Z powodu ciągnącej się już ponad dwa lata wojny za naszymi wschodnimi granicami, tradycyjne motocyklowe rajdy do Katynia przestały być możliwe. Nie oznacza to jednak, że członkowie stowarzyszenia zaprzestali wspólnych długodystansowych wyjazdów, przypominających o bohaterskich czynach polskiego oręża.
Na skróty:
Ten plan chodził za nami od dawna, aż w końcu doczekał się realizacji. Grupa 24 motocyklistów związanych ze Stowarzyszeniem Międzynarodowy Motocyklowy Rajd Katyński postanawia przemierzyć trasę śladami armii generała Sikorskiego, od uzbeckiego Taszkientu, aż do polskiego cmentarza wojennego na Monte Cassino we Włoszech. Pomysłodawcą i głównym organizatorem był Michał Szeliga – były prezes SMMRK i wielokrotny uczestnik rajdów. Trasa Rajdu zaplanowana została tak, aby przebiegał szlakiem bojowym Armii Polskiej, dowodzonej przez gen. Władysława Andersa przez tereny Azji Środkowej, Bliskiego Wschodu, aż do Włoch.
Chcieliśmy tym rajdem oddać hołd i cześć żołnierzom oraz obywatelom polskim spoczywającym na cmentarzach, jak również w miejscach pamięci zlokalizowanych na terenie Uzbekistanu, Kazachstanu, Azerbejdżanu, Gruzji, Turcji, Grecji, Albanii oraz Włoch. Zapalaliśmy znicze pamięci w takich miejscach jak: Yangiyul, Olmazor I i II, Samarkanda, Kitab, Shahrisabz, Yakkabag, Guzur, Balabuk i wielu innych związanych z naszą historią.
Trudne wojenne czasy
O celu wyprawy przypominał i edukował nas w czasie rajdu nasz dyżurny historyk Jerzy, zwany przez przyjaciół Solejukiem. W wielkim skrócie wyglądało to tak: W sierpniu 1941 r. została podpisana umowa między Polską (sygnatariusz gen. Sikorski) a ZSRR (reprezentowanym przez komisarza ludowego Iwana Majskiego) wznawiająca stosunki dyplomatyczne między oboma państwami. Na mocy tego dokumentu, obywatele polscy objęci zostali amnestią i mogła powstać Polska Armia. Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych gen. Sikorski mianował na dowódcę armii przetrzymywanego w więzieniu NKWD na Łubiance generała Władysława Andersa. Żołnierzami mieli zostać polscy zesłańcy z sowieckich łagrów.
Powstanie Armii Polskiej w ZSRR w sierpniu 1941 roku dało nieoczekiwaną szansę wyrwania się z syberyjskiej ziemi tysiącom zniewolonym ludzi. Początkowo punkt formowania wojska miał być na Syberii, ale z powodu niedostępności tych terenów, przeniesiono miejsce mobilizacji pod Taszkient w Uzbekistanie. Podczas tego exodusu wielu naszych rodaków zmarło z głodu, chorób i wycieńczenia. Determinacja jednak była ogromna, armia była bowiem jedyną szansą na odzyskanie wolności i powrót do ojczyzny. Przyszłym żołnierzom w drodze towarzyszyły rodziny i inne osoby cywilne. Dzisiaj historycy oceniają, że było to ok. 120 tysięcy osób. Część z tych, którzy przeżyli exodus, w polskich mundurach jako 2 Korpus Polski przemierzyli potem ponad 12 tys. km, by dotrzeć aż pod Monte Cassino.
Przede wszystkim logistyka!
Przygotowania grupy przyjaciół do tej dalekiej wyprawy trwały kilka miesięcy. Najtrudniejszym elementem była logistyka, czyli bezpieczne dostarczenie motocykli do Taszkientu, skąd miał ruszyć Rajd. Wiele rozmów w przyjacielskim gronie zaowocowało planem przewiezieniem 22 motocykli do Uzbekistanu w wystarczająco dużej naczepie TIR-a użyczonego przez kolegę. Kolejne dwie maszyny pojechały na lekkiej przyczepce za busem, który stanowić miał zaplecze aprowizacyjno-techniczne Rajdu. Oba samochody wyruszyły w drogę dwa tygodnie przed planowanym startem rajdu, uczestnicy na miejsce polecieli samolotem. Ten mniejszy samochód towarzyszył nam później przez całą trasę i przewoził także dary, znicze i podstawowe produkty jedzeniowe, w tym puszki z golonką rajdową specjalnie opracowane i przygotowane na tę okazję przez Benka i Wojtka.
