Granica między Laosem i Tajlandią oddzielała niegdyś strefy wpływów wielkich, europejskich mocarstw kolonialnych – Wielkiej Brytanii i Francji. Dla nas oba te kraje są równie egzotyczne. Może nie jest to najlepszy moment, by się wybierać w ten rejon świata, lecz samo planowanie podróży nie grozi złapaniem koronawirusa.
Na skróty:
Kulturowo jest to region bardzo odmienny, jest więc co zwiedzać i oglądać. Ale nie tylko jego egzotyka zachęca do podróży. Jedzenie jest dobre, warunki noclegu przyzwoite i można relatywnie łatwo i niedrogo tu dolecieć, a jakiś czas temu dwójka polskich, motocyklowych podróżników przetestowała dla Was dojazd w ten region drogą lądową!
Laotański hit: szczeniaczki!
Jak wyglądała nasza wizyta w Laosie? Gdybyśmy mieli opisać ją jednym słowem, byłoby to słowo HIT. Kilka konkretów: na jednego dzieciaczka w wiosce przypadają średnio dwa szczeniaczki. Dzieciaków jest za BARDZO dużo, szczeniaczków jest więc dwa razy więcej. Już to gwarantuje, że wyjazd będzie udany.
Laos to trochę sentymentalna podróż dla mojego małżonka. Odwiedził ten kraj z motocyklem już w roku 2012 podczas swojej poprzedniej wyprawy. Co tam się wtedy ponoć działo! Puszcze, krzaki, dżungle, błoto, brak dróg, wioski bez prądu! A teraz to po prostu Eldorado! Puszcze, krzaki, dżungle są nadal, ale drogi pobudowali (gdzieniegdzie), choć oczywiście zdarza się i błoto (dużo błota), za to w wioskach jest już prąd. Zmiany, jak widać… widać. Choć dziko miejscami jest nadal.
Laos z nieturystycznego miejsca ewoluował w ciągu ostatnich kilku lat w dość popularny, turystyczny kraj. To niestety oznacza, że stał się też dla nas dość drogi (dla Niemca – nie). Za smażony ryż pośrodku niczego zapłacisz o wiele za dużo, za atrakcje turystyczne też, za noclegi przepłacisz, za kokosa również. Jeszcze siedem lat temu było bardzo tanio, a teraz jest za drogo jak na to, co się dostaje. Nie ma dramatu, ale przepłacanie za smażony ryż zawsze mnie irytuje. Przerzuciliśmy się na zupkę pho.
Wspólne picie
Laotańskie wioski mają w sobie nieprawdopodobny, pierwotny urok. Drewniane domki na palach, mnóstwo dzieciaków, szczeniaków, charakterystyczna, czerwona ziemia, czarne świnie, biegające po ulicy, ganiające się kurczaki, ludzie siedzący przed domami. Życie toczy się powoli. Myślę, że każdy turysta byłby dla mieszkańców wioski nie lada atrakcją, ale „kosmici” na motocyklach to było naprawdę spore wydarzenie!
W jednej z wiosek byliśmy nawet bardzo serdecznie zapraszani na wspólne konsumowanie jakiegoś tajemniczego samogonu. I pewnie chętnie skorzystalibyśmy z zaproszenia, gdyby nie fakt, że po – pierwsze – zapraszający panowie byli już mocno „gotowi”, a po drugie – była 10 rano…
Ekonomiczny raut
Skoro już jesteśmy przy temacie wspólnego picia z lokalesami, to musimy się przyznać, że uczestniczyliśmy w pewnej „popijawie”. Zakrapiana imprezka miała miejsce w jakimś małym miasteczku, którego nazwy nawet nie staraliśmy się zapamiętać. A było tak. Po zameldowaniu w hotelu wyruszyliśmy na poszukiwania jedzenia. Znaleźliśmy prawdopodobnie jedyną knajpę w mieście i zamówiliśmy – klasycznie – jakiś ryż. Po kilku minutach przysiedli się do nas jacyś panowie.
