Końcówka zimy to czas, w którym motocykliści mniej odporni na rozłąkę ze swoją maszyną zaczynają kombinować i szukać wrażeń. Tak zrodził się pomysł na dziesięciodniową wyprawę na inny kontynent, bo Turcja w znakomitej większości leży już w Azji. Zrobiliśmy 6000 kilometrów w skrajnie różnych warunkach i mogę powiedzieć tylko jedno – to był bardzo przyjemny wysiłek!
Na skróty:
Było nas dwóch wariatów, jeżdżących na Kawasaki Z1000 SX i KTM Super Adventure 1290 S. Plan podróży powstał zimą i myśląc o nim z pewnością mieliśmy przyśpieszony puls. Cel był pozornie prosty – dojechać na kontynent azjatycki, gdzie będą palmy i słońce. Południowa Turcja wydawała się idealnym rozwiązaniem, jednak dystans i czas w którym mieliśmy tam dojechać były dużym wyzwaniem.
Wyruszyliśmy 16 marca tego roku, a więc jeszcze w czasie kalendarzowej zimy, z małej miejscowości Preczów w woj. śląskim, 19 km od Katowic. Wybrany przez nas termin wyjazdu był na pewno wariactwem, jednak zdecydowały o nim niedosyt związany z motocyklami po zimowej przerwie oraz to, że partnerka jednego z nas była w ostatnim miesiącu ciąży. Wizja przedostania się do słonecznej Turcji w czasie, gdy w naszej części Europy śnieg padał na zmianę z deszczem, a temperatury często spadały poniżej zera, wyzwoliła u nas prawdziwą eksplozję emocji.
Pod dyktando testów
Plan pierwszego dnia zakładał dostanie się do Serbii, czyli poza teren UE. W tym czasie obostrzenia związane z przemieszczaniem się między krajami stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Wyjeżdżając z Polski mieliśmy zrobione testy PCR na COVID 19. Pozostało nam na bieżąco śledzić dostępne informacje dla poszczególnych państw. Mieliśmy tylko 72 godziny na to, by dojechać z Polski do Turcji, bo tyle ważny był ten test. Jadąc przez państwa tranzytowe – Czechy, Słowację i Węgry – nie napotkaliśmy problemów z kontrolami związanymi z panującą obecnie pandemią. Nieprzyjemny był za to uporczywy deszcz, który towarzyszył nam na większości trasy.
Pierwsza kontrola odbyła się na przejściu granicznym między Węgrami a Serbią, gdzie potrzebne było pokazanie wyników testu, a celnik dał pamiątkową pieczątkę do paszportu. Po przejechaniu 900 kilometrów na nocleg wybraliśmy Nowy Sad nad Dunajem, wielokulturowe miasto z przewagą budynków w stylu architektury radzieckiej. Jak łatwo się domyślić, głównym celem motopodróży jest droga, a nie zwiedzanie poszczególnych miast, jednak, to co udało nam się zobaczyć, zjeść czy poznać, przyjmowaliśmy z otwartością.
Nazajutrz ruszyliśmy, by dostać się do Stambułu, jednak nasz plan legł w gruzach. Pasmo gór na pograniczu Serbii i Bułgarii dało nam mocno w kość. Temperatury w górnych partiach gór były ujemne. Padający śnieg osiadający na szybie doprowadzał do szału, a prowadzenie motocykla w takich warunkach to dla jednych szaleństwo, dla drugich głupota. Dla nas to mega frajda i wyzwanie. W głowach mieliśmy słoneczną Turcję i jej suche asfalty, co dawało nam ciągłą motywację. Po zrobieniu prawie pół tysiąca kilometrów dotarliśmy do Sofii, stolicy Bułgarii. Nie zwiedzaliśmy jej jednak, skupiliśmy się na odpoczynku w hotelowym spa i suszeniu odzieży na kolejny dzień podróży.
Opuszczamy Europę
Dobra, czas na Turcję, Stambuł czeka! Przed wyruszeniem z Sofii mogliśmy spokojnie ulepić bałwana czy porzucać się śnieżkami. Mając spory respekt do manetki gazu, ruszyliśmy z nadzieją na polepszenie pogody. Granica z Turcją to jedna wielka kolejka, jednak wiadomo – nie dla motocyklistów. Po kontroli testów, bagażu i paszportów, dość sprawie przedostaliśmy się na stronę turecką. Przejście graniczne w Kapikule robi wrażenie swoją wielkością, a na wyjeździe z bramek powitały nas pierwszy charakterystyczny dla Turcji meczet oraz mnóstwo bezpańskich psów, niestety często w opłakanym stanie.
