Na pomysł jeżdżenia po górach Atlas w południowym Maroku na motocyklach nie wpadliśmy od razu. Również od pomysłu do realizacji musiało minąć sporo czasu. Za to efekty przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Wszystkim kierowcom jednośladów polecam taką piękną i średnio drogą eskapadę. Gwarantuję mnóstwo wspaniałych wrażeń!
Na skróty:
Naszą motocyklową przygodę w Maroku przeżyliśmy we trójkę: Hania (61 l.), Rafał (63 l.) i ja, Andrzej (73 l.) – razem 197 lat! Wszyscy na co dzień jeździmy na motocyklach (powyżej 125 ccm), od kolejno sześciu, dziesięciu i siedmiu lat. Do tej pory w tym właśnie składzie jeździliśmy sporo po Mazowszu, dwa razy byliśmy też razem w indyjskich Himalajach – w Ladakhu, gdzie poruszaliśmy się na wypożyczonych Royal Enfieldach 350 i 500 ccm. Wyprawa do Indii wymaga większych finansów i czasu, bo szkoda tak daleko jechać na tylko dwa tygodnie. Naszym pomysłem było więc zastąpienie Himalajów górami Atlas. Nawet w pewnym momencie nazwaliśmy Maroko „małymi Indiami”…
O możliwościach poruszania się po tym kraju motocyklami mieliśmy blade pojęcie. Dotychczas zwiedzaliśmy południowe Maroko wypożyczonym autem i zauważyliśmy, że przy stosunkowo dobrych drogach i całorocznych wysokich temperaturach ruch motocyklowy jest niewielki. A w samych górach Atlas wręcz znikomy. Piękne otoczenie oraz kompletne pustki na drogach i wokół nich bardzo nas zachęciły do pomysłu, aby spróbować pojeździć po tym wspaniałym terenie na motocyklach. Będąc w Oulad Berhil, małym i dość bezbarwnym miasteczku, z ciekawości zajrzeliśmy do wypożyczalni motocykli, wyraźnie służącej miejscowym mieszkańcom. Tam porozmawialiśmy z bardzo sympatyczną panią, Ezzahrą Ait, kierującą tym miejscem. W środku stało kilka motocykli, którym się specjalnie nie przyglądaliśmy, ale wydawało nam się, że mają minimum 125 ccm.
Wróciwszy do Polski spróbowałem znaleźć w Internecie wypożyczalnie motocykli w Agadirze i oczywiście udało mi się to, ale oferowały one tylko jednoślady od 600 ccm w górę, w cenach od 55 euro za dobę. Jak dla nas, trochę drogo. Zaczęliśmy więc mailowo korespondować z „naszą panią” z Oulad Berhil. Zaproponowała nam wypożyczenie prawie nowych motocykli Cyrus i Docker. Patrząc na przesłane nam niewyraźne zdjęcia byliśmy jeszcze mocniej przekonani, że muszą to być przynajmniej 125-tki, tak więc zamówiliśmy trzy motocykle na połowę lipca, na 11 dni. Każdy z nich kosztował 170 dirhamów marokańskich (1 MAD = 0,45 zł) za dzień, wyszło więc 840 zł na osobę.
Wylądowaliśmy w Agadirze, skąd musieliśmy przejechać 130 km do Oulad Berhil. „Nasza pani” podpowiedziała nam, że przy braku komunikacji autobusowej najprościej dostać się na miejsce korzystając z Grand Taxi, czyli siedmioosobowych, bardzo wygodnych taksówek, najczęściej Dacii Lodgy. Nie mają one rozkładu jazdy – auto rusza, gdy się zapełni. Ceny są stałe i niewygórowane, na miejsce dotarliśmy za 55 dirhamów na osobę, czyli całkiem niedrogo, ok. 22 zł.
Jeszcze tego samego dnia poszliśmy do wypożyczalni, by zapoznać się ze sprzętem i załatwić wszelkie formalności. I tu zaczęły się schody. Motocykle okazały się pięćdziesiątkami, co było dużym rozczarowaniem dla męskiej części wyprawy. Całkiem młode, bo poniżej roku użytkowania (takie nie potrzebują w Maroko tabliczek rejestracyjnych), ale nie wyobrażaliśmy sobie, że dadzą radę przejechać trasę, jaką zaplanowaliśmy. Dodatkowo jeden z nich miał niedziałający przedni hamulec, w drugim nie działała stacyjka, a biegi nie wchodziły we wszystkich.