Krótko wspomnę przy okazji o naszym wyżywieniu, bo jedliśmy głównie w barach i przydrożnych restauracjach. Jednak koniecznie muszę wspomnieć o kolacjach, bo zawsze mogliśmy wieczorem liczyć na naszych stałych kucharzy Sławka i Bogusia, którzy potrafili wyczarować coś ciekawego, z wiezionych w samochodzie zapasów. W trakcie podróży po Azji zawsze spotkaliśmy się z wielką życzliwością napotkanych ludzi. Szczególnie w Uzbekistanie, w którym gdziekolwiek byśmy się nie zatrzymali choćby na chwilę, witali nas lokalni mieszkańcy, wynosząc ze skromnych domów słodycze czy kumys do picia. Nie potrafiliśmy, ani nawet nie wypadało odmawiać skosztowania tych specjałów, co dla niektórych czasami kończyło się nawet rozstrojem żołądka.
Gdzie nocowaliśmy? Każdy z uczestników wyprawy miał swój namiot i zawsze była możliwość rozbicia się na bezpiecznym terenie. Zdarzało nam się niekiedy przenocować w hotelach, w przygotowanych wcześniej miejscach przy polskich kościołach, na promie, albo zwyczajnie pod gołym niebem, bo czasami było tak gorąco, że nie było potrzeby rozbijania namiotów. Często po całym dniu ciężkiej trasy byliśmy tak zmęczeni, że było nam już wszystko jedno i potrafiliśmy zasnąć w każdych warunkach. Gdy przydarzały się awarie albo zachodziła potrzeba niewielkiego serwisu naszych maszyn, radziliśmy sobie we własnym zakresie, każdy pomagał jak mógł, na czele z Romkiem, Bogusiem i Darkiem, którym wychodziło to najsprawniej.
Komandorem naszej trasy został Wojciech Borzym. Mieliśmy też swojego rajdowego kapelana – w wyprawie uczestniczył ksiądz Ryszard, który dzielnie i zawsze z uśmiechem wspierał uczestników. Nasz plan zakładał wylot z Mińska na Białorusi, co okazało się wcale nie takie proste. Na granicy „celnicy” bardzo skrupulatnie przeglądali zawartość (głównie zdjęcia) naszych telefonów. Niewiele brakowało, aby uznali nas za organizację paramilitarną, bo 22 chłopów na granicy twierdzących, że są motocyklistami, ale bez motocykli, może budzić podejrzenia. Na szczęście po kilku godzinach tłumaczeń i negocjacji, udało nam się dostać na lotnisko.
Kolejna trudność pojawiła się dość szybko, kiedy chcieliśmy odebrać motocykle z naczepy. Celnicy nie wiedzieli jak to zrobić i musieliśmy czekać kilka dni, zanim znaleźli rozwiązanie. Stało się to za sprawą przybyłej do nas Sylwii, która swoim urokiem osobistym potrafiła odczarować wiele trudnych okoliczności. W końcu udało się opanować sytuację i ruszyć w trasę.
Harley mój to jest to…
Motocykl, którym wybrałem się na tę wyprawę to Harley-Davidson Road King 2013, którego dosiadam już 6 lat. Zmodyfikowany został podzespołami Screamin’ Eagle podnoszącymi moc i moment obrotowy. Przejechałem nim wiele kilometrów i miałem pewność, że i w tym Rajdzie mnie nie zawiedzie. Niestety, pojawiły się sytuacje nieprzewidziane. Pierwsze problemy pojawiły się tuż po zatankowaniu uzbeckiego paliwa, które okazało się dramatycznie złej jakości i o zmniejszonej liczbie oktanowej. Ta benzyna spowodowała, że mój Harley w wysokich temperaturach, które często przekraczały 40 stopni Celsjusza, prychał, przerywał i bardzo się grzał. Gdy wyłączałem silnik, musiałem odczekać, aby porządnie ostygł, bo inaczej nie odpalał.
Byłem mocno przerażony sytuacją, ale nieco się uspokoiłem, gdy okazało się, że po chłodnej nocy wszystko wracało do normy, silnik pracował prawidłowo, jednak tylko do kolejnego solidnego zagrzania. Temperatury w ciągu dnia były rzeczywiście tak koszmarnie wysokie, że gdy otwierałem szybkę w kasku czułem, jakby ktoś dmuchał mi w twarz powietrzem z nastawionej na maksa suszarki. Gdy zamykałem wizjer, robiło się jakby chłodniej. Okazuje się więc, że przy solidnych upałach najlepiej jedzie się w szczelnym zamknięciu ubrań i kasku.
Problemy z przegrzewającym się silnikiem ustały, gdy pojawiła się możliwość tankowania paliwa lepszej jakości. To jednak nie był koniec moich problemów. Kolejna nieciekawa sytuacja spotkała mnie podczas przejazdu po dziurawym jak szwajcarski ser moście. W dodatku z nawierzchni wystawały jakieś śruby i złapałem gumę w przednim kole. Na szczęście stało się to ok. 100 metrów od warsztatu wulkanizacyjnego. Tyle tylko, że był zamknięty i musiałem poczekać, aż pojawi się właściciel. Mimo że mój Harley ma koła bezdętkowe, na wszelki wypadek wiozłem ze sobą dętkę, więc dosyć szybko temat został załatwiony. Jednak po przejechaniu kilku kilometrów musiałem stanąć i ponownie rozebrać koło, ponieważ w warsztacie zostało źle zamontowane i motocykl stracił hamulce. Tu znacząco pomógł mi kolega Darek (zwany przez nas „Dzieciakiem”) wybitny specjalista od tego rodzaju szybkich serwisów. Przy tej okazji składam mu wielkie podziękowania.
Najtrudniejszym jednak wyzwaniem dla nas i motocykli były drogi w Uzbekistanie, pełne dziur i niebezpiecznych wyrw. Ich jakość to nie był jedyny problem. Wyzwanie stanowiły wielbłądy i dzikie psy biegające bezpańsko po drogach szybkiego ruchu oraz kierowcy nieprzestrzegający przepisów drogowych. Najtrudniejszy dla mnie i Harleya był odcinek ok. 300 km z Urgencz do granicy z Kazachstanem, wiodący przez pustynię, bez stacji benzynowej i żadnego budynku. Droga, którą aż trudno sobie wyobrazić, w dodatku dosyć ruchliwa, bo pełna ciężarówek wiozących jakieś towary do Kazachstanu. Czegoś takiego nie nazwałbym nawet drogą, ale była to jedyna trasa wiodąca do granicy i dalej do portu w Aktau by dostać się przez Morze Kaspijskie do Azerbejdżanu.
Najtrudniejsza próba drogowa
Trudno było mi jechać w grupie z motocyklami typu BMW GS. Nie bardzo mogłem za nimi nadążyć, więc w konsekwencji pogubiliśmy się na trasie. Praktycznie nie dało się jechać bez ciągłego wpadania w dziury, z którymi mój Harley radził sobie zdecydowanie gorzej niż „Adwenczery”. Gdy po raz kolejny wpadłem w wyrwę poczułem, jak coś wyskoczyło z przodu, a na jednej ladze pojawił się olej. Pierwsza myśl była taka, że rozleciał się uszczelniacz. Jednak jechałem dalej, aż olej zaczął zalewać mi motocykl i spodnie. Zacząłem jechać wolniej, ale – aby utrzymać się w grupie – przy długich przelotach trzeba ciąć co najmniej 100 km/h. Czułem, że Harley coraz gorzej się prowadzi, a szczególnie ciężko było w zakrętach, musiałem znacząco zwalniać, a następnie gonić grupę na prostych.
Przednie zawieszenie wymagało porządnego remontu. W internecie znalazłem informację o serwisie i przedstawicielstwie Harleya w Azerbejdżanie w Baku, gdzie mieliśmy dotrzeć za 2 dni. Dzwoniłem i pisałem SMS-y pod znalezione adresy w necie, ale bez żadnego odzewu. Z pomocą przyszła po raz kolejny nasza cudowna Sylwia, która miała kontakt do jakiegoś motocyklisty w Baku. Napisałem z zapytaniem, czy znajdzie dla mnie ten nieszczęsny uszczelniacz do przodu Road Kinga i szybko dostałem odpowiedź, żeby się nie martwić, bo mają tam dobrze zaopatrzony serwis Harleya – z resztą jedyny w środkowej Azji. Jak tylko dojedziemy – mam dam znać.