Dwie i pół godziny później znajdowaliśmy się już w Stambule. W Sofii zostawiliśmy dwa stopnie na plusie i śnieg, tu przywitało nas słońce i 18 stopni ciepła. Poruszanie się w stolicy Turcji wymaga agresywnej jazdy i częstego wymuszania pierwszeństwa przejazdu. Ogromne korki i ciągły odgłos klaksonu to coś, do czego należy się przyzwyczaić kierując motocyklem w tym miejscu. Znalezienie w centrum hotelu ze strzeżonym parkingiem to duże wyzwanie, jednak jest to możliwe, wystarczy dobrze poszukać.
Dotarliśmy na miejsce dość wcześnie, by móc dokładniej poznać uroki jedynej metropolii świata położonej na dwóch kontynentach. Pozwoliło nam to zobaczyć Cieśninę Bosfor z punktu widokowego, meczet Hagia Sophia i przejść się wyłączoną z ruchu drogowego główną ulicą Stambułu – Aleją Niepodległości. To najludniejsze miasto Europy robi piorunujące wrażenie i tym bardziej cieszyliśmy się z faktu, że w drodze powrotnej czekała nas jeszcze jedna noc w tym miejscu.
Kolejnego dnia skierowaliśmy się do Izmiru, trzeciego co do wielkości miasta Turcji. Po wyruszeniu okazało się, że najrozsądniej będzie skorzystać z promu. Trwająca 45 minut przeprawa była świetną formą odpoczynku, a w czasie rejsu spotkaliśmy tureckich motocyklistów, którzy jechali w tym samym kierunku. Autostrady w Turcji są często lepsze niż w Niemczech. Choć być może ciężko w to uwierzyć, ale cztery szerokie pasy jazdy autostrady O-5 pozwalają do woli testować sprzęt pod względem prędkości maksymalnej. Koszt przejazdu tą autostradą to w przeliczeniu ok. 60 zł, jednak śmiem twierdzić, że przynajmniej wiemy, za co płacimy. Nie ma tu utrudnień w postaci wyprzedzających się ciężarówek czy remontów i zwężanych pasów ruchu.
Przed wjazdem do Izmiru dopadły nas opady deszczu, które jak widać występują również w Turcji. Następnego dnia również miało być deszczowo, więc postanowiliśmy zostać i pozwiedzać. Był to jedyny dzień w trakcie 10-dniowej wyprawy, kiedy nie odpaliliśmy naszych silników. Izmir to prawdziwa Turcja – miasto portowe, jednak nie z nastawieniem na typową turystykę. Ceny usług są normalne, a ich jakość satysfakcjonująca. Zupełnie inaczej niż w typowych kurortach, do których zmierzaliśmy.
Turcja z pocztówek
Z Izmiru, poruszając się lokalnymi drogami, pojechaliśmy do jednego z najczęściej odwiedzanych miejsc w Turcji jakim jest Efez. Znajdują się tam antyczne ruiny, które każdy z nas na pewno widział w szkole na ilustracjach w podręcznikach do historii. Szybki stop i powrót na trasę zaowocowały pierwszą kontrolą drogową i mandatem w wysokości 1339 lirów tureckich, co na nasze dało ok. 665 zł. Bolało! Droga z Efezu biegła przez wiele małych miejscowości, w których bieda rzucała się w oczy. Śmiem twierdzić, że w niektórych miejscach mało kto słyszał o koronawirusie. Widok na pasma górskie robił wspaniałe wrażenie, a asfaltowe serpentyny dawały ogromną przyjemność z jazdy.
Kolejnym celem naszej podróży była słoneczna Antalya na południu Turcji. Znany i lubiany kurort, często odwiedzany przez Polaków drogą lotniczą. Palmy, słońce i drogi wzdłuż wybrzeża z całkowicie suchym asfaltem to wszystko, na co czekaliśmy! Byliśmy mega szczęśliwi mogąc w pełni korzystać z możliwości naszych sprzętów na zalanych słońcem drogach. To w tym miejscu cieszyliśmy się rekordowo wysoką temperaturą, bo aż 25 stopni na plusie.
