drodze o liczne zamki. Wszelkie atrakcje turystyczne są tu dobrze oznakowane. Wstęp do zamku Leeds koło Maidstone kosztował 5 funtów, więc nie weszliśmy. Potem okazało się, że to standard dla takich obiektów, za to wstęp do ruin, np. zamku w Rochester, kosztuje ok. 2,5 funta. Jazda ulicami angielskich miast wymaga dużej uwagi: drogi są zwykle bardzo wąskie, kręte i z dużą różnicą wzniesień, prawie nie ma skrzyżowań, same ronda. Za to drogi szybkiego ruchu są na medal. Generalnie wszystkie drogi są świetnie oznakowane, ponumerowane, mają równą i przyczepną nawierzchnię (nie życzę żadnemu motocykliście „bliższych oględzin”, bo jest ona pokryta drobnymi kamyczkami dla polepszenia bezpieczeństwa przy jeździe w deszczu) i nie ma w nich dziur.
Tamizę przekroczyliśmy tunelem koło Dartford za jedyne 30 pensów. Wszystkie napotkane potem płatne mosty okazały się bezpłatne dla jednośladów. Na autostradzie minęły nas dwa Gold Wingi, jeden z bocznym wózkiem i przyczepką. Dogoniliśmy je w korku pod Harlow; było to małżeństwo z dzieckiem (!) jadące na wczasy. Dalej były Cambridge i Huntingdon. Koło Peterborough zjechaliśmy na parking, aby przywrócić pośladkom naturalne kształty. Kiedy odklejałem żołądek od kręgosłupa przy pomocy kanapki popijanej colą, podszedł do mnie facet w sile wieku (co się będę powtarzał, że koło czterdziestki) i zagaił, że też lubi podróże na dwóch kołach, i że w zeszłym roku zrobił Gold Wingiem 20 tys. km. po Krainie Wielkich Jezior w Kanadzie, a dwa lata temu 25 tys. km. po Australii. Ja mam 23 lata – to wszystko dopiero przede mną. W międzyczasie podjechały dwie BSA Gold Star – były to pierwsze używane na co dzień weterany, jakie tam widziałem.
Wkrótce wjechaliśmy na teren Nottinghamshire, gdzie w lasach Sherwood grasował kiedyś Robin Hood. Jest tam ponoć skansen, w którym można wypożyczyć ubrania a’la Robin Hood i drewnianą broń, i stać się na jakiś czas wyjętym spod prawa. O 23.00 dotarliśmy do Newark-on-Trent.
Następnego dnia mieliśmy już w planie nocleg w Szkocji. Gdzieś koło Doncaster stanąłem przy drodze, żeby zrobić zdjęcie. W chwilę potem nagle zatrzymała się przy nas żarówiasto zielona Kawasaki ZXR, niemalże stając na przednim kole. Kierowca chciał tylko sprawdzić, czy u nas wszystko OK. Od tego czasu ja sam widząc stojący na poboczu lub prowadzony motocykl pytam, czy potrzebna jest pomoc – to bardzo ułatwia motocyklowej rodzinie wspólne życie. Za Newcastle Upon Tyne krajobraz zaczął falować tworząc w końcu mieszankę Bieszczadów i Beskidu Niskiego. Wjechaliśmy na przełęcz i nagle…
Przed nami pojawiła się Szkocja
Po obu stronach drogi stały wielkie głazy graniczne z napisami Scotland i England. W tym miejscu, na wzgórzu Redeswire Fray, odbyła się bitwa między Szkotami a Anglikami, po której zdecydowali się na utworzenie jednego państwa. Z zapadającym wieczorem zaczęło robić się chłodno; w końcu byliśmy na północy. Edynburg minęliśmy obwodnicą, ale mieliśmy zamiar tam wrócić. Potem jeszcze widzieliśmy prawie trzykilometrowy most Forth Road Bridge (dla jednośladów za darmo), jezioro Loch Leven ze wspaniałym średniowiecznym zamkiem Kinross House na wyspie i przeszło 20-metrowy żywopłot przy drodze za Perth (ponoć najwyższy na świecie lub w Europie – sprawdźcie w „Księdze Guinnessa”). O typowej porze (23.30) dotarliśmy do celu – małej farmy za Blairgowrie. Co ciekawe, nie było jeszcze całkiem ciemno, w końcu północ Szkocji jest na wysokości Sztokholmu i Petersburga.