„Nasza pani”, kompletnie niezmieszana, stwierdziła, że motocykle spokojnie dojadą wszędzie, gdzie zaplanowaliśmy. Zawołała mechanika, który zlikwidował usterki, a biegi, wszystkie cztery, wchodzą „do dołu” – tylko trzeba to wiedzieć i się przyzwyczaić. W niewielkim stopniu nas to uspokoiło. Humor nam się poprawił, gdy dowiedzieliśmy się, że zaraz za miastem czeka atrakcja w postaci pałacu Riad Hida. Jest to XIX-wieczna tradycyjna budowla, a obecnie hotel z ogólnodostępną restauracją, należący do byłego mistrza Maroka w kolarstwie – Mohammeda Laafissa. We wspaniałym pałacowym wnętrzu zjedliśmy smaczny i niedrogi posiłek.
Czas ruszać w góry
Następnego dnia rano wystartowaliśmy na podbój Atlasu i Antyatlasu. Już chwilę po wyjeździe wspinaliśmy się na naszych warczących osiołkach po pięknych górskich serpentynach na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów n.p.m. Ku naszemu zaskoczeniu, wszystkie poruszały się całkiem żwawo. Dotarliśmy do wioski Tachaokcht (1909 m n.p.m.), gdzie z oczywistego braku hotelu zaproponowano nam przenocowanie w prywatnym domu. Otwartość i gościnność ludzi spotykanych na trasie często nas wzruszała i nawet zawstydzała, a podobno to my słyniemy ze staropolskiej gościnności.
Czas, jaki wybraliśmy na naszą eskapadę (druga połowa lipca), nie był najkorzystniejszy. Panowały upały, nawet ponad 40°C. W górach było jeszcze pół biedy, ale zjeżdżając nad Atlantyk chwilami słońce piekło niemiłosiernie – czuliśmy się jak w piekarniku i nawet jazda na motorkach nie przynosiła ulgi. Mieliśmy wrażenie, że powiewy wiatru wydobywały się z opalarki. Po drodze widzieliśmy wiele rzek z wyschniętymi korytami i całe połacie spalonych na wiór kaktusów.
Nie tylko wspaniałe krajobrazy
Następnego dnia dotarliśmy do najświetniejszej w Maroku kazby – Ajt Bin Haddu. Kazba to zamek-forteca, zbudowana najczęściej z gliny, na zboczu wzniesienia. Ta, do której dotarliśmy, pochodzi aż z XI w. i w dużej części jest bardzo dobrze zachowana. Wąskimi uliczkami, na których miejscowi sprzedawcy handlują wszelkiego rodzaju pamiątkami, weszliśmy na samą górę ogromnej budowli. Ze szczytu kazby rozciągał się piękny widok na całą okolicę, z jedyną chyba na całej naszej wyprawie niewyschniętą rzeką (Warzazat). Piękno i ogrom tej kazby pokazano w wielu słynnych filmach, m.in. takich jak „Klejnot Nilu”, „Gladiator” czy „Gra o tron”.
Po turystyczno-historycznych atrakcjach pojechaliśmy ok. 30 km na południowy zachód, do miejscowości Warzazat. Dość duże, 60-tysięczne miasto znane jest jako największa wytwórnia filmowa w Maroku. Nakręcono tam zdjęcia do wielu filmów o światowej renomie, m.in. „Lawrence z Arabii”, „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, „Mumia”, „Gladiator” i „Kundun – życie Dalaj Lamy”. Przy głównej ulicy znajduje się też duża XIX-wieczna kazba Taourirt. Jest częściowo odrestaurowana, ale większa jej część jest w złym stanie, zamieszkana podobno przez miejscowych squattersów. Sporą ciekawostką w okolicy jest zlokalizowana 10 km na północ od miasta imponująca Noor Power Station – największa na świecie elektrownia słoneczna, jednak tam nie dotarliśmy. Chyba bardziej nas kręcą przyroda i zabytki niż giganty współczesnej techniki.
Coś słodkiego
Jeżdżąc po pustkowiach gór Atlas, co rusz widzieliśmy po obu stronach drogi całe kolonie skrzynek, najczęściej białych, trochę większych od pudełek na buty. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że są przypadkowo porozrzucane na jałowej, kamienistej ziemi, gdzie nic nie rośnie. Okazało się, że są to pszczele ule, porozstawiane na obszarach, gdzie rośnie dziki tymianek. Cały region Imouzzer Ida Ou Tanane słynie z produkcji miodu tymiankowego (po arabsku: zaâitra). Większość tego niezwykle aromatycznego i zdrowego produktu idzie na eksport, a cena na rynku wewnętrznym jest naprawdę wysoka – ok. 300 dirhamów za kilogram. W Maroku miód jest bardzo popularny. Najwięcej sprzedaje się go w czasie Ramadanu. Często jako przystawkę można dostać miejscowy chlebek z oliwą albo właśnie z miodem. Gdy jadąc wśród pól z ulami zobaczyliśmy większe gliniane „pudełko”, zjechaliśmy z drogi. Urzędujący tam pszczelarz poczęstował nas chlebem z miodem tymiankowym – marokańskie niebo w gębie!