Przedstawili się łamanym angielskim i okazało się, że to miasteczkowe szychy! Szef policji, inżynier, który odpowiadał za budowę drogi, jakiś miejscowy polityk i parę innych osób. Zaprosili nas do wspólnego biesiadowania. Zamówili więc JEDNEGO browara, kieliszki dla wszystkich, następnie rozlali browara do małych kieliszków i… wznieśli toast. Gdy skończył się pierwszy browar, zamówili następnego. Takich kolejek z piwa wypiliśmy może cztery czy pięć. Po ostatniej panowie byli już w stanie mocno wskazującym, a my przecieraliśmy oczy ze zdumienia! No cóż, jeśli chodzi o efekt, była to bez dwóch zdań bardzo „ekonomiczna” biesiada…
Lizaki do wzięcia
W Laosie spotykaliśmy tyle dzieciaków, że postanowiłam nabyć dla nich lizaki. W końcu zawsze to fajnie dostać lizaka. Kupiłam więc ogromną paczkę chupa chupsów (lokowanie produktu jest niezamierzone), wypchaliśmy sobie nimi kieszenie, że ledwo się je dało dopiąć, ruszyliśmy w dalszą drogę i… I co?
Nagle nigdzie nie ma dzieci! Z wiosek wyjechaliśmy, zaczęły się miasteczka, nikt do nas nie wybiegał, nikt nam nie machał… A my nie wiedzieć kiedy skończyliśmy, kłócąc się o „cocacolowego”.
Co to znaczy „oficjalnie”?
Tajlandia to wśród Polaków bardzo popularny kierunek wakacyjnych wyjazdów. I nie ma w tym nic dziwnego, bo wszystko się tam ZGADZA. Szczyt sezonu przypada na środek polskiej zimy, żarcie jest dobre i tanie, noclegi przyzwoite, a Tajowie zorganizują Ci dojazd, gdzie tylko chcesz i kiedy chcesz, a w dodatku większość na ogół jest miła, pracuje z uśmiechem i z zaangażowaniem, żebyś miał udany pobyt. Jest małe zastrzeżenie: otóż Tajlandia OFICJALNIE należy do krajów, do których od lutego 2017 r. nie możecie wjechać własnym środkiem transportu BEZ PRZEWODNIKA.
Stało się tak za sprawą jednej z moich ulubionych nacji- Chińczyków. Tu nastąpi mała dygresja. Nawet w Nowej Zelandii, gdzie drogi na ogół są puste, przed wszystkim, co może stanowić niebezpieczeństwo jest znak, żeby uważać, a ogół uczestników ruchu przestrzega przepisów, to nawet tu na prostej, pustej drodze CHIŃCZYK potrafi dachować, potrafi nie zaciągnąć ręcznego i wjechać z parkingu do rzeki, pomylić w automatycznej skrzyni biegów Drive z Reverse i skończyć w jeziorze. Wyobraźcie sobie teraz, co się dzieje w kraju, gdzie ruch jest bardziej wymagający?
W Tajlandii było tyle wypadków spowodowanych przez Chińczyków, łącznie z tragicznymi, że rząd w końcu powiedział basta. Oficjalnie…
To kluczowe słowo, bo Tajlandia ponoć słynie z trąbienia o niektórych rzeczach, podczas gdy w rzeczywistości nie zmienia się niemal nic lub zupełnie nic. Ale któż to mógł wtedy wiedzieć! Przez pewien czas wśród motocyklowych i kamperowych podróżników zapanowała swego rodzaju panika i była ona uzasadniona. Najpierw ktoś na dużym, podróżniczym forum opublikował to nowe rozporządzenie, następnie swoje usługi zaczął tam reklamować Tajski Przewodnik, a kolejni podróżnicy dzielili się swoimi doświadczeniami o tym, jak nie zostali wpuszczeni do Tajlandii i musieli na granicy organizować przewodnika. Wyglądało na to, że sprawa jest poważna i bardzo kosztowna. W tym ogólnym popłochu nawet nam nie przyszło do głowy, by przyjrzeć się sprawie z trochę innej strony i przeanalizować pewne fakty. Na szczęście w odpowiednim momencie na scenie naszego życia pojawili się odpowiedni ludzie. Na każdego przyjdzie pora, żeby w pewnym momencie dużo zapłacić, lecz czasem to nie jest Twój czas. I tym razem to nie był nasz czas.
Dziwny przypadek
Do Tajlandii podróżnicze drogi lądowe prowadzą przez Mjanmę lub, gdyby ktoś jechał od południa, przez Malezję. W Mjanmie również musieliśmy mieć przewodnika, a birmańscy przewodnicy od razu przy pierwszej rozmowie sugerują, by birmańsko-tajską granicę przekraczać przez bardzo popularny Most Przyjaźni na dużym przejściu Myawaddy- Mae Sot. I proponują też pomoc w zorganizowaniu przewodnika po tajskiej stronie. I na tej granicy faktycznie przewodnik to konieczność… Możliwe, że domyślacie się już reszty. Wystarczyło pojechać na inne, mniej uczęszczane przejście…
Za naszym sukcesem stoją Francuzi, z którymi byliśmy ustawieni na wspólny przejazd przez Mjanmę. Na dzień przed spotkaniem na indyjsko-birmańskiej granicy napisali do nas, że chcą zmienić trasę i jechać przez małe przejście w Taschilek, bo mają informację, że jakiejś grupie tydzień wcześniej udało się wjechać bez przewodnika. Poszliśmy w to! W zorganizowaniu dokumentów potrzebnych do okazania na tajskiej granicy pomógł nam z kolei David, Brytyjczyk na stałe mieszkający w Tajlandii, który swoją wiedzą, dotyczącą procedury tymczasowego importu, podzielił się już z innymi ekipami, którym się udało. To też ważna lekcja o Tajlandii. Na granicy musisz być pewny siebie i dokładnie pokazać celnikom palcem, co mają zrobić, ale w taki sposób, żeby myśleli, iż oni na to wpadli i że robią wszystko według procedur. W końcu kto by na małej granicy zawracał sobie głowę wprowadzaniem w życie nowych regulacji w sprawie turystów na własnych pojazdach. Kto by je w ogóle czytał?
Co robić w Chiang Mai?
To jest dobry moment, żeby naświetlić pewne różnice pomiędzy długodystansową podróżą własnym środkiem transportu, a wakacyjnym zwiedzaniem. Czasem dostajemy pytania typu: „Co warto zobaczyć w Chiang Mai” albo „Co robiliście na Bali”? Odpowiedzi mogą być średnio satysfakcjonujące z punktu widzenia turystycznego. Otóż w Chiang Mai np. zrobiliśmy przegląd Hondy, wymieniliśmy opony w BMW, znaleźliśmy fryzjera, zrobiłam pedicure, spotkaliśmy się z paroma motocyklistami, którzy nas zaprosili na kawkę, poszliśmy na zakupy do centrum handlowego, bo zbliżały się Święta Bożego Narodzenia i codziennie jedliśmy na Nocnym Markecie, bo było tanio i blisko. Ale żebyśmy potrafili nazwać jakoś ten Nocny Market albo wskazać na mapie… Na pewno gdzieś niedaleko warsztatu…
Gdy robiliśmy słynną pętlę Mae Hong Son, znaną z „pierdyliona”, a precyzyjniej z 1864 zakrętów, przytrafiły się nam dwa fajne wydarzenia. Pierwsze – spotkaliśmy Polaka, Marka, pierwszego od dawna. Nawet mieliśmy skoczyć na browarka, ale lało cały wieczór, tak jakby ktoś lał z nieba wodę z wiadra, więc się nie udało. Drugie wydarzenