„Co będziecie najlepiej wspominać z Meksyku?” – ostatnio zadał nam to pytanie znajomy, a nas dosłownie zamurowało. I wcale nie dlatego, że nie było rzeczy, za które byśmy Meksyk pokochali, i o których chcielibyśmy opowiedzieć innym. Wręcz przeciwnie – dlatego, że było ich tak wiele. Krajobrazy, kolorowe miasteczka, smaki, zapachy i przede wszystkim spotkani na naszej drodze ludzie. To cząstki, które łącząc się, tworzą unikatowe, piękne wspomnienia. Historie pisane w drodze, przez codzienne życie, są dla nas najcenniejsze. Czasem pełne śmiechu, czasem i łez, ale nasze i niepowtarzalne, bo, jak pisała Szymborska, „nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy”. Posłuchajcie jednej z nich.
Na skróty:
Droga w cieniu dwóch wulkanów
Powiedzieć, że noc była rześka, to mało. Było przeraźliwie zimno, namiot pokrył się szronem, a nad ranem zamarznięta trawa trzeszczała pod naszymi butami. Przeklinając w myślach pomysł odesłania ciepłych śpiworów do Polski, szliśmy ścieżką na drugą stronę małego górskiego jeziorka, nad którym zeszłego wieczoru rozbiliśmy namiot. Przeciwległy brzeg tonął już w promieniach wschodzącego słońca, dając nam nadzieję na rozgrzanie przemarzniętych chłodem nocy kości.
Usiedliśmy na pieńku, kierując twarze w stronę słońca. Ponad gęstymi lasami na wschodzie i zachodzie górowały szczyty dwóch wulkanów – wciąż aktywnego Popocatépetl i uśpionego od lat Iztaccíhuatl. Według legendy, Popocatépetl był niegdyś azteckim wojownikiem, który chcąc zasłużyć na rękę swojej ukochanej Iztaccíhuatl, wyruszył na wojnę. Ukochana latami czekała wiernie na jego powrót, lecz gdy doszły do niej słuchy, że Popocatépetl zginął w walce, umarła z rozpaczy. Popocatépetl jednak wrócił cały i zdrowy, a dowiedziawszy się, co się stało z jego ukochaną, zabrał jej ciało na szczyt góry, chcąc tam pogrzebać i ją, i siebie. Azteccy bogowie zlitowali się nad parą zakochanych i zamienili ich w dwa wulkany. I tak trwają do dziś – wiecznie śpiąca Iztaccíhuatl i czuwający przy niej, wyrzucający z siebie gniewnie dym Popocatépetl.
Pomiędzy wulkanami biegnie droga zwana Paso de Cortés. To właśnie tędy Hernan Cortés wraz z konkwistadorami powędrował do Tenochtitlán na spotkanie z azteckim władcą – Montezumą II. Obecnie droga od strony Puebli mniej więcej do ponad połowy jest szutrowa, później zamienia się w cienką asfaltową ścieżkę o bardzo dobrej nawierzchni i świetnie wyprofilowanych zakrętach. My nocowaliśmy dokładnie pośrodku, pomiędzy dwoma wulkanami, na wysokości prawie 4000 m n.p.m. Myśleliśmy, że tę najgorszą część z Puebli przejechaliśmy dnia poprzedniego. Nic z tego, „najlepsze” było przed nami, ale na ten moment nie za bardzo przejmowaliśmy się tym, co będzie. Cieszyliśmy się po prostu chwilą, rozgrzewającym ciepłem słońca, rześkim, świeżym górskim powietrzem i porannym świergotem ptaków.
Kiedy słońce wyszło już na dobre zza drzew, rozwiesiliśmy namiot do wyschnięcia, spakowaliśmy nasze graty i skuszeni myślą o rozgrzewającej kawie zajrzeliśmy do malutkiej restauracji, którą właśnie otworzyli. Knajpka była w klimacie zakopiańskim, zbudowana z kamieni, z drewnianym wystrojem i gigantycznym kominkiem na jednej ze ścian, w którym wesoło trzaskał już ogień. Poczuliśmy się prawie jak w domu. Zamówiliśmy café de olla z cynamonem i panelą – rodzajem nierafinowanego cukru trzcinowego – zaparzaną w tradycyjnym glinianym dzbanku i podawaną w mniejszych dzbanuszkach. Smakowała wyśmienicie, cudownie rozgrzewała od środka. Tak pokrzepieni dokończyliśmy pakowanie i ruszyliśmy dalej drogą, którą niegdyś, w XVI wieku, pokonali Hiszpanie.
Kilka kilometrów za naszym biwakiem wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Iztaccíhuatl-Popocatépetl. Szutrowa droga pięła się pod górę, na początku dość łagodnie, później prawdziwymi agrafkami. Obok nas śmignęło kilku motocyklistów, którzy na lekkich enduro zostawiali po sobie tylko tumany kurzu i piachu. My, na naszym w pełni zapakowanym „osiołku”, mieliśmy większe wyzwanie. I gdyby droga dalej wyglądała tak jak wczoraj, nie byłoby problemu, z szutrem znaliśmy się już bardzo dobrze od czasu naszych wypadów motocyklem po Islandii. Ta jednak w pewnym momencie przerodziła się dosłownie w górski szlak, poprzecinany korzeniami, kamieniami i odcinkami piachu na całej jego szerokości. „No to pięknie” – powiedział Szymek na widok piaszczystej drogi, która ciągnęła się kawałek prosto i później znikała za zakrętem. Gdzieś w połowie tego odcinka, zanim zdążyłam powiedzieć, że może będzie lepiej, jeśli zejdę z motocykla, leżeliśmy już na boku zakopani w piachu. „Przynajmniej było miękko” – pomyślałam, otrzepując spodnie z kurzu. Postawiliśmy nasz motocykl do pionu i postanowiliśmy, że przez najbliższe kilkaset metrów Szymek pojedzie sam, a ja do niego dojdę.
Chwilę później widziałam już tylko chmurę unoszącego się za motocyklem piachu i znikającego w niej Szymona. Droga za zakrętem znów pięła się do góry agrafkami. Dysząc z wysiłku i próbując złapać oddech na prawie 4000 m n.p.m, przeklinając w duchu ciężkie życie plecaczka, obiecałam sobie w myślach, że koniec z tym – następny etap naszej podróży przejeżdżam już na swoim sprzęcie. I tak, ledwo zipiąc, czerwona na twarzy, wdrapałam na na górę, gdzie czekał na mnie Szymon. Dalej pojechaliśmy już razem. Szutrowa droga delikatnie wiła się pomiędzy sosnowymi lasami.
Kilkanaście minut później minęliśmy bramę wjazdową do parku po drugiej stronie Paso de Cortés, a tuż za nią wjechaliśmy na asfaltową drogę, która bardzo dobrze wyprofilowanymi zakrętami schodziła w dół, do Amecameca de Juarez. Na dole, w Amecameca, zatrzymaliśmy się na chwilkę, raz jeszcze obejrzeliśmy się za siebie. Ponad gęstymi lasami, nieco z oddali, znowu zobaczyliśmy dymiącego Popocatépetl i śpiącą Iztaccíhuatl. Daleko przed nami widać było wzgórza, na których niegdyś istniały stolica państwa Azteków – Tenochtitlán i jezioro Texcoco, obecnie osuszone. To tutaj Hiszpanie po raz pierwszy zobaczyli to wspaniałe miasto, na ruinach którego zbudowali dzisiejszą stolicę – miasto Meksyk.
W drodze do Tepoztlán
Tym razem jednak nasza droga nie prowadziła do tego ogromnego miasta. Chcieliśmy ominąć je od południa, kierując się lokalnymi drogami w stronę Tepoztlán i dalej do Taxco de Alarcón w stanie Guerrero. Kiedy zjechaliśmy z gór, momentalnie zrobiło się gorąco. Zmienił się też zupełnie krajobraz. Kolorowe domy, mniej lub bardziej zadbane, zastąpiły wysokie drzewa. Zniknęła też cisza i wesoły świergot ptaków, zewsząd słychać było muzykę i krzyki sprzedawców kukurydzy: „Elotes! Esquites!”. Wszędzie gwar, rozmowy, śmiech dzieci i nieustający warkot setek samochodów wzbijających na drogach tumany kurzu. Czasami przejechał obok nas rozklekotany autobus, głośno trąbiąc na wszystkich dookoła. Nie dlatego, że było mu spieszno – w ten sposób zwracał na siebie uwagę ludzi, którzy być może akurat będą potrzebowali podwózki, bo przystanki na meksykańskiej prowincji są wszędzie tam, gdzie ktoś tego potrzebuje.
Powietrze było nagrzane słońcem, śmierdziało spalinami, spalonymi klockami hamulcowymi i przegrzanymi sprzęgłami. Gdzieniegdzie mieszało się z dymem palenisk, na których kolorowo ubrane Meksykanki, łamiąc chyba wszystkie zasady higieny, przygotowywały różne antojitos – uliczne potrawy. Jedzenie w Meksyku to część wspaniałej kultury, której nie sposób ominąć. A takie kupowane w przydrożnych barach smakuje najlepiej. Proste, pachnące, doprawione wyrazistymi salsami. Jedzone palcami, a nierzadko serwowane prosto z ręki do ręki. Wydawać by się mogło, że panuje tutaj wieczny chaos. Zgadza się, ale im dłużej jesteśmy w Meksyku, tym coraz lepiej odnajdujemy się w tym chaosie. Stajemy się jego częścią i nie stoimy z boku, jak to było na początku. I coraz bardziej zakochujemy się w Ameryce Centralnej.
Jechaliśmy w stronę Tepoztlán wzdłuż takich typowych meksykańskich miasteczek. Czasami mijaliśmy bardziej rolnicze tereny, gdzie widok białych na dużym motocyklu budził spore zainteresowanie. Ludzie nierzadko nam machali, pozdrawiali, kiwali głową z aprobatą. Przemierzaliśmy rozległe pola kukurydziane i łagodne pagórki, na których rosły agawy. Meksykanie produkują z nich lokalny alkohol zwany mezcalem. Jak sami nam mówili: „Tequila jest dla gringos, my w Meksyku pijemy mezcal.”
Im bliżej Tepoztlán byliśmy, tym krajobraz stawał się coraz bardziej skalisty, suchy i surowy. Przy drogach wyrosły wysokie kaktusy, a na horyzoncie malowały się wysokie góry. Wiedzieliśmy, że zbliżamy się do celu. I jechałoby się cudownie, gdyby nie jakość dróg. Dziury, nierzadko także na samych zakrętach, takie, że łatwo urwać koło. Czasami w ogóle brakowało nawierzchni, asfalt się kończył, a dalej był piach i kamienie. W miasteczkach dochodziły jeszcze liczne reduktory prędkości. I to wcale nie takie, do jakich przywykliśmy w Polsce czy Europie – łagodne, fajnie wyprofilowane garby. Tutaj, w Meksyku, chwila nieuwagi może skończyć się naprawdę źle, dlatego kiedy w końcu dojechaliśmy do Tepoztlán, uznaliśmy, że tego dnia nie jedziemy dalej.
Byliśmy zmęczeni i potrzebowaliśmy odpoczynku. Poza tym, Tepoztlán okazało się być tak pięknym miastem, że szkoda byłoby nam nie poświęcić mu tyle czasu, na ile zasługiwało. Położone było u stóp pasma górskiego Sierra de Tepoztlan, w miejscu, gdzie według mitologii Mezoamerykanów narodził się pierzasty smok Quetzalcoatl, bóg wiatru i świtu. Nas najbardziej oczarowały wąskie, brukowane uliczki starego miasta i jego atmosfera. Nie bez powodu Tepoztlán jest zaliczane do jednych z pueblos mágicos de México, czyli magicznych miast Meksyku. Jest kolorowe, pełne kwitnących wszędzie kwiatów, wszechobecnej muzyki i smakowitych zapachów.
Taxco – srebrne miasto Meksyku
Z Tepoztlán wyjechaliśmy następnego dnia, z samego rana. Nie dlatego, że mieliśmy dużo kilometrów do przejechania – bo zaledwie 120 – ale nasza nawigacja pokazywała nam czas podróży wynoszący prawie pięć godzin. Znając jakość dróg, którymi do tej pory się poruszaliśmy i często zakorkowane codziennym ruchem małe miasteczka, przez które przejeżdżaliśmy, nie byliśmy zdziwieni, że może to zająć aż tyle. Poza tym chcieliśmy dać sobie więcej czasu na zwiedzanie Taxco de Alarcón, co do którego mieliśmy naprawdę duże oczekiwania. Miasto położone jest w górzystym stanie Guerrero, na zboczach Cerro Atatzin, na wysokości trochę ponad 1700 m n.p.m, jednak w obrębie samego centrum jego położenie wzrasta do prawie 2000 m n.p.m. Łatwo było sobie wyobrazić, jak strome podjazdy nas tam czekają, a patrząc na mapie na sieć zakręconych dróg, nierzadko jednokierunkowych, wiedzieliśmy, że jazda nimi będzie naprawdę dużym wyzwaniem.
Ominęliśmy centrum Cuernavaca, żeby uniknąć przedzierania się przez duże miasto w weekend. Trochę było nam szkoda, bo Cuernavaca jest również bardzo pięknym miejscem, ale wciąż pamiętaliśmy naszą drogę do Monte Alban w Oaxaca, gdzie, stojąc w korkach przy prawie 30-stopniowym upale, silnik naszego motocykla dosłownie się już gotował. Zresztą my też. Z kuframi bocznymi nie ma się takiej swobody w jeździe przez miasto, bez nich to zupełnie bajka, ale dzisiaj byliśmy tak samo załadowani jak wtedy i nie było nam w smak doświadczać raz jeszcze tego samego. Za Cuernavaca znowu zaczynały się rolnicze regiony. Z przyjemnością wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń, ponownie otaczały nas pola kukurydzy i łąki, powietrze było chłodniejsze i czystsze. Znów nabraliśmy prędkości i lekkości.
Droga, na początku dość prosta, z czasem zaczęła się przemieniać się w prawdziwą serpentynę. Kiedy minęliśmy granicę stanu Guerrero, krajobraz bardzo szybko się zmienił. Jakbyśmy nagle przejechali przez wrota do innego świata – krainy skalistych gór, poprzecinanych wąwozami. Na samym ich dole połyskiwały lśniące wstęgi srebrzących się rzek. Droga, z licznymi ostrymi zakrętami, to wspinała się, to opadała po kolejnych zboczach Sierra Madre del Sur. Asfalt był znakomity, gładki, czarny, świetnie wyprofilowany. Pełni zachwytu pokonywaliśmy kolejne zakręty, mając po jednej stronie góry, a po drugiej widok na malownicze tereny Guerrero, oświetlone ciepłym popołudniowym słońcem. Dla nas, motocyklistów, było to jak spełnienie marzeń. W końcu zza jednego z zakrętów wyłonił się cel naszej trasy – Taxco.
Miasto wyglądało niesamowicie. Kolejne poziomy mieniących się bielą domów pięły się w górę, jakby chcąc pochłonąć górę Atatzin w całości. Ponad nimi, na samym szczycie, górowała figura Chrystusa – Cristo Taxqueño. Podobno została ustawiona tak, żeby było ją widać z każdego punktu miasta. Droga prowadziła wzdłuż zbocza, otaczając głęboki wąwóz łagodnym łukiem. My staliśmy na jej początku, przed nami rozpościerała się głęboka przepaść, a po przeciwnej stronie malowały się białe kamienice „srebrnego miasta”. Taxco zostało wybudowane przez Hiszpanów na bogatych złożach srebra, które według legendy odkrył José de la Borda, a właściwie jego koń, który potknął się o wielką bryłę tego kruszcu. Wieści o bogatych złożach rozeszły się lotem błyskawicy i niedługo po tym ściągnęły tutaj tłumy Hiszpanów, którzy wybudowali Taxco. Ale, jak to z legendami bywa, nie zawsze mają one pokrycie w rzeczywistości. Na długo przed tym, jak Hernan Cortés przybył do Meksyku, okolice dzisiejszego Taxco były zamieszkane przez plemiona azteckie trudniące się wydobywaniem srebra.
Ruszyliśmy dalej w stronę centrum. Im bliżej byliśmy, tym bardziej kręta i stroma stawała się droga. Po kilku kilometrach zamieniła się w wąską, na szerokość jednego samochodu, brukowaną uliczkę. Z wrażenia zatrzymaliśmy się, zanim jeszcze nią przejechaliśmy. Pnąca się prosto pod górę, pod kątem przynajmniej 30 stopni. Zatłoczona i pełna mieszczących się jakimś cudem „garbusów”, które trąbiąc, mijały się dosłownie na styk. Pomiędzy nimi mieścili się jeszcze lokalni motocykliści, sprzedawcy z wózkami i piesi. W jakiś zupełnie niewyobrażalny dla nas sposób wszystko to funkcjonowało i każdy powoli zmierzał w swoim kierunku. My, wciąż w szoku, sprawdziliśmy raz jeszcze naszą nawigację, czy na pewno mamy jechać tą drogą. Niestety nie było innej opcji. Odpaliliśmy motocykl i przejechaliśmy ok. 300 metrów. Zapach palonych sprzęgieł jest w Meksyku codziennością, ale tym razem to nasz obładowany motocykl dostawał tak mocno w kość na stromym podjeździe, że zaczął wydzielać z siebie tę charakterystyczną woń. Dalej nie było lepiej, uliczki zwężały się, bruk był śliski i zdradziecki. W myślach prosiliśmy tylko, żeby przed nami nie było żadnych reduktorów, na których samochody zwyczajowo po prostu zatrzymują się. Kiedy zobaczyliśmy jeszcze 160-stopniowy zakręt, mieliśmy już dosyć. Zatrzymaliśmy się w malutkiej zatoczce przed zakrętem i zdecydowaliśmy, że ostatnie kilometry Szymek przejedzie sam. Zawsze to lżej i łatwiej.
Spotkaliśmy się może godzinę później pod naszym hotelem. W międzyczasie okazało się, że oboje pogubiliśmy się w gąszczu uliczek. Szymek tych jednokierunkowych, bo nawigacja w Taxco zupełnie zawiodła, a ja, bo ogólnie zmysł orientacji mam kiepski. Zziajani i zmęczeni zatargaliśmy kufry do naszego hotelu. Pani w recepcji powiedziała nam, że z tarasu na dachu roztacza się ładny widok na miasto i jeśli chcemy, to można tam wejść, więc w zasadzie niewiele zastanawiając się, ostatkiem sił, wdrapaliśmy się na taras. „Ładny widok” to było mało powiedziane. Z jednej strony pięły się niemalże do nieba białe kamieniczki, z drugiej sponad domów starego miasta wyłaniały się dwie wieże przepięknej katedry, wybudowanej w stylu bardzo specyficznego hiszpańskiego baroku, nazywanego churrigueryzmem.
I tak staliśmy, podziwiając zachodzące słońce ponad wzgórzami Taxco, już dawno zapomniawszy, że jeszcze niecałą godzinę temu klęliśmy, na czym świat stoi. I to chyba najbardziej kochamy w podróżowaniu – nieważne, jakie mamy problemy, nieważne, jak jest ciężko i jakbyśmy nie byli zmęczeni, to na koniec dnia i tak okaże się, że było warto. Bo świat jest po prostu zachwycający i warty każdego poświęcenia, żeby go odkrywać każdego dnia.