Żeby dostać się z Kazachstanu do Azerbejdżanu najszybszą drogą, musieliśmy skorzystać z promu przez Morze Kaspijskie. To wcale nie było proste, bo nigdy nie ma pewności, kiedy on wypływa. Więc jak tylko dostaliśmy informację, że jest szansa, z samego rana ruszyliśmy do portu i tu spędziliśmy w niesamowitym upale 20 godzin, aby wreszcie wjechać na prom. Przeprawa trwała całą noc. Okazało się, że w samym Baku jest kilka klubów motocyklowych, w tym też spod znaku „MC”.
Motocykliści z Azerbejdżanu ugościli nas fantastycznie. Udostępnili nocleg w byłym kurorcie nad morzem, przygotowali śniadanie z lokalnych specjałów i zawieźli do serwisu Harleya. Moje zdziwienie było wielkie – nie spodziewałem się tak profesjonalnego i zadbanego zakładu. Wjechałem na stanowisko serwisowe i po rozebraniu przodu okazało się, że zrobiłem ok. 500 km na rozkręcone jednej ladze. To cud, że w ogóle dojechałem, a chłopaki z klubów widząc to, klepali mnie po plecach pokrzykując „Gieroj!”. Widziałem, że mieli na myśli raczej – szaleniec. Gdy motocykl był naprawiany, przyjeżdżali ludzie z kolejnych klubów, a atmosfera była naprawdę przyjacielska.
Okazało się, że jeden z ministrów w Azerbejdżanie też jest motocyklistą i telefonicznie nas pozdrawiał, bo nie mógł osobiście dojechać. Jakim zdziwieniem było, gdy prezydent klubu MC z Baku mówi, że przyjaźnią się z polskim klubem MCRR, z którym poznali się podróżując po Gruzji. Świat jednak jest mały. Naprawa Harleya trwała dłużej niż się spodziewaliśmy, więc zostałem w towarzystwie Sławka, reszta kolegów pojechała dalej. Za naprawę w serwisie w ogóle nie chcieli pieniędzy, zapłaciłem więc tylko za części. Na koniec chłopaki zdecydowali, że zabiorą nas na nocną przejażdżkę i pokażą najpiękniejsze miejsca w Baku. Pędząc za ścigaczami, mój Harley od razu przeszedł dobry test po zakorkowanych ulicach stolicy Azerbejdżanu. Wróciliśmy późno w nocy, gdy większość spała.
Rano mieliśmy ruszyć w kierunku Gruzji. Dosyć sprawnie dotarliśmy do Tbilisi i po solidnym odpoczynku i małej imprezce z okazji moich imienin, ruszyliśmy do Turcji. Tu na nocleg zatrzymaliśmy się na polskim skrawku ziemi pod Stambułem w miejscowości Adampol (Polonezköy). To osada polskich emigrantów z czasów Powstania Styczniowego, gdzie zwyczajem jest, że do dziś dnia wójtem jest wybierany zawsze Polak. Z Turcji dotarliśmy do Grecji, by potem już w zupełnie innym, bardziej europejskim klimacie, przepłynąć promem przez Adriatyk z Durres w Albanii do Bari we Włoszech. Tam odbyła się uroczysta msza wraz z przybyłą młodzieżą z lokalnego Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży.
Następnie prostą drogą ruszyliśmy do Polski i Wojkowa, gdzie ksiądz Ryszard przygotował nam bardzo zacne powitanie. Niestety, wracając przez Austrię przysnąłem ze zmęczenia i spotkałem się z bokiem TIR-a, urywając w motocyklu podnóżek. Na szczęście tylko tyle (nie wywróciłem się), bo mogło skończyć się znacznie gorzej. Poziom adrenaliny tak mi podskoczył, że nie mogłem zasnąć przez pół nocy. Dalszą trasę pokonywałem opierając nogę na gmolu i powoli jakoś dotarłem do Polski. W domu nie było mnie prawie miesiąc.
Dla mnie była to wspaniała wyprawa z doświadczaniem niesamowitych sytuacji, ale także nauka samego siebie i doceniania tego, co mamy. W sumie nasz Rajd Pamięci Armii Gen. Andersa trwał od 12 czerwca do 8 lipca 2023 r. i w tym czasie na motocyklach przejechaliśmy niemal 11 tys. km, w bardzo różnych warunkach drogowych. To był niezapomniany dla nas wszystkich czas i z pewnością nie ostatni wspólny wyjazd.