Koniec świata
Gdy pewnego dnia zgubiliśmy drogę, okazało się, że dojechaliśmy do miejsca, gdzie dosłownie skończyła się wąska szosa, a dalej prowadziła już właściwie ścieżka. Z powodu zbliżającego się wieczoru wróciliśmy do najbliższej wioski, Tilmisine, i w miejscowym niewielkim espace service (miejscu obsługi), gdzie można dostać prawie wszystko, od chleba i serka topionego, po węgiel i benzynę, zapytaliśmy o możliwość noclegu. Okazało się, że sklepikarz przenocuje nas w swoim domu, a jego 16-letnia córka, Hana, całkiem nieźle mówi po angielsku, co jest na prowincji rzadkością, bo oprócz języka berberyjskiego i arabskiego, najczęściej znanym tu językiem obcym jest francuski. Nasza trójka bardzo słabo poruszała się we francuskim, ale Hania miała ze sobą mały słowniczek podstawowych zwrotów po arabsku (dobrze mieć marokański arabski), co wiele razy ułatwiało nam kontakt z miejscowymi. Dobrze też wiedzieć, że np. „dziękuję” to po arabsku „shukran”, a po berberyjsku – „tanem mirt”. To zawsze robi dobre wrażenie. Ale wracając do noclegu, na dobranoc zostaliśmy po królewsku ugoszczeni świetnym tadżinem. To bardzo popularna w Maroku mięsna potrawa z dodatkiem warzyw, duszona w charakterystycznym stożkowym glinianym naczyniu, które też nazywa się tadżin. Do tego oczywiście wszechobecna, bardzo słodka herbatą ze świeżą miętą.
Innym razem w bardzo małej miejscowości znów rozpytywaliśmy o miejsce do przenocowania i wskazano nam spory, solidnie wyglądający budynek, zamknięty na cztery spusty i bez jakichkolwiek oznakowań mówiąc, że to hotel, i że trzeba tylko poczekać, aż przyjdzie właściciel. Przyszedł po pół godzinie, otworzył, pokazał pokoje i łazienki, oprowadził nas po wszystkich pomieszczeniach i spytał, czy mamy ochotę na tadżina. Po twierdzącej odpowiedzi zaprosił nas do swojego domu, około kilometra od hotelu. Dosiadł się na mój motor i wszyscy razem pojechaliśmy po niemalże „koziej” ścieżce, pełnej dołów, kamieni i innych niespodzianek. Przyrządzenie tadżina to nie jest takie hop siup – musi potrwać. Trzeba przygotować kawałki mięsa, pokroić warzywa, rozpalić w piecu (tadżina je się raczej w godzinach pierwsza-trzecia po południu) i jakiś czas dusić. Wychodzi minimum dwie godziny, więc kiedy już pojedliśmy i wypiliśmy obowiązkową herbatę, zrobiła się czarna noc. Hotelarz zaproponował nam, żebyśmy zostali na noc u niego w domu. Z przyjemnością przystaliśmy na tę ofertę i rozłożyliśmy się na dywanach w pokoju gościnnym.
Czas na ochłodę
Kiedy już nacieszyliśmy się górami, ruszyliśmy na zachód, nad Atlantyk. Dotarliśmy do znanej nam już miejscowości Mirleft. Tu zakotwiczyliśmy na trzy dni w bardzo przyjemnej miejscówce – Camping Gite Le Nomade, której właścicielką jest Polka mieszkająca we Francji. Codziennie robiliśmy małe wypady po okolicy. Nad oceanem temperaturowo było już całkiem znośnie, a wielka woda, chłodniejsza niż w Bałtyku, sprawiała, że powietrze było przyjemnie rześkie.