Jak wiecie, nastawieni byliśmy na kolejne kilometry, więc po jednej nocy w Antalyi ruszyliśmy w drogę powrotną. Każdy z nas miał z tyłu głowy, że przed nami kawał drogi powrotnej, a w Europie takiego słońca już raczej nie spotkamy. Następne 700 km do Stambułu przebiegało przez kolejne pasma górskie, znajdujące się w centralnej części kraju. Poważnym utrudnieniem był silny wiatr, mieliśmy wrażenie, że podcina nam koła i za chwilę doprowadzi do upadku. Szczególnie większy KTM momentami zachowywał się jak żagiel na wietrze. Po 12 godzinach jazdy, maksymalnie zmęczeni, wieczorową porą ponownie dotarliśmy do stolicy. Szybka kolacja i spać, następnego dnia chcieliśmy dojechać do Rumunii.
Wydłużony powrót
Rano w hotelu pobrano od nas wymazy w celu wykonania kolejnego testu, który miał być ważny aż do powrotu do Polski. Wracając wybraliśmy dłuższą trasę przez Rumunię by zobaczyć jeszcze więcej. Po przekroczeniu granicy tureckiej przez całą Bułgarię jechaliśmy po mokrym asfalcie, a wszystko w koło było w śniegu. Plus był taki, że tym razem nie leciał on z nieba. Nieważne, Bukareszt czekał! Kolejne dziewięć godzin w trasie samymi lokalnymi drogami w takich warunkach powodują, że gdy w końcu docierasz do hotelu to padasz na twarz i po prostu masz wszystkiego dość. Satysfakcja była jednak ogromna! W Bukareszcie mieliśmy hotel tuż obok charakterystycznego dla stolicy Rumunii Łuku Triumfalnego. Nie zwiedziliśmy zbyt wiele, więc mamy chęć i powód, by tu wrócić.
Przedostatni postój w drodze do Polski zrobiliśmy w kolejnym rumuńskim mieście, jakim jest Timișoara. Skorzystaliśmy tam z pomocy miejscowych warsztatów, by przesmarować łańcuchy, nasz smar został już całkowicie zużyty, a motocykle były pokryte okropną warstwą brudu i soli, którą sypią na drogach w Bułgarii i Rumunii. Najważniejsze, że sprzęty spisywały się bez najmniejszych zastrzeżeń. Jedynie opony rzeczywiście znikały w oczach każdego dnia.
Do Polski zostało nam zaledwie 900 kilometrów, jednak postanowiliśmy nie pokonywać ich na raz, tylko zrobić ostatni nocleg w Budapeszcie, do którego mieliśmy zaledwie 320 kilometrów. Po krótkiej trasie do stolicy Węgier nie czuliśmy praktycznie w ogóle, że tego dnia jeździliśmy na moto. Człowiek się przyzwyczaja i uodparnia robiąc codziennie robiąc dużo dłuższe przeloty. Przedpołudnie, świeci słońce, parking podziemny w świetnym hotelu w centrum miasta – no to idziemy na piwko!
To nie był nasz pierwszy pobyt w tym mieście, więc mogliśmy odwiedzić sprawdzone knajpy. Z powodu panujących obostrzeń spożywanie posiłków odbywało się jednak na miejskich bulwarach. Tego dnia piłkarska reprezentacja Polski grała swój mecz z reprezentacją Węgier w eliminacjach do Mistrzostw Świata 2022 właśnie w Budapeszcie! Nie było nam dane dostać się na stadion – wiadomo, pandemia. Widowisko zakończone wynikiem 3:3 pod wodzą nowego selekcjonera oglądaliśmy w hotelowym lobby, w którym bar był otwarty do późnych godzin nocnych.
Niestety, koniec tego dobrego, należało wracać. Przed nami ostatnie 600 kilometrów. Z jednej strony na luzie, bo to trasy które obaj dobrze znamy, a z drugiej, nie można zbytnio się rozkojarzyć, by na koniec nie popełnić błędu. W Katowicach pod spodkiem zrobiliśmy ostatnie pamiątkowe zdjęcie, zbiliśmy piątki i rozjechaliśmy się do domów.
Fantastyczne dziesięć dni podróży, pomimo tego śniegu, deszczu, wiatru i temperatur spadających momentami poniżej zera. Każdy z nas mógłby chwilę odpocząć i ruszyć znów w trasę, po kolejne doznania. Tego typu wyjazdy podnoszą też nasze umiejętności, a wręcz wpływają na charakter za kierownicą. Warunki pogodowe czy ruch miejski na drogach Stambułu to były zmagania, których nigdy nie zapomnimy. Gdy droga jest celem, wszystko co na niej napotkasz staje się przyjemnością.
Tekst i zdjęcia: Mariusz Nowak