Kiedy już zarobiłem na trochę żarcia i paliwa, wybraliśmy się na wycieczkę po okolicznych miastach i zamkach. W Dundee zwiedziłem przede wszystkim sklep motocyklowy, dalej był dwukilometrowy most Tay Bridge, potem baza RAF, aż dotarliśmy do St. Andrews – tamtejszego kurortu nad Morzem Północnym i światowej stolicy golfa. Są tam ruiny zamku na skraju klifu, resztki olbrzymiej, budowanej 300 lat, i nigdy nie ukończonej katedry, przystań dla kutrów, plaża oraz najlepsze na świecie pola golfowe. Na dodatek właśnie tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłem motocykle marki Indian, które przyjechały z Niemiec. Przy wyjeździe z parkingu uniknęliśmy opłaty, bo zasuszony dziadek parkingowy, zamiast brać pieniądze, życzył nam szerokiej drogi. Pewnie też lubił motocykle.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Pictish Stones, czyli kamienne płaskorzeźby z czasów, kiedy żyli tam Piktowie (od 1000 r. p.n.e.do 800 r. naszej ery). Obok był stary cmentarz z grobami datowanymi na początek XVIII wieku. Na grobowcach były podobizny „wesołego elektryka”, czyli czaszki z dwoma piszczelami, ale skoro elektryczność wynaleziono nieco później, musiało to oznaczać zarazę. Na koniec zawitaliśmy do zamku Glamis i jego wspaniałych ogrodów. Tyle udało się zobaczyć przez jeden dzień.
Następny weekend był wolny, więc zorganizowaliśmy długo oczekiwaną wyprawę po północnej Szkocji. Trasa była imponująca: 1500 km w trzy dni. Pierwszy przystanek przy zamku Blair, co w języku gaelic znaczy Biały. Zamek faktycznie był śnieżnobiały i wyglądał jak zrobiony z klocków Lego, mimo swoich 725 lat. Za 4,5 funta można tam zobaczyć około 130 komnat, a w nich broń, trofea myśliwskie, dzieła sztuki itp. Po chwili pędziliśmy „osiołkiem” w kierunku Newtonmore, gdzie znajdują się Waltzing Waters – jedne z dwóch w Europie tańczących fontann. Przy wjeździe do miasteczka ujrzałem jednak napis: Highland Games Today i od razu skręciłem we wskazanym kierunku.
Highland Games to ludowy festyn, na którym odbywa się mnóstwo tradycyjnych szkockich zabaw i konkurencji. Królują stroje ludowe, dobra zabawa i, niejednokrotnie, szkocka whisky, która była główną nagrodą w większości konkurencji. Obejrzałem zatem słynny rzut palem, konkursy tańców ludowych i gry na dudach (nie mylić z kobzą, czyli ukraińskim rodzajem lutni), paradę szkockiej orkiestry, a nawet skoki spadochronowe do celu, którym była butelka whisky na środku białego krzyża. Potem szybko na seans w Waltzing Waters i dalej w drogę.
Minęliśmy Kingussie (śmiesznie to brzmi, prawda?) i lnverness – ostatnie duże miasto w północnej Szkocji. O 22.00 dotarliśmy do Dunrobin Castle, pięknego zamku nad brzegiem morza, z ogrodami utrzymywanymi w niezmienionym stanie od 175. lat. Do John O’Groats, północnego przylądka Szkocji, było jeszcze ze 100 km, więc zostaliśmy na noc w Dunrobin, aby móc obejrzeć go za dnia. Noc spędziliśmy pod gołym niebem na opuszczonej stacyjce kolejowej obok zamku.
Z samego rana wystartowaliśmy w kierunku . miasteczka Wick. Były tam ruiny trzech zamków, pierwszych dwóch stały na cyplu Noss Head na skraju klifu. Były połączone, zamek Girnigoe zbudowano na ruinach zamku Sinclair. To było najpiękniejsze miejsce w całej wyprawie: ruiny wież, bram, podziemne przejście na klif i te widoki… Tego się nie da opisać. Trzecie ruiny to Castle of Old Wick – najstarsze w Szkocji. Koło południa dotarliśmy wreszcie do John O’Groats. Tam stoi „Ostatni dom w Szkocji”, jak głosi napis, dalej jest już tylko prom na Orkneye i Szetlandy oraz skalne iglice na Duncansby Head.
Jadąc dalej mija się Thurso, to już ostatnie większe miasteczko, dalsze mają z reguły nie więcej niż 10 domów. Parę mil dalej jest już taka dzicz, że wszystkie drogi mają tylko jeden pas ruchu i mijanki; i tak jeździ tam ledwie kilka pojazdów dziennie. Po tamtych drogach jeździ się świetnie – są dobrze utrzymane, mijanki są tam, gdzie trzeba, kierowcy zawsze ustępują, a co najważniejsze, są tu rajskie krajobrazy.
Tego dnia mieliśmy spore opóźnienie. Mieliśmy dojechać do Eilean Donan Castle koło wyspy Skye, zamku, w którym kręcono sceny do filmu „Nieśmiertelny”. Skręciliśmy na drogę prowadzącą w głąb lądu, w kierunku Loch Shin. Zachodzące słońce kładło cienie na okolicznych górach, niebo było pomarańczowe, więc po chwili zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Wreszcie stanęliśmy koło czegoś w rodzaju zatoczki lub parkingu i zabraliśmy się do rozbijania namiotu. I nagle stało się jasne, dlaczego nikt tu nie mieszka – wokół mojej twarzy, jedynej części ciała nie okrytej szczelnie Sympatexem, zaczęły się kłębić miliony małych muszek. Nazywają się „midges”, są mniejsze od owocówki, potrafią wleźć do nosa i uszu, a gryzą jak piranie. To małe draństwo jest bardziej przenikliwe niż promieniowanie gamma.
Rano wyglądałem, jakbym przeszedł dżumę. Strach było wyjść spod muchoszczelnych objęć namiotu, jednak w końcu trzeba było, bo ktoś zatrzymał obok samochód i kręcił się przy „osiołku”. Pierwsza wyszła Magda, czym spowodowała pobicie rekordu świata w opadaniu szczęki, gdyż ten ktoś spodziewał się ujrzeć kierowcę, a nie „kierownicę”. Wtedy wyszedłem i ja. „Ktosiem” okazał się rasowo wyglądający turysta około trzydzestki. Zademonstrował uśmiech nr 4 i wręczył mi kartkę następującej treści: „Do właściciela Jawy. 10 lat temu sam miałem Jawę, więc podziwiam twoją pewność siebie, żeby tu na niej przyjechać! Gdybyś potrzebował zatrzymać się w Birmingham po sierpniu, zadzwoń. Robert (teraz właściciel Volvo)”. Miłe, prawda? Pogadaliśmy chwilę (ponoć wtedy Jawy były tam popularne), po czym udaliśmy się każdy w swoją stronę.
Dojechaliśmy do Loch Shin i skręciliśmy z powrotem na wybrzeże, do Laxford Bridge. Od wczorajszego wieczoru jechaliśmy wśród gór przypominających Tatry Zachodnie. Doznałem więc szoku, gdy minąwszy górkę przed Laxford Bridge zobaczyłem otwarte morze. Taka jest tamtejsza okolica – drogi wiją się między górami a morskimi zatokami, nachylenie często przekracza 13-15%. Ja sam wjeżdżałem pod taką górę na jedynce, a według atlasu nie była to droga z największym możliwym gradientem. Na szczęście tutaj droga miała już dwa pasy.
Następny przystanek przy ruinach zamku Ardvreck nad Loch Assynt. Spotkaliśmy tam grupkę sześciorga motocyklistów z Dusseldorfu. Mieli oni pełen komfort, bo ich bagaże jechały za nimi furgonetką. Podczas gdy tłumaczyłem jednemu z nich, że to, na czym przyjechałem, to słynna czeska Jawa, o której zapewne wiele słyszał, reszta gadała między sobą po niemiecku. Magda zna trochę ten język, więc przetłumaczyła mi fragmenty z dialogu: „Tylko ostatni pierdolec mógł przyjechać czymś takim w te góry?! Albo ostatni biedak. Ale wiecie, u nich są inne stosunki finansowe”. Słowem, pełnia szczęścia – zostaliśmy w pełni docenieni, jak przystało na mieszankę wariata i żebraka.
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do Loch Carron, u stóp góry Carn nan Lomairean (jak oni to wymawiają?). Na horyzoncie widać już było wzgórza na Isle of Skye, do Eilean Donan Castle już tylko 10 mil. Pod samym zamkiem „pękło” pełne 5000 km od domu.
Nie mogę opisać wszystkiego, co tam widziałem. Niech wam wystarczy, że i zamek, i widoki są wspaniałe. Około 18.00 wróciliśmy do Kyle of Lochalsh, gdzie znajduje się prom na Skye. W chwili obecnej, gdy to czytacie, prawdopodobnie ukończono już budowę mostu, ale ja musiałem jeszcze wybulić 2,70 funta za prom.
Moim pierwszym wrażeniem z wyspy jest to, że wszystko tam jest jakby w mniejszej skali, boczne drogi biegną wśród wrzosowisk, tak jakby ktoś rzucił długi dywan na ziemię. Następna ciekawostka: wszystkie drogowskazy są dwujęzyczne; często nazwa angielska nawet we fragmencie nie przypomina swego odpowiednika w gaelic, a na nazwach gór można połamać sobie język np. Sgurr a’Ghreadaidh. Mieliśmy już zbyt mało czasu, żeby zrobić tzw. dużą pętlę, czyli objechać wyspę dookoła, zatem skierowaliśmy się do jednego z zamków. Do Dunvegan dojechaliśmy po zachodzie słońca. Zamek był już zamknięty a „midges” gryzły jak cholera, więc prawie od razu zabraliśmy się do powrotu.
Przyznam, że jazda po wyspie Skye w czasie pełni księżyca to coś cudownego. Do Kyle of Lochalsh promowaliśmy się równo o północy, a do pokonania było jeszcze równiutkie 200 mil (322 km). Monotonię jazdy przerywały owce, które nocą, mimo zapór, lubią sobie wychodzić na drogi. Gdy minęliśmy Loch Lochy (Jezioro Jeziorzaste – moje tłum.) koło Fort William zaczęła się droga A86, jak na złość wyjątkowo słabo oznakowana, bez pasów i „kocich oczu” na krawędziach, dodatkowo bardzo kręta, więc jechałem średnio 60 km/h. Potem nudna autostrada, na której Magda zasnęła mi na plecach, i w końcu o 6.00 rano dotarliśmy na farmę.
Tydzień później powtarzałem tę trasę w przeciwną stronę, aby zobaczyć najwyższą górę Szkocji – Ben Nevis. Ma ona „tylko” 1344 m n.p.m., ale jej podnóże jest na zaledwie 50 m n.p.m., jest to więc większa różnica poziomów niż między Morskim Okiem a Rysami. Niestety, po raz pierwszy od paru tygodni było pochmurno i nie było sensu wjeżdżać kolejką na szczyt. Jakby tego było mało, wieczorem koło Loch Laggan na drodze A86 „osiołek” zaczął brzydko charczeć. Gdy rano chcieliśmy jechać dalej, wydał z siebie ostatnie rzężące tchnienie i nie ruszył już więcej.
Tutaj parę słów komentarza. Szkoci wcale nie są skąpi ani wredni, taką etykietkę nakleili im Anglicy, którzy są przecież pępkiem świata. Nie dość, że gość, który podwoził mnie do telefonu dał mi bilon do automatu, to jeszcze Magda złapała dwóch motocyklistów (ojca i syna) gotowych nas zawieźć na farmę. Ja w tym czasie byłem przy budce telefonicznej, więc gały mi wyszły na wierzch, gdy podjechał do mnie człowiek na nowiuteńkiej Hondzie CBR 900RR Fireblade (miała najwyżej dwa tygodnie!) i zapytał: „ To tobie zepsuł się motor parę mil stąd? Wsiadaj!”. Przy „osiołku” stał drugi motor, a jego kierowca właśnie przepinał bagaże, żeby móc nas zabrać. Jechali do Edynburga, więc musieliby nadłożyć przeszło 50 mil, aby nas podwieźć, ale jakoś nie stanowiło to dla nich problemu. Nie dane nam jednak było wracać motostopem, ponieważ efektem mojego pobytu w budce telefonicznej było zorganizowanie mikrobusu, który miał zabrać i nas, i zwłoki motocykla. Na pożegnanie dostaliśmy od nich jeszcze specyfik na te wredne muchy, bo zbliżał się wieczór i zaczynały ciąć, po czym oni pojechali, a my zaczekaliśmy na transport.
W Perth znalazłem mechanika, który wiedział co to w ogóle jest Jawa. Orzekł zejście śmiertelne przez ostre zapalenie trzewi. Jedna drobna zawleczka spadła z tłoka najpierw do cylindra, a potem jeszcze głębiej, i narobiła takiego bigosu, że najlepszym sposobem przywrócenia motocyklowi życia było włożenie nowego silnika. Takiej części zapasowej przypadkowo nie miałem, więc rozstaliśmy się z „osiołkiem” na zawsze; został w Szkocji i posłuży do transplantacji części zamiennych.
Parę dni później trafiliśmy w Blairgowrie na rajd weteranów. Co ciekawe, wszystkie te motocykle, włącznie z najstarszym, przypominającym rower z silnikiem, były zarejestrowane i dopuszczone do codziennego ruchu. Żeby było weselej, za pojazdy zabytkowe w Wielkiej Brytanii płaci się symboliczną kwotę podatku drogowego – pod warunkiem, że dany pojazd nie przejedzie rocznie więcej niż, bodajże, 2000 mil (3220 km). Przypuszczam, że polscy właściciele weteranów o pojemności powyżej 350 ccm właśnie zaczęli nerwowo obgryzać paznokcie. Później jeździliśmy jeszcze autostopem, byliśmy w Edynburgu w czasie Fringe Festival, czyli międzynarodowego festiwalu teatrów ulicznych, pojechaliśmy do Anglii, do Londynu, ale to już nie było to samo. Brakowało mi tej niezależności i „wiatru we włosach”. Chciałem nawet kupić tam pięcio-sześcioletnie Virago 535 i mimo że wspólnie z Magdą udałoby się nam wyskrobać 2000 funtów, nie byłoby nas stać na cło i podatki. Cóż, nie będę tu opiewał „cnót wszelkich bezdennej głębiny”, jaką jest w stosunku do nas, motocyklistów, polskie prawo celne, bo tę bajkę wszyscy doskonale znacie. W końcu wróciliśmy samolotem.
Na tym nie koniec
W przyszłym roku też są wakacje, których i ja, i Magda, i nowy motor nie możemy się doczekać. Może więc i o nich kiedyś napiszę. W planach mamy Irlandię, Szetlandy i resztę Wielkiej Brytanii. I to nie palcem po mapie, nie we śnie, ale na jawie. I to na Jawie.
Tekst i zdjęcia: Marek Włodarczyk