Warta grzechu jest krótka, 30-kilometrowa, wycieczka na południe od Mirleft, do bardzo ciekawego miasta Sidi Ifni (ok. 20 tys. mieszkańców), do którego Hiszpania zrzekła się praw na rzecz Maroka dopiero 1969 roku. Nim do tego doszło, Maroko zablokowało wszystkie połączenia drogowe, więc zaopatrzenie mogło odbywać się tylko drogą morską. Niestety wody przy brzegu są bardzo płytkie, więc 550 metrów od brzegu zbudowano betonowy bastion z żurawiem i dźwigiem, i przy pomocy samobieżnych wózków podwieszonych do stalowych lin podpartych pylonami transportowano towary i ludzi do miasta. Po przejęciu Sidi Ifni przez Maroko inwestycja stała się bezużyteczna. Dziś można oglądać pozostałości betonowych konstrukcji.
Ogólne, wspaniałe wrażenia
W sumie przejechaliśmy ponad 1400 km po różnych, głównie górskich drogach – również szutrach. Drogi w górach były kompletnie puste, mogliśmy kilometrami jechać i nie spotkać żywej duszy. Z przełęczy (i nie tylko) rozpościerały się wieloplanowe krajobrazy, na dziesiątki kilometrów w dal. Góry są zachwycające, ale raczej jednobarwnie szarobrązowe, za to wnętrza domostw i suki, czyli targowiska, mienią się wszystkimi barwami tęczy. Na sukach kupowaliśmy świetne i bardzo tanie oliwki i owoce, ale generalnie są to miejsca, gdzie dostać można wszystko – od ubrań, poprzez naczynia, do dywanów czy biżuterii.
Chociaż woziliśmy ze sobą czterolitrowy zapas benzyny, to okazało się, że nigdy nie musieliśmy z niego skorzystać (tylko raz, wysoko w górach, dolaliśmy miejscowemu pechowcowi). Tam, gdzie nie ma stacji benzynowych, paliwo można kupować w butelkach po napojach w warsztatach, a jeśli ich nie ma, to nawet w sklepie spożywczym. Litr benzyny 95 kosztuje ok. 15,5 dirhamów (ok. 6,5 zł). W górach za paliwo „butelkowane” trzeba zapłacić 20, a nawet 25 dirhamów. Do nawigacji korzystaliśmy oczywiście z naszych komórek, ale trasę planowaliśmy podpierając się mapą papierową, na których łatwiej ogarnąć całość, a ciekawe miejsca i drogi widokowe są wyraźnie zaznaczone.
Podsumowując: nasza wyprawa przeszła nasze wyobrażenia i oczekiwania. Jesteśmy, po pierwsze, zachwyceni krajobrazami, mijanymi wioskami, drogami, serpentynami. Po drugie, serdecznością i życzliwością czy zupełnie bezinteresowną pomocą wielu osób spotkanych po drodze. Za uzupełnienie zgubionych śrub mechanik nie chciał ani grosza, chociaż pojechał po nie do innego warsztatu. Nieco mniej zauroczeni byliśmy jedzeniem, bo w Maroku trudno o tadżiny bezmięsne, ale mięsożerna część wycieczki była najczęściej kulinarnie usatysfakcjonowana. Oczywiście trzeba wspomnieć o wszechobecnej, bardzo słodkiej miętowej herbacie – zawsze smakującej znakomicie. A ponieważ nie przywykliśmy, by wiele dni spędzać o samej herbacie, to okazało się, że nawet w małych miejscowościach na prowincji można było, mimo religijnych zakazów, zorganizować piwo czy całkiem niezłe marokańskie czerwone wino. Na koniec należy wspomnieć o codziennym porannym omlecie z pomidorami, czasami z czuszką – bez tego dania dzień byłby niedoskonały.
Wszystkie nasze „motocykle” – dwa Cyrusy 46 i Docker C50, chociaż rodem z Chin, sprawiały się cały czas bardziej niż poprawnie, a na pewno ponad nasze oczekiwania. Nigdy nas nie zawiodły, nie mieliśmy ani jednej, nawet najmniejszej awarii. Zgubiliśmy jedynie parę śrub mocujących różne plastikowe osłony, które przymocowaliśmy na trytytki. Motorki były oszczędne w spalaniu, zużywały ok. dwóch litrów na 100 km. Chyba jedyną ich wadą były niezbyt wygodne kanapy, ale to się zdarza również w bardziej luksusowych motocyklach. Nikt z nas nie spodziewał się, że na takich maleństwach uda się nam pojeździć po tak wysokich górach. Na górskich serpentynach i tak nie smigalibyśmy szybciej, nawet na większych motocyklach . Wszystkie trzy pojazdy dały nam mnóstwo frajdy, a ja zostałem fanem pięćdziesiątek.
Na zakończenie dodam, że całą trójką planujemy już kolejny wyjazd do Maroka, w przyszłym roku. Atlas jest wielki i niepowtarzalny!
Tekst i zdjęcia: Andrzej Zieliński