Wspomnienia z ubiegłorocznych wakacji spowodowały, że i w tym roku zdecydowaliśmy się wybrać na południe Polski, a przy okazji zahaczyć Słowację i Czechy. Przed nami było jedenaście wolnych dni i około dwóch tysięcy km do przejechania.
Trasę podzieliliśmy na kilka etapów i w Polsce umówiliśmy się ze znajomymi. Z Płocka wyjechaliśmy sami z Renatą, na Emce, 5 sierpnia rano. Pierwsze dwa dni przeznaczone były na Kraków. Zwiedziliśmy starówkę, Rynek Główny i oczywiście Wawel, a na deser kopalnię Soli w Wieliczce. Ta zrobiła na nas największe wrażenie. Najpierw zejście stromymi schodami na głębokość ok. 60 m, a potem cztery kilometry fantastycznej, jakby nie z tego świata wędrówki. Co chwila odsłaniały się widoki, których się nikt nie spodziewał. Piękna Kaplica św. Kingi zachwyciła nas swą budową i rozmiarami. Podziemne solankowe jeziora to obrazki, których się nie zapomina. Tym, którzy tam nie byli polecam, naprawdę warto.
Następny etap to Zakopane. Tu umówieni byliśmy z Gruckiem. Jesteśmy teraz już we trójkę i na dwóch motocyklach: Adam na Suzuki GSX 1100, a my na M-72. W Zakopanem tysiące turystów. Piękno Tatr trudno jest opisać, natomiast samo miasto podoba nam się umiarkowanie. Po rozbiciu namiotów wybieramy się do Kuźnic, skąd można wjechać na Kasprowy Wierch. Niestety, „kolejka do kolejki” linowej obliczana jest na ok. cztery godziny stania. Postanawiamy przyjść tu następnego dnia rano. Wróciliśmy po motocykl i pojechaliśmy do Morskiego Oka. Na miejscu okazało się, że mamy problem: iść pieszo, czy jechać wozem konnym. Kosztowało to stówę od łebka, ale nasze ubrania były szyte z myślą o jeździe na motocyklu, a nie wielokilometrowych, pieszych wędrówkach. Problem rozwiązał się sam, bo trzeba było czekać, aż uzbiera się grupa ok. dwudziestu osób chętnych na wjazd, a deszcz, który właśnie zaczął padać, nie wróżył nagłego napływu turystów.
Chwila zastanowienia, decyzja: idziemy! Na drodze co chwila zdziwione spojrzenia mijających nas ludzi. To fakt, nie wyglądaliśmy na rasowych turystów górskich. Drogę do Morskiego Oka pokonujemy w 1 godzinę i 20 minut (to Grucek narzucił takie tempo), choć góral, którego pytaliśmy o czas dojścia do schroniska, zmierzył nas spojrzeniem i stwierdził: dwie i pół godziny. Przy jeziorze kupa ludzi, mgła i deszczyk. Trudno, krótki odpoczynek i powrót. W drodze powrotnej do Zakopanego jedziemy na Słowację na piwo i pierwszy szok: po naszej stronie pełno ludzi, a tam prawie żywej duszy. Tak też było do końca. W Polsce setki turystów, a w Słowacji i w Czechach miasteczka i wsie jakby wymarłe. Gdy wracaliśmy na kemping wylazł nam na drogę piękny, duży jeleń i niewiele brakowało, a mielibyśmy z nim bliższy kontakt. Następnego dnia pobudka o szóstej trzydzieści i spacerek do Kuźnic. Wjechaliśmy na Kasprowy bez czekania i tłoku. Na szczycie kolejny szok. Jesteśmy zachwyceni pięknem gór. Co kilka kroków odsłania się inny widok. To po prostu trzeba zobaczyć. Mija półtorej godziny i trzeba wracać. Z kolejki linowej widzieliśmy stadko kozic. Będzie co wspominać w domu. Na kempingu zwijamy namiot i kierujemy się w stronę Szklarskiej Poręby. Mamy na to trzy dni, więc jest to jazda typowo turystyczna. Staramy się przejechać przez każde przejście graniczne na naszej drodze. Będą dni, podczas których granicę będziemy przekraczać po cztery razy (stąd też wziął się nieco przewrotny tytuł tego reportażu).
Z Zakopanego, przez Chochołów, wjechaliśmy na Słowację. Piękny, choć biedny kraj. Widziałem poletka zboża wielkości pokoju w M-3. Mało ludzi, restauracji, pól namiotowych i życie płynie jakby senniej. Słowacy za to mili i uczynni. Kiedy zatrzymywaliśmy się, by spojrzeć na mapę, podchodzili sami i wskazywali kierunek jazdy. Drogi na Słowacji i w Czechach o klasę lepsze od naszych. Jeździliśmy tam różnymi dróżkami, ale tak złych jak w Polsce tam nie spotkaliśmy. W miejscowości Oravski Podzamok zwiedzaliśmy zamek obronny. Z zewnątrz wyglądał wspaniale, jakby przylepiony do skały. Bilety do zamku dosyć drogie, ale trudno. W środku okazało się, że właśnie trwa remont i niewiele jest do oglądania.
Zbliżał się wieczór i trzeba było rozejrzeć się za noclegiem. Znaleźliśmy kemping pod Namiestowem i czuliśmy się jak w Polsce, osiemdziesiąt procent samochodów miało nasze numery rejestracyjne. Po rozbiciu namiotów przydałoby się zjeść kolację. Okazało się jednak, że o 20.00 o jedzeniu możemy tylko pomarzyć. Pozostało nam wypić parę piwek i pójść spać. Następnego dnia poranne pakowanie i w drogę. Podczas całej wycieczki rozkładanie i składanie stosu bagaży było najbardziej denerwujące. Dojeżdżając do granicy w Zwardoniu Renata powiedziała mi, że w Emce słychać dziwny dźwięk. Zlekceważyłem to, ale okazało się, że to ona miała rację (ale była dumna!). Tuż za przejściem granicznym zaczęliśmy szukać usterki. Zerwała się nakrętka na klinie wału napędowego. W Polsce poszukamy jakiegoś warsztatu. Po południu dotarliśmy do Cieszyna. Znów granica i czuliśmy się jak w domu. Pojechałem szukać spawacza, a Renata z Gruckiem odpoczywali na trawce. Po drodze spotkałem patrol policyjny. Zatrzymali mnie, choć i tak miałem przy nich stanąć. I tu nastąpiło zdziwienie.
Zamiast tradycyjnej formułki „dokumenty…” itd. usłyszałem: „Cześć, czy to ty pisałeś w „Świecie Motocykli” o wyprawie do Pragi?”. Okazało się, że jeden z policjantów to koleżka z branży, a moja Emka rzuca się w oczy. Zrobiło mi się mocno miło, a po drugie bardzo nam pomogli. Zaprowadzili nas do warsztatu, gdzie naprędce pospawano klin i nikt nie chciał słyszeć o jakiejkolwiek zapłacie. Żeby takich gliniarzy było więcej, to człowiek sam by się zatrzymywał przy radiowozach. Mam nadzieję, że w dalszym ciągu policja w Cieszynie czyta „Świat Motocykli” – bo chciałem im bardzo podziękować.
Po naprawie zaczęliśmy rozglądać się za jakimś kempingiem. Pewien gość pokazał nam drogę na skróty, mówiąc że samochodem to trochę trudno przejechać, ale za to motocyklem bez problemu. Spodziewaliśmy się jakiejś wąskiej dróżki, a wjechaliśmy na usianą tysiącami luźnych kamieni drogę, a właściwie żleb, którym spływała woda i nie było już odwrotu. Stromo jak diabli, kamienie i śmierć w oczach. Jedynka, wolne obroty, opóźniony zapłon i oba heble na na granicy blokowania kół, a i tak się rozpędzaliśmy. Droga dobra dla Sahar i Kattenkradów, a nie dla przeładowanej do granic możliwości Emki i 250 kg japończyka. Na dole spojrzeliśmy z Gruckiem na siebie i zgodnie stwierdziliśmy – nigdy więcej skrótów!
W końcu dotarliśmy na kemping. Okazało się, że „chwilowo” brak ciepłej wody i choć było to regułą na prawie każdym polu namiotowym, na którym nocowaliśmy, ciężko się do tego przyzwyczaić. Przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, by móc powiedzieć, że Polska jest krajem cywilizowanym.
Rano kolejne pakowanie, kolejna granica i znów na drodze. Jest pięknie. Słońce, 450 km asfaltu przez góry. Można by powiedzieć, że to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Wieczorkiem, jakieś 70 km od Harrachova, zobaczyliśmy po drodze ładny kemping. Jako że w Czechach nie ma ich wiele, postanowiliśmy tam zajrzeć. I tu następna miła niespodzianka. Naprzeciw nam wyszedł brodaty jegomość, wyprężył się na baczność i zasalutował! Okazało się, że to też motocyklista i do tego miłośnik weteranów. Pogadaliśmy parę minut, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i naprzód. Było już koło 21.00, gdy dotarliśmy do Szklarskiej Poręby. Na kempingu byliśmy umówieni z Krzyśkiem, który jechał na CBR 600. I znowu, jak w Zakopanem z Gruckiem, tak i tu spotykamy się w kilkuminutowych odstępach. Byliśmy już w komplecie. Taki skład planowany był od samego początku. Rozbijamy namioty (nareszcie następnego dnia nie trzeba będzie ich składać), jemy kolację i przy piwku do późnej nocy słuchamy pomruków setek silników przejeżdżających koło nas motocykli. Wspaniały dźwięk! To jechali chłopy na zlot, który właśnie zaczynał się w Szklarskiej. My też tu przyjechaliśmy, ale po przeżyciach sprzed dwóch lat postanowiliśmy trzymać się z daleka od zlotowiska. Chyba jesteśmy już za starzy na trzydniowy brak snu, spokoju i wody. Następny dzień to powitania ze znajomymi, których było coraz więcej, potem oglądanie motocykli. Na obiad pojechaliśmy do Tanvaldu. Czeskie, a właściwie „Houskowe” knedliki i piwo bardzo nam smakowały. W powrotnej drodze w Emce padła prądnica i trzeba było oszczędzać prąd na drogę do domu. Po dwóch dniach dołączył do nas Norbert na Kawasaki, który po czasie spędzonym na zlotowisku, nie mógł uwierzyć, że na świecie może być tak spokojnie.
W niedzielę pojechaliśmy do Karpacza. Wycieczka na Śnieżkę dała nam nieźle w kość. Gdyby ktoś z was tam był, radzę wybrać łatwiejszą drogę. Idzie się tyle samo czasu, a płuca pozostają na swoim miejscu. Po powrocie oglądaliśmy w Szklarskiej motocykle. Były wszędzie, Dosłownie regularne oblężenie. Przez te kilka dni piesi mieli drobne problemy z poruszaniem się po mieście. Do powrotu do domu zostały dwa dni. Postanowiliśmy zwiedzić kłodzką twierdzę i jej podziemne korytarze minerskie.
Był to jedyny, ale za to bardzo mocno deszczowy dzień podczas całej wyprawy. Na pole namiotowe wróciliśmy późnym wieczorem, przemoczeni do suchej nitki. Wypiliśmy po grzanym piwku i spać. Następnego dnia wczesna pobudka, ostatnie pakowanie i do domu. Do Płocka dojechaliśmy spokojnie około godz. 16:00 i bez emocji, jeśli nie liczyć bociana, który chciał staranować Emkę. Przez te jedenaście dni przejechaliśmy 1900 km, czternaście granic (ale to brzmi!) i mamy co wspominać przy wieczornym piwie do następnych wakacji. A pojedziemy oczywiście w góry. Renata kupiła sobie AVO, chodzi na kurs na „prawko” i jeśli wszystko dobrze pójdzie, to w przyszłym roku ruszymy w Bieszczady i Góry Stołowe. Tym razem każde z nas na swoim motocyklu, o czym na pewno opowiemy. Do zobaczenia na drodze!
Tekst: Marek Nowaczyk
Zdjęcia: Marek Nowaczyk i Krzysztof Wydrzycki