Decyzję o wyjeździe podjęliśmy praktycznie w jednej chwili. W ciągu paru godzin spakowaliśmy to, co naszym zdaniem mogłoby się przydać, a że mamy już kilkuletnie doświadczenie w organizowaniu długich podróży motocyklowych, więc nie sprawiło nam to większego kłopotu. 27 czerwca 1995 roku o godzinie 5.00 wyjechaliśmy z Bolesławca w kierunku byłej Jugosławii. Celem miała być Słowenia i jej wybrzeże oraz Alpy Julijskie.
Poranek piękny, zapowiadający ładną pogodę, chociaż dosyć chłodny, ale rozgrzani myślą o czekającym nas tysiącu kilometrów ruszyliśmy ku granicy polsko-czeskiej (Jakuszyce-Harrachov). Narzucając tempo ok. 120 km/h nie zauważyliśmy, że śpiwór, przytroczony gumą do górnej części kufra, nie wytrzymując naporu powietrza po prostu zniknął, tzn. guma trzymająca go pękła. Szkoda, ale przecież jedziemy do słonecznej Słowenii, no i mamy jeszcze jeden śpiwór.
„Bratnia” granica, jeszcze śpiąca, praktycznie nas nie zauważyła. Kraj „bramborowych knedlików” przywitał nas znaczną poprawą jakości dróg, z czego nasze Suzuki GS 450S było najbardziej zadowolone. Sama kraina czeska w promieniach wczesnego letniego słońca okazała się piękna i malownicza, ale ludzie jeżdżący tu na motocyklach nie znają gestu pozdrowienia drugiego motocyklisty, co nas nieco zdziwiło, przecież jest to kraj o dużych tradycjach, szczególnie w sporcie motocyklowym…
Po dosłownie jednym przystanku przeznaczonym na napełnienie naszych żołądków i drugim przed samą granicą czesko-austriacką, potrzebnym na napełnienie brzucha naszego wiernego i posłusznego konia, dojechaliśmy do Austrii. Tu po raz pierwszy okazało się, że nasz widok nie jest taką normalną sprawą. Zwrócił na to uwagę urzędnik austriackiej kontroli celnej, dziwiąc się niesamowicie, że widzi polskich turystów na motocyklu i w skórach, a nie w samochodzie pełnym towaru o przeznaczeniu „na sprzedaż”. No ale czy można im się dziwić, że oni się dziwią?!
Granicę przekraczaliśmy na dość małym przejściu pomiędzy Czeskimi Valenicami a Gmünd. Po tej bardziej normalnej stronie czeka na nas parę miłych niespodzianek. Po pierwsze, na każdym kroku spotykamy się z życzliwością tubylców, po drugie, niezliczona ilość motocykli, po trzecie, kraina austriacka cechuje się niesamowicie pięknymi widokami tamtejszych Alp, wspaniałą nawierzchnią nawet najbardziej podrzędnych dróg oraz niewiarygodną dla przeciętnego Polaka czystością w miastach, wioskach, stacjach benzynowych i parkingach, łącznie ze znajdującymi się na nich toaletami.
Mijając powoli Linz, Steyr oraz niezliczone przełęcze górskie zatrzymaliśmy się po przejechaniu 750 km na przydrożnym parkingu, aby coś zjeść, ponieważ jednak słońce było już bardzo nisko i zaczęliśmy odczuwać trudy naszej podróży w postaci bólu najbardziej szacownego miejsca ludzkiego ciała, postanowiliśmy rozbić tu namiot.
Nazajutrz obudziły nas coraz częstsze pomruki ciężkich motocykli przejeżdżających obok parkingu i promienie rozgrzewającego słońca. Po bardzo dobrym śniadaniu, przygotowanym przez moją dziewczynę – Patrycję, ruszamy dalej, w kierunku nieodległej już Słowenii. Ostatnie miasto na naszej austriackiej trasie, Klagenfurt, jawi nam się na tle pasma słoweńskich Alp Julijskich i pasma Alp Karawanken po stronie Austrii.
Około 20 km od granicy widać drogowskazy wymalowane na asfalcie i stare skróty YU poprawione na SLO. Ostatnie 15 km do granicy to wspaniały serpentynowy podjazd (24%), okraszony niesamowitymi widokami alpejskich szczytów. Przejście graniczne pomiędzy Loiblpass a Ljubelj okazuje się około 1,5-kilometrowym tunelem, wydrążonym w górze. Odprawa celna odbywa się przed tunelem, a za nim… WELCOME TO SLOVENIJA.
Tu spotykamy pierwszych Polaków, szkoda że nie byli to motocykliści, ale dosyć sympatyczni. Udzielili nam kilku informacji o nowopowstałych krajach byłej Jugosławii. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy dowiedzieliśmy się, że benzyna jest tu prawie w takiej samej cenie jak w Polsce. Spotkani przez nas rodacy zachwalali uroki chorwackiego wybrzeża Adriatyku, więc biorąc pod uwagę to, co mówili i to, że prawdziwy motocyklista ceni ponad wszystko wolność, zmieniliśmy nieco nasze plany i ruszyliśmy w kierunku chorwackiej Rijeki i Opatiji.
Trasa do obranego celu przez Słowenię minęła w mgnieniu oka. Płatne, ale bardzo dobre autostrady pozwoliły nam szybko dotrzeć do granicy między Słowenią a Chorwacją. Tu zaczęliśmy odczuwać wpływ podzwrotnikowego klimatu na nasze nieprzystosowane do niego organizmy. Muszę przyznać, że granica, postawiona praktycznie pomiędzy takimi samymi ludźmi, których różni chyba jedynie akcent, wprowadziła nas w stan chwilowej refleksji. Przejechaliśmy tę bramkę bez żadnych problemów i pomknęliśmy ku Adriatykowi.
Wybrzeże okazało się piękne. Skaliste góry i niezwykle czyste morze. Po bardziej wnikliwych obserwacjach zauważyliśmy, że motocykliści jeżdżą tutaj bez kasków, co nas bardzo ucieszyło.Więc okulary na nos i wiatr we włosy. Ceny w kraju ogarniętym zawieruchą wojenną są wyższe niż w Austrii, ale niczego nie brakuje i nie odczuwa się wcale tego, że gdzieś tam dalej toczy się wojna. Ludzie też zdają się o tym nie myśleć. Kafejki i wszelkiego rodzaju oazy piwnego raju są pełne praktycznie przez 24 godziny na dobę.
W nocy, od 22.00 do 5.00, w centrum Opatiji obowiązuje zakaz wjazdu motocykli! Szybko zrozumieliśmy powody. Otóż najczęściej występujące tu włoskie przecinaki robią tyle czadu, że kraby w morzu dostają strasznego zeza. Tak, tak! Ja też się zdziwiłem, tu jeżdżą najczęściej nowymi „italianami”: Ducati, Cagiva, Aprilia, chociaż nie jest to zasadą. Przy miejskich plażach stały prawdziwe stada stalowych potworów, od lśniących Harleyów po ZZR-y, CBR-y i wcześniej wspomniane makaronowe „monstery”.
Po paru dniach łykania promieni słońca i upajania się ciepłą i czystą morską wodą postanowiliśmy bardzo powoli ruszyć w kierunku rodzinnego kraju. Dlaczego powoli? Ponieważ nie mogliśmy opuścić tak pięknych miejsc, jak np. jaskinia „Postojna” w Postojnie (SLO). Naprawdę godna obejrzenia pomimo 20 marek za bilet wstępu dla jednej osoby. Polecam ją nawet najbardziej odpornym na piękno stworzone przez przyrodę. Po kilku godzinach „grotołazowania” postanowiliśmy poszukać jakiegoś pola namiotowego. Okazało się jednak, że w Słowenii jest drogo, więc uznaliśmy, że z pobliskiego austriackiego pola w Kirschenteuer można równie dobrze wyruszać na szlaki Alp Julijskich. W Kirschenteuer, powitani miło przez właścicielkę tamtejszego pola namiotowego, zostaliśmy przez nią zaproszeni na kawę i rozmowę, której mogłem się tylko przysłuchiwać, ponieważ nie znam niemieckiego tak, jak Patrycja. Gospodarze nie ukrywali zdziwienia widząc na paszportach napis RP i prawdziwych turystów na motocyklu.
Parę dni pobytu w okolicy małego miasteczka Ferlach i większego Klagenfurtu zaowocowało zwiedzeniem kilku ciekawszych miejsc, takich jak MINIMUNDUS, kraina miniaturowych fantastycznych budowli, chyba z całego świata, w skali 1:27, wykonanych z naturalnych tworzyw. Prawdziwe dzieła sztuki. Poza tym kilka wędrówek w góry.
W czasie weekendu na pobliskich trasach tłumy przewalających się motocyklistów różnej maści, wytrwale pozdrawiających się nawzajem. Prawdziwy dwukołowy raj. Coraz bardziej topniejący zapas pieniędzy i chęć zobaczenia czegoś więcej zmusiły nas do opuszczenia słonecznej w tym czasie Austrii. Jednakże jeszcze nie do domu, bo przecież motocykliści z krwi i kości, jakimi jesteśmy ja i Patrycja, zawsze znajdą miejsce na mapie, do którego warto dojechać, i tak się stało.
Naszym kolejnym celem stały się Niemcy, a dokładnie bardzo nieodległa od naszego Bolesławca Saksonia Szwajcarska. Po całym dniu jazdy przez Austrię i pół Czech dotarliśmy w końcu około godziny 02.00 do Pilzna. Każdy motocyklista wie, że leje się tu pyszne piwo Pilsner Urquell. Za miastem natrafiliśmy na bardzo tanie pole namiotowe, gdzie zatrzymaliśmy się na noc przepełnioną rechotem żab, zasiedlających pobliskie mokradła. Rano po przebudzeniu nie mogłem poznać naszej SUZI. Na szybie ochronnej i reflektorze po nocnej jeździe zrobiło się istne cmentarzysko (biedne owady!). Po śniadaniu szybkie zagęszczenie ruchów i w drogę. Dosyć monotonna trasa, aż do Mostu, gdzie za parę dni miało odbyć się motocyklowe Grand Prix, i ku mojemu zdziwieniu, w związku z taką imprezą tak niewiele reklamy!
Jeszcze kilka kilometrów i osiągamy granicę czesko-niemiecką. Przejście graniczne pomiędzy Hrensko a Bad Schandau położone wzdłuż biegu Łaby i wśród cudownych skałek Saksonii Szwajcarskiej. To wszystko robi wrażenie! Szybko znaleźliśmy pole namiotowe, nawet dość tanie, ale po spędzeniu dwóch dni w tej bajkowej okolicy decyzja o powrocie do domu stała się nieodwołalna. Ruszamy, ale bardzo powoli, mamy do pokonania zaledwie 150 km… I faktycznie, wracaliśmy bardzo powoli, a to za sprawą bardzo silnej burzy, której nie chcieliśmy prześcignąć. 13 lipca o godzinie 15.00 byliśmy już w domu, pełni nowych motocyklowych wrażeń. Chciałbym przy okazji pozdrowić starego rockersa Zdzicha z nieistniejącego już klubu motocyklowego BOXER w Lubsku, który na zlocie motocyklowym w Szklarskiej Porębie zmobilizował mnie do opisania naszej wyprawy, co niniejszym uczyniłem. Myślę, że następne wakacje zaowocują nie mniej ciekawą wycieczką. Wszystkich wytrwałych jeźdźców zapraszam do wspólnej podróży. Jest wiele ciepłych i ciekawych geograficznie miejsc w Europie. Z motocyklową lewą ręką w górze Radek Pawlus i moja wierna towarzyszka niedoli motocyklowej Patrycja Jędras. Hej!
Tekst i zdjęcia: Radek Pawlus