fbpx

4000 pokonanych kilometrów w siodle motocykla, blisko 200 litrów spalonej benzyny, 3000 metrów przewyższeń na trasie, wielokrotne starcia z kilkunasto-, a niekiedy kilkudziesięcioprocentowymi nachyleniami alpejskich dróg, niebezpiecznie podnoszące ciśnienie krwi widoki kilkusetmetrowych przepaści, przebita dętka, kurz, pył, wiatr, deszcz, przeszywający chłód, nieznośny upał i… nastolatka na pokładzie…

Tekst: Dawid Osiński

W 2021 roku fabryka w Mandello del Lario nad Jeziorem Como produkująca najpiękniejsze motocykle na świecie obchodziła 100-lecie swojego istnienia. Nie mogło nas tam zabraknąć! Wrześniowe obchody jubileuszu zostały jednak przełożone na rok 2022 ze względu na szalejącą pandemię koronawirusa. Dla mnie podróż zaczyna się już w momencie jej planowania, dlatego nawet ucieszył mnie ten dodatkowy rok oczekiwania. Miałem czas na to, aby przygotować specjalną koszulkę wyjazdową, naszywkę na kurtkę, dorzucić jeszcze kilka atrakcji, zarezerwować w lepszych cenach noclegi, dopieścić parę innych szczegółów. No i przez kolejne dni odtwarzać w myślach przed zaśnięciem dzień wyjazdu – rześkość słonecznego wrześniowego poranka, przyjemne łaskotanie w brzuchu będące zapowiedzią PRZYGODY. Tak, lubię wycisnąć z podróży jak najwięcej, zaczynając jeszcze, zanim w ogóle wyruszę, mając głęboko w pamięci słowa określające, według mnie, kwintesencję podróżowania: „Cudowność podróżowania zabieramy do torby podróżnej, walizki lub plecaka z nami. To bagaż, który nie jest ciężarem, a ciągłym zadziwieniem. Cudowności świata się nie szuka, nie wygląda, ona nigdzie na nas nie czeka. Ona jest tu i teraz albo… nie ma jej – dla nas – wcale”.

Wyruszyliśmy z Poznania 5 września, planując pierwszy nocleg w Czechach, w Mikulovie. Kolejny w Wiedniu, potem tranzytem do Garmisch-Partenkirchen, żeby w końcu na kilka dni zakotwiczyć nad Jeziorem Como. Stamtąd do Szwajcarii, do Lauterbrunnen i dalej do Stein am Rhein. Powrót 15 września przez Niemcy z noclegiem w Bambergu. 

Do Guesthouse Slavia (44 € za dwie osoby ze śniadaniem) dotarliśmy późnym popołudniem, nie doświadczając w tym dniu rześkości poranka. Tak było właściwie przez cały wyjazd. Córuś, nawet jak wstała wcześnie, dość długo przygotowywała się do wyjścia, nadwyrężając moje nerwy. Dlatego niemal zawsze wyjeżdżaliśmy, kiedy słońce było już wysoko na nieboskłonie. Mikulov zaskoczył nas pozytywnie, przede wszystkim górującym nad miasteczkiem potężnym zamkiem, a także urokliwym ryneczkiem z renesansowymi kamienicami i monumentalną rzeźbą Trójcy Przenajświętszej. W restauracji Pod Radnici można zjeść dobre czeskie potrawy i wypić wyśmienite, jak wszędzie w Czechach, piwo podawane w szklanych kuflach. Mikulov był dla nas jednak tylko przyczółkiem na dawnym „szlaku wiedeńskim”, dlatego dzień zakończyliśmy dość szybko przy piwie i coli u naszych gospodarzy, nie mogąc doczekać się następnego dnia. 

Klasyczny przystanek. Czeski Mikulov to idealne miejsce na nocleg.

Zwiedzanie Filharmonii Wiedeńskiej z przewodnikiem (10 € bilet normalny, 6 € bilet ulgowy) mieliśmy zaplanowane dopiero na godzinę 13:00, dlatego wcześniej zdążyliśmy się zakwaterować w czterogwiazdkowym hotelu Florum (77€ ze śniadaniem) i spacerkiem, już w strojach „cywilnych”, przejść do Wiener Musikverein. To było spełnienie mojego marzenia! Od 10 lat próbuję wygrać możliwość zakupu biletów na Koncert Noworoczny odbywający się w Złotej Sali. Niestety bez powodzenia. Przepisu na zdobycie biletów nie podała również pani przewodnik, którą o to zapytałem, ku uciesze uczestników wycieczki i przy karcącym spojrzeniu Córeczki, często z politowaniem wyrażającej się o mojej zaledwie komunikatywnej znajomości języka angielskiego. Dowiedzieliśmy się o wspaniałych właściwościach akustycznych nie tylko jednej z trzech najlepszych sal koncertowych na świecie, ale też sali kameralnej im. Brahmsa oraz czterech zbudowanych później w podziemiach budynku, których nazwy nawiązują do wykorzystanych materiałów budowlanych – szklanej, metalowej, kamiennej oraz drewnianej. Cieszyliśmy się przepychem Golden Hall, ale też detalami, które świadczyły o ilości odbywających się tu koncertów, takimi jak porysowana, matowa podłoga w miejscu stojaków na nuty. Wiedzieliśmy, że w tym roku transmisję Neujahrskonzert 2022/2023 będziemy oglądali inaczej – pełniej – przypominając sobie wizytę w Golden Hall.

Obowiązkowo w Wiedniu trzeba spróbować sznycla, a na deser tortu Sachera. Tradycyjny wiener schnitzel przyrządzany jest z cielęciny frytowanej w panierce i podawanej z sałatką ziemniaczaną. Można taki zjeść np. u Griechenbeisla albo Figlmulera. Pycha! Nawet Matylda-niejadek oceniła ten sznycel na 9 w 10-punktowej skali. Natomiast oryginalnym czekoladowym tortem Sachera przekładanym kwaskowymi powidłami i podawanym z bitą śmietaną, aromatyczną kawą i kieliszkiem orzeźwiającej wody, można cieszyć się tylko w pięknych wnętrzach Cafe Sacher mieszczącej się przy hotelu Sacher. Polecam rezerwować stolik dużo wcześniej on-line. Dzięki temu ominiecie zawijającą się do wejścia kolejkę. W Wiedniu wrażenie robi nie tylko piękna architektura, której przykładami są np. Katedra św. Szczepana, Pałac Hofburg czy Schonbrunn, ale również rozmaitość ludzkich twarzy, począwszy od turystów z całego świata (choć w przeważającej części Azjatów), po przedstawicieli arystokratycznych rodów, których niewymuszony, naturalny styl bycia potwierdza, jak od pokoleń oswojeni są ze swoim statusem. Miło popatrzeć na takich ludzi, przez chwilę pożyć tak jak oni, a potem dosiąść motocykla, zostawić tę wielkomiejską cywilizację i ruszyć w dzikie góry ku nowej przygodzie. 

Warto po drodze zobaczyć Wiedeń. Złota Sala robi wrażenie!

W królestwie świstaków

Do Garmisch-Partenkirchen dojechaliśmy już po zmierzchu, dlatego nie dane nam było np. wjechanie kolejką zębatą na Zugspitze (2962 m n.p.m. – najwyższy szczyt Niemiec) czy zanurzenie się w tafli malowniczego jeziora Eibsee. Ciekawa jest również historia miasta, które powstało w 1935 roku z rozkazu Hitlera, łącząc ze sobą miejscowości Garmisch i Partenkirchen na potrzeby organizowanej w 1936 roku Olimpiady Zimowej w Monachium. 

Kolejny dzień przywitaliśmy pysznym śniadaniem serwowanym przez sympatycznych właścicieli hotelu Garni Trifthof (112 € za nocleg ze śniadaniem) i niestety deszczem, który na szczęście ustał w drodze na Przełęcz Stelvio i dalej w stronę Jeziora Como. 

Zdobywając Stelvio od strony Trafoi, przejeżdżaliśmy przez Curon (Graun am Vinschgau). To średniowieczna miejscowość zatopiona w 1950 roku w związku z budową hydroelektrowni poprzez spiętrzenie wód pobliskiego jeziora Lago di Resia. Mieszkańców wcześniej przesiedlono, a budynki rozebrano, ale nie wszystkie. Dzwonnica kościoła św. Katarzyny wystaje ponad taflę wody i jest jedynym widocznym dowodem istnienia miasta. Co ciekawe, gdy byliśmy tu w 2019 roku, ale wcześniej, bo w sierpniu, poziom wody był o wiele wyższy. Teraz wyłonił się brzeg jeziora i mieliśmy możliwość obejścia wieży dookoła.

Passo Dello Stelvio to niekwestionowana królowa alpejskich przełęczy. Jest jedną z najwyższych i najbardziej wymagających przełęczy alpejskich.

Passo dello Stelvio to niekwestionowana królowa alpejskich przełęczy. Być we włoskich Alpach i nie wjechać na Stelvio, to tak jak być w Rzymie i nie zobaczyć Fontanny di Trevi. Jest jedną z najwyższych (2758 m n.p.m.), ale i najbardziej wymagających przełęczy alpejskich. Prowadząca przez nią droga powstała już w latach 1820-1825, a w 1928 roku została przebudowana i w całości pokryta asfaltem, który nie jest tu jednak w najlepszym stanie. Wyzwaniem są nie tylko wyjątkowo ciasne zakręty o dużym stopniu nachylenia, ale też zjeżdżające z góry kampery i rowerzyści, którzy mkną w dół z zawrotnymi prędkościami. Warto zamówić pamiątkowe zdjęcie w dobrej rozdzielczości, które firma Foto Stelvio wykonuje wszystkim pojazdom wjeżdżającym na przełęcz i zjeżdżającym z niej, a na szczycie posilić się grillowanymi kiełbaskami z kapustą w pysznej bułce.

W zamkniętej odnodze drogi, szczególnie we wrześniu, kiedy jest tu mniejszy ruch, można spotkać świstaki. Już na początku naszej podróży pojawiły się wątpliwości – czy przed nami może być coś jeszcze lepszego? Zauroczeni widokami, zaopatrzeni we wlepki, naszywki, a nawet pluszowego świstaka, zjechaliśmy do Bormio i dalej malowniczą drogą Forcola di Livigno do Piantedo nad Jeziorem Como, gdzie mieliśmy zarezerwowane cztery noclegi w Villa Gioiosa. Dostaliśmy do dyspozycji piętro dużego domu z trzema balkonami, widokiem na góry i dobrze zaopatrzonym sklepem w odległości 300 metrów (175 € za 4 noclegi, bez śniadań).

Wyjątkowy widok na zatopione miasto Curon.

Como Sapiens

Włosi mają w czym wybierać – Wenecja, Toskania, Lacjum, Kampania z bajecznym Wybrzeżem Amalfitańskim, Sycylia, Sardynia, czyli wysokie góry, piaszczyste plaże, zabytki stanowiące dziedzictwo kulturowe całej ludzkości. Lombardia, na terenie której leży właśnie oszałamiająco cudowne Jezioro Como, to jedna z najbogatszych i najpiękniejszych części Włoch. To tutaj swoje wille mają najsłynniejsi aktorzy, piosenkarze, a w okolicznych plenerach nagrywano sceny do Gwiezdnych Wojen i filmów o przygodach znanego Agenta 007. Ale nas zachwyciły przede wszystkim urokliwe miasteczka położone wokół Jeziora, z Bellagio i Varenną na czele. Como leży na granicy stref klimatycznych – mimo alpejskiego klimatu dominuje tu śródziemnomorska przyroda, dzięki czemu pnące się kaskadowo w górę miasteczka pełne są egzotycznych kwiatów, a przy drogach i w ogrodach rosną palmy.

Wybrzeże Jeziora Como objechaliśmy dookoła, a ponieważ ma ono kształt odwróconej litery Y, można zachwycać się około 200-kilometrową trasą, przy której zlokalizowane są między innymi majestatyczne domy z bujnymi ogrodami. Najbardziej znane to Villa Monastero, Carlotta i La Gaeta. My odwiedziliśmy Villę del Balbianello (wejście do ogrodu – 12 € os. dorosła, 9 € bilet ulgowy), gdzie całowali się młody Anakin Skywalker z Padme Amidala w Ataku Klonów, a także namiętnie szeptała Jamesowi Bondowi do ucha Vesper w Casino Royale. W XIII wieku stał tu klasztor Franciszkanów, na ruinach którego kardynał Durini w 1787 roku zbudował willę. Pozostałością po budynkach zakonnych są dwie charakterystyczne wieże. W 1974 roku majątek przeszedł w ręce hrabiego i podróżnika Guido Monziniego, który zapisał posiadłość w testamencie dbającej o wyjątkowe zabytki fundacji FAI. Do niedawna do willi można było dotrzeć jedynie od strony jeziora, skąd najokazalej prezentuje się widok charakterystycznego drzewa z koroną w kształcie rozłożonego parasola oraz rzeźby i posągi nawiązujące do czasów, kiedy rezydencja była miejscem spotkań mecenasów sztuki, pisarzy, poetów i polityków.

Włoskie jeziora potrafią zachwycić nie mniej, niż góry. Tutaj Villa del Balbianello.

W czasie jednego z naszych niespiesznych objazdów Jeziora Como, poddając się rytmowi życia, który proponują Włosi, trafiliśmy do rajskiego Bellagio – miasteczka, od którego nazwę przyjął jeden z produkowanych kiedyś niebiańsko pięknych motocykli Moto Guzzi. Zresztą była to znana, przynajmniej do czasów przejęcia przez Piaggio, praktyka tego włoskiego producenta. Stąd w ofercie można było znaleźć takie modele jak wspomniany Bellagio, ale też Stelvio – od nazwy pobliskiej przełęczy, czy Breva – od ciepłego wiatru wiejącego nad Jeziorem Como. Zjedliśmy, jak zwykle, w miejscu polecanym przez miejscowych, w restauracji i pizzerii Antico Pozzo, gdzie Matylda delektowała się Tortellini panna prosciutto e funghi, a ja rozkoszowałem się pizzą Capricciosa.

W Varennie z kolei, zanim zjedliśmy przepyszne spaghetti carbonara w restauracji Beta Snc Di Deghi S. & C., postanowiliśmy zanurzyć się w krystalicznie czystej i pachnącej tatarakową świeżością wodzie Jeziora Como. Wszystko po to, aby trochę ochłonąć po wizycie na obchodach 100-lecia fabryki Moto Guzzi w Mandello del Lario. Pełna atrakcji impreza odbywała się między 8 a 11 września 2022 roku, a na Via Emanuele Vittorio Parodi, gdzie mieści się kultowa fabryka i muzeum marki, zjechało kilkadziesiąt tysięcy motocykli z całego świata. Być w takim miejscu i czasie, czuć się częścią tej społeczności, móc dzielić się z Matyldą tymi wrażeniami na bieżąco i patrzeć, jak, być może, kiełkuje w niej przyszła pasja, to spełnienie marzeń ojca-motocyklisty. Czy najlepsze może być jeszcze przed nami?

Mandello del Lario – Fabryka Moto Guzzi

Agent 007 z doliny elfów

Z naszej bazy nad Jeziorem Como wypadaliśmy również do Szwajcarii, gdzie zdobywaliśmy surowe, wietrzne przełęcze Alp Retyckich, jak Passo dello Spluga (2113 m n.p.m.), Malojapass (1815 m n.p.m.), oraz Alp Berneńskich – Furka (2436 m n.p.m.), Grimsel (2165 m n.p.m.) czy Św. Gotarda (2108 m n.p.m.). Powalające widoki na Przełęczy Furka zainspirowały twórców jednej z części Jamesa Bonda pt. Goldfinger do nakręcenia sceny samochodowego pościgu. Warto jednak wspomnieć ciekawą historię znajdującego się na jednym z zakrętów na szczycie Przełęczy, opuszczonego hotelu Belvedere. W czasach świetności, czyli ponad 100 lat temu, z okien hotelu rozciągał się widok na ogromny lodowiec Rodanu. Belvedere stał się popularnym miejscem urlopowym śmietanki towarzyskiej Belle Epoque, a budynek wyznaczał wzorce dla szwajcarskiego hotelarstwa. Lecz wraz z topnieniem lodowca kurczyła się liczba zatrzymujących się tu gości. Obecnie została jedynie lodowa grota, którą można zwiedzać w sezonie turystycznym, a hotel, pomimo kilku prób reaktywacji, w 2015 roku został ostatecznie zamknięty. Z Furkapass przez Furkastrasse dotarliśmy do Grimselpass. Droga na przełęcz Grimsel wije się wokół pięknych, choć sztucznych jezior. Będąc na szczycie, warto przejechać się trasą widokową biegnącą wzdłuż jeziora Grimselsee aż do tamy na jeziorze Oberaar. W krainie sera, zegarków i scyzoryków ponad połowa potrzeb energetycznych kraju zaspokajana jest z odnawialnych źródeł energii, głównie elektrowni wodnych. Ocieplenie klimatu, a co za tym idzie, topnienie lodowców powoduje okresowe spiętrzenie poziomu wód w sztucznych jeziorach wykorzystywanych do produkcji energii elektrycznej, ale w dłuższej perspektywie doprowadza do znacznego obniżenia ilości wody w alpejskich jeziorach, a nawet do ich wysychania. Dlatego Szwajcaria już dzisiaj poszukuje alternatywnych źródeł energii. W dniu, w którym eksplorowaliśmy przełęcze Alp Berneńskich, nie wracaliśmy już nad Jezioro Como, ale zanim dotarliśmy do kolejnego noclegu w Dolinie Lauterbrunnen, zatrzymaliśmy się przy moście Handeggfallbrucke wiszącym nad 70-metrową przepaścią niedaleko stacji kolejki Gelmerbahn. To był intensywny dzień. Matylda spisywała się doskonale jako pasażer, korzystając z doświadczenia zdobytego rok wcześniej w Kotlinie Kłodzkiej. A kiedy, jak sama mówiła, „rzygała już górami”, włączała swoją ulubioną muzyczkę, korzystając z komunikacji bluetooth, w którą wyposażone są nasze kaski. Warto dodać, że wszędzie w Szwajcarii, nawet na przełęcze, dociera szybki internet 5G. 7-dniową kartę SIM bez limitu danych kupiłem w salonie Swisscom w St. Moritz za jedyne 20 Euro, ale polecam tez ofertę Sunrise. I kiedy już byliśmy przekonani, że nic piękniejszego tego dnia nie zobaczymy, późnym popołudniem zameldowaliśmy się w Lauterbrunnen – miasteczku leżącym w dolinie będącej pierwowzorem znanej z Hobbita i Władcy Pierścieni J.R.R. Tolkiena, zamieszkałej przez elfy doliny Rivendell.

W drodze na Splugenpass.

Nazwa Lauterbrunnen oznacza „głośne fontanny” i wzięła się od 70 wodospadów, które huczą w całej zielonej dolinie. Nasz Valley Hostel (88 CHF za pokój bez śniadania i ze wspólną łazienką) znajdował się na tyle blisko wodospadu Staubbach, że szum spadającej z 300 metrów wody kołysał nas do snu. Dolina Lauterbrunnen i cały region Jungfrau to ponad 500 km ścieżek trekkingowych, 160 km tras rowerowych i mekka sportów ekstremalnych, dlatego nie zdziwiła nas duża liczba fanów tych atrakcji, również z Polski. Do nieodległych mieścinek Wengen oraz Muren, w których nie ma ruchu samochodowego, można dostać się jedynie kolejką linową bądź pieszo. Ale warto się tam wdrapać, bo z Wengen przepięknie widać Lauterbrunnen i to właśnie tam powstają widokówkowe zdjęcia doliny, których pełno w internecie. Natomiast z Muren można wjechać kolejką wyżej na Schilthorn, gdzie na wysokości 2970 m n.p.m. znajduje się obrotowa restauracja z górską panoramą. Na pewno trzeba tu wrócić na dłużej, bo jedyne, co zdążyliśmy zrobić, to wieczorem spróbować tradycyjnych szwajcarskich dań raclette i rosti, a rano wdrapać się do wykutej w skale groty znajdującej się za wodospadem Staubbach i uchwycić promienie słońca wdzierające się pomiędzy ścianami skał do doliny. W drodze do Stein am Rhein zahaczyliśmy jeszcze o Grindelwald, gdzie droga kończy się wśród strzelistych szczytów.

Miejscowość Lauterbrunnen to Szwajcaria jak z obrazka.

Nie samymi przełęczami człowiek żyje

A potem zjeżdżaliśmy z wysokich Alp, podziwiając malownicze miasteczka w dolinach, kierując się w stronę Zurychu i dalej do Stein am Rhein… z wymuszonym przystankiem w Lucernie. Na jednym ze skrzyżowań motocyklista, z którym wcześniej wymieniliśmy pozdrowienia, zwrócił mi uwagę na moje tylne koło. Zjechał z nami na pobliską stację benzynową i okazało się, że mam przebitą dętkę. Pierwsze myśli w takiej sytuacji zawsze są czarne: przecież nie znajdę warsztatu, który naprawi koło na poczekaniu, a nawet jak znajdę, to we frankach szwajcarskich będzie majątek, nie zdążymy dzisiaj dojechać do zarezerwowanego wcześniej noclegu. I nie wiem, czy to za sprawą szczególnej więzi łączącej wszystkich motocyklistów, która sprawia, że nawet cham i gbur za kierownicą samochodu staje się do rany przyłóż wzorem obywatela, kiedy przesiada się na swój motocykl, czy po prostu – spotkaliśmy dobrego człowieka, ale problem został rozwiązany w ciągu dwóch godzin. Mężczyzna imieniem Otto – mój wybawiciel, obdzwonił kilka warsztatów, podając nr VIN i ustalając, czy mają odpowiednie części do mojego modelu motocykla. Wybrał oddalony zaledwie o 10 minut jazdy serwis Hondy i eskortował mnie do samego warsztatu, w którym już czekały nowe opony do mojej Afriki Twin – na wszelki wypadek, gdyby wymiana samej dętki okazała się niewystarczająca. Na szczęście nie było takiej potrzeby, a naprawa wraz z naciągnięciem i smarowaniem łańcucha nie zrujnowała naszego budżetu, bo zamknęła się w 87 CHF. Uścisnąłem serdecznie dłoń Otto i czym prędzej podjechałem po Matyldę, która z bagażami dzielnie czekała na stacji benzynowej. Do Garni-Hotel Mühletal (100 CHF za pokój ze śniadaniem) dojechaliśmy jeszcze przed zachodem słońca i zdążyliśmy wybrukowanymi drogami Stein am Rhein pospacerować po zabytkowym centrum miasta, podziwiając pięknie zdobione fasady kamienic, wykusze, rzeźby, domy z pruskiego muru i fontannę na placu. Większość ścian kamienic pokrywa średniowieczne graffiti, a najstarsze malowidła pochodzą z XV wieku. Temu położonemu nad Renem w pobliżu Jeziora Bodeńskiego miasteczku nie brakuje uroku i z pewnością może poszczycić się jedną z najładniejszych starówek, jakie dotąd widzieliśmy.

Stein Am Rhein to średniowieczne miasto w Szwajcarii.

Powoli zmierzaliśmy w stronę domu. Hotel Alt-Ringlein w Bambergu (88 € ze śniadaniem) był ostatnim miejscem noclegowym na trasie. Hotel usytuowany jest w samym centrum starego miasta i posiada podziemny parking, do którego samochody zwozi się specjalną windą z poziomu ulicy. Matylda była zmęczona, więc została w hotelu, a ja koniecznie chciałem spróbować ciemnego piwa o smaku wędzonki, z którego znany jest Bamberg. Zrobiłem więc sobie wieczorny spacer po mieście, które pomimo środka tygodnia tętniło życiem. Urzekła mnie Mała Wenecja, którą oglądałem, spacerując nabrzeżem wzdłuż ulicy Am Leinritt. Tworzą ją dawne rybackie domy z mikroogródkami wychodzącymi prosto nad rzekę. Myślami byłem już wtedy chyba w Polsce, bo widok skojarzył mi się z naszą Wenecją Bydgoską zbudowaną nad rzeką Młynówką. A klasycznego wędzonego piwa (Rauchbier) napiłem się w browarze Schlenkerla – tuż przy naszym hotelu. Dymny smak tego piwa uzyskuje się poprzez wystawienie słodu na działanie intensywnego, aromatycznego dymu z płonących kłód drewna bukowego. Warto spróbować, szczególnie w takim miejscu jak zabytkowy browar Schlenkerla, ale butelki na wynos sobie nie kupiłem. Podobno Rauchbier najlepiej smakuje w duecie z golonką po bawarsku, więc jest pretekst, żeby do Bambergu jeszcze wrócić.

Najlepsze już za nami. Chociaż…

Ostatni dzień naszej podróży to nudne przebiegi autostradowe, które umilałem sobie, myśląc o chłodnym, szaroburym przedwiośniu, kiedy będę pisał relację z naszego wspaniałego wyjazdu i przeżywał wszystko ponownie, rozświetlając tym sobie widok za oknem. Szybko połykaliśmy kilometry, mknąc niemieckimi autobahnami. Jasnymi punktami tego dnia były niewątpliwie: obiad w Deliszys w Zgorzelcu – placuszki ziemniaczano-cukiniowe podawane z sosem kurkowym i pietruszką oraz spaghetti alio olio con le verdude, no i oczywiście powitanie w domu.

Najlepsze jeszcze przed nami? Czy to możliwe? To był przecież najcudowniejszy wyjazd motocyklowy w moim życiu! Chociaż…  już czeka na nas Norwegia i Nordkapp, Bałkany z Albanią i Czarnogórą, Francja i Route des Grandes Alpes, pielgrzymkowy szlak z Lourdes przez Santiago de Compostela do Fatimy, droga na Key West na Florydzie w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, a może nawet Karakorum Highway w Pakistanie – dlaczego nie? Najlepsze jeszcze przed nami. I mogę to z pełnym przekonaniem stwierdzić, bez intonacji pytającej na końcu zdania.

KOMENTARZE