Ubiegłoroczne udane wakacje w Chorwacji spowodowały, iż w tym roku ponownie postanowiłem „uderzyć” motorem na południe Europy, a może nawet i dalej? Chętnych do takiego wyjazdu nie było (zresztą nigdy ich nie ma), więc postanowiliśmy pojechać sami, tzn. Yamaha Virago 750, moja panienka i ja.
Na skróty:
W planie mieliśmy trzy tygodnie wspaniałych wakacji. Pierwszy etap wiódł do Czech. Wyjechaliśmy ok. godziny 11 z Piły i wieczorem zameldowaliśmy się u znajomych Czechów w Rokietnicy, ok. 30 km za przejściem granicznym w Jakuszycach. Tam trochę popiwkowaliśmy i nazajutrz ruszyliśmy w kierunku Pragi i później granicy czesko-austriackiej.
Na nocleg zatrzymaliśmy się przed samą granicą, na polu namiotowym. Tam znów znakomite piwo czeskie, knedliki i spanie w namiocie. W kolejny, trzeci dzień przeskoczyliśmy całą Austrię. Cały czas jechaliśmy autostradą. Z wcześniejszych naszych informacji wynikało, iż autostrady są płatne. Ale, dzięki Bogu, jest to bzdura. Przynajmniej ta, którą my jechaliśmy (na Linz, Salzburg, Villach) jest bezpłatna, oprócz jednego tunelu, gdzie zapłaciliśmy ok. 10 DM za przejazd.
Italia
Do Włoch wjechaliśmy w nocy i tam też poznaliśmy bardzo sympatyczną parę motonitów. On Polak, ona Niemka, jechali na zlot do Austrii (po drodze zresztą mijaliśmy setki motocyklistów, którzy tam właśnie podążali) i zaczęli nas namawiać, abyśmy do nich dołączyli. Zaczęliśmy się wahać (szczególnie Aśka miała już dość jazdy i chciała wreszcie odpocząć), ale po moich namowach i tłumaczeniach podziękowaliśmy sympatycznej parze i ruszyliśmy w Alpy, tym razem włoskie. A propos Alp, na początku byłem pod ich wrażeniem, ale stopniowo podczas pokonywania setek zakrętów, zaczęło mnie to drażnić i męczyć.
Pierwszą noc we włoskich Alpach (podobno bardziej słonecznych i piękniejszych) spędziliśmy „na dziko” na jednym z górskich parkingów. Na początku trochę się obawialiśmy, ja o maszynę, Aśka o nas, ale niepotrzebnie. Jak się okazało, setki Włochów tak nocują i jest to bardzo popularny rodzaj noclegu w Alpach. Tylko jedno nam w nocy dokuczało – zimno, i ono też nas wcześnie obudziło.
Kolejny dzień to znowu Alpy, po nich może i niższe, ale mniej uciążliwe Apeniny i wreszcie nocleg na górskim kempingu za 20 DM. Piątego dnia przejechaliśmy przez Wenecję, zwiedziliśmy Krzywą Wieżę w Pizie i dojechaliśmy do portu w Livorno, skąd wieczorem popłynęliśmy do Golfo Avonci na Sardynii. Bilet w obydwie strony kosztował 210 DM.
Następnie w jeden dzień przeskoczyliśmy 300-kilometrową Sardynię i znaleźliśmy się w Cagliari, największym i chyba najbrudniejszym mieście na wyspie. Po drodze cały czas temperatura +35 stopni w cieniu; droga dwupasmowa z dziesiątkami tuneli, ciągnąca się przez całą długość wyspy wśród gór i skąpej roślinności. Do Cagliari przyjechaliśmy w niedzielę, około godziny 16. Okazało się na miejscu, że do Tunisu płynie tylko jeden prom w tygodniu. Dniem tym okazała się niedziela (chyba większego farta nie można już mieć). A więc wieczorem wypłynęliśmy z Sardynii do Afryki (ale to brzmi!!!).
Jako że prom płynie przez Trapani na Sycylii i zatrzymuje się tam na 12 godzin, to nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko zwiedzić kawałek Sycylii. A wygląda ona naprawdę tak, jak pokazują na filmach, a więc bardzo wąskie uliczki, stare i brudne robotnicze dzielnice, pełno obskurnych knajp i tawern. Osobiście nie jesteśmy ludźmi wymagającymi, ale południe Włoch to naprawdę bieda, bieda i jeszcze raz bieda.
Tunezja
Po 48 godzinach płynięcia wysiadamy w Afryce. Orbis w Pile zapewnił nas, że wizy do Tunezji są zniesione. Faktycznie, są, ale tylko dla wycieczek zorganizowanych, a nie dla indywidualnych turystów. Po rozmowach, kłótniach i prośbach (3 godziny) wbito nam do paszportów za 6 $ wizę i po odbyciu kontroli granicznej (3 godziny) wpuszczono nas do Tunezji. Cudem znaleźliśmy nocleg w Tunisie, w hotelu Manai, razem z poznanymi na promie Czechami (oni też mieli ten sam problem z wizami, co my, i do tego przyjechali z Czech „stopem”). Hotel Manai to stara, rozpadająca się buda; na podłogach ubita ziemia, w pokoju tylko dwa łóżka i materac oraz stół. Ale za to właściciele tak serdeczni i sympatyczni, że bojąc się o moją Yamahę (zresztą ja chyba najbardziej) kazali mi wprowadzić ją do pokoju właściciela. Cena za dwie osoby za hotel – 5 $.
Następnego dnia, znając już „zadymę”, która tutaj panuje, pojechaliśmy ponownie do portu i kupiliśmy bilet powrotny do Cagliari. Zajęło nam to, bagatela, cały dzień. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W porcie poznaliśmy sympatycznego Polaka z Poznania. Maciek (bo tak miał na imię) zaprosił nas do siebie, z czego oczywiście skorzystaliśmy. Mieszkał i pracował w Hammamecie, pięknej turystycznej miejscowości. Dzięki niemu pochodziliśmy po miejscowych basenach (chyba jest ich ze sto!), zobaczyliśmy najładniejsze plaże, medynę (stare miasto) wyglądającą jak z bajek Sindbada, słynne bazary arabskie, na których można kupić dosłownie wszystko oraz spróbowaliśmy arabskiej kuchni (zresztą bardzo dobrej!).
Jedzenie jest tutaj bardzo smaczne (pikantne) i naprawdę tanie. Normalnie obiad kosztuje około 2 $ (składa się zawsze z dwóch lub trzech dań). Pije się w Tunezji zwykle wodę (której my wyżłopaliśmy chyba cysternę) oraz popularne soki owocowe, robione na poczekaniu ze świeżych owoców. Arabowie nie piją alkoholu (religia im nie zezwala), więc jest dostępny tylko dla turystów i oczywiście bardzo drogi. Oprócz piwa praktycznie nic nie piliśmy (bo i jak w takim upale), a butelka 0,3 l rodzimego, zresztą dobrego, piwa kosztuje 1,2 $.
Sahara
Po trzech dniach leżenia, opalania, kąpania w bardzo ciepłym i jeszcze bardziej słonym morzu stwierdziłem – dość, trzeba działać (tutaj Aśka była już coraz mniej zadowolona). Jako że w Pile przeczytałem o Tunezji prawie wszystko, trasa zwiedzania była już z góry ustalona. W pierwszy dzień uderzyliśmy do Gabes, dużej morskiej oazy, gdzie po drodze zwiedziliśmy koloseum w El Jem. Drugi dzień to Matmata – miejsce, gdzie Berberowie (ludność już prawie wymarła) mieszkają w domach pod powierzchnią ziemi. Następnie Douz – miasto oaza już na samej pustyni piaszczystej.
Potem, poprzez wyschnięte, słone jezioro (na dnie jeziora jest droga), dotarliśmy do oazy Tozeur, gdzie szukaliśmy noclegu na kempingu opisanym w naszym przewodniku. Kemping był, ale ani jednego namiotu, więc sobie odpuściliśmy. I jak poprzednio skończyliśmy w hotelu, ale tym razem w czymś ekstra: z basenem, klimatyzacją i piwem. Kolejny, trzeci dzień na Saharze to piach, piach i jeszcze raz piach. Na odcinku między Tozeur a górską oazą Tamerzą skończył się i tak „cienki” asfalt. Myślałem, że będziemy musieli zawrócić, ale jakoś przejechaliśmy te około 40 km po naprawdę nie ubitym piachu, gdzie tylko co jakiś czas przejeżdża jeep, landrover albo wariaci na potężnych enduro. Ale o wariatach na chopperze chyba nikt nie słyszał. Autentycznie, jadąc po tym piachu w temp. 45 stopni w cieniu, poważnie myślałem zmianie maszyny na Hondę Africa Twin, bądź też BMW R 1100 GS.
Ale później, gdy zobaczyłem oazę Temerza i asfalt, to o zmianie motoru zapomniałem. W Temerzy, oprócz palm, do których już przywykliśmy, zobaczyliśmy autentyczną rzekę z wodospadem (pod którym się wykąpaliśmy!!!), pojedliśmy trochę daktyli i popiliśmy piwka (było zdecydowanie najtańsze jak dotychczas). Z Temerzy pojechaliśmy do ostatniej na naszej drodze oazy Gafsa, gdzie przeczekaliśmy największe słońce i po zjedzeniu chyba ze 3 kg owoców ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze minęliśmy jeszcze Kairnan, święte miasto islamu ze wspaniałym meczetem (niestety niewierni, czyli my, nie mogliśmy do niego wejść) i w nocy dotarliśmy do naszego wspaniałego Maciusia.
Razem w trójkę spędziliśmy jeszcze dwa dni i po pożegnaniu i obiecaniu spotkania się w Polsce wyjechaliśmy na prom, pozostawiając Maćka znów samego w Hammamet.
Powrót
Droga powrotna wyglądała w podobny sposób, trwała 7 dni, tyle że po drodze odwiedziliśmy Słowenię.
Na koniec chcielibyśmy dać podobnym do nas turystom kilka wskazówek. Po pierwsze autostrady w Austrii są bezpłatne (z wyjątkiem niektórych tuneli), natomiast we Włoszech – płatne i to „słono” (100 km za 10 DM). Jeżeli chodzi o jedzenie i picie, to wiadomo, że w Austrii jest drogie, ale jeżeli się uprzecie, to dostaniecie w supersamach rzeczy tanie, porównywalne z naszymi.
Natomiast jeżeli chodzi o Włochy, to nawet jeżeli będziecie uparci, to i tak jest tam bardzo drogo. Słowenia jest znacznie tańsza. Warto tam zatankować (11 = 1 DM) i zrobić zakupy. O Czechach nie będę wspominał, bo sprawa jest raczej wiadoma. Natomiast Tunezja jest krajem tanim, myślę tu o jedzeniu, paliwie i noclegach. Wszystko właściwie, za co się weźmiemy, jest tańsze niż w Polsce (oprócz alkoholu). Jeżeli dodamy do tego umiejętne targowanie się, to naprawdę niektóre rzeczy są wręcz śmiesznie tanie (np. owoce).
Najdroższą rzeczą w całej tej eskapadzie, której niestety nie da się ominąć, były z pewnością promy. Wszystkie razem w jedną i w drugą stronę wyniosły nas ok. 9 mln zł (przed denominacją, przyp. red.) na dwie osoby.
O mojej 8-letniej maszynie nie wspominam, bo tak jak wyjechaliśmy z Piły i dotarliśmy do niej, tak nic się z nią nie działo, chodziła bez zarzutu. Jak pomyślę o jakiejś awarii w Tunezji, to włosy stają mi dęba. Nie dlatego, że daleko, ale że praktycznie można zapomnieć o wszelkich częściach, chociaż ludzie są bardzo pomocni, to nic nie mogą zrobić.
Jedyne, co musiałbym zmienić po przyjeździe, to tylna opona, ale po przejechaniu prawie 7 tysięcy km to chyba normalne. Ogólnie wyjazd oceniamy jako super udany, były to na pewno najlepsze i najbardziej szalone jak dotychczas wakacje. W przyszłym roku, jeżeli dopisze maszyna i „sianko”, to na pewno wyruszymy ponownie. Tym razem pewnie w kierunku oceanu, a może do Portugalii, albo Maroka? A może nie pojedziemy sami, może znajdą się chętni do wspólnych wypraw? Pozdrawiamy serdecznie redakcję „Świata Motocykli” i wszystkich „motonitów”. Do zobaczenia na drodze.
Tekst i zdjęcia: Tomasz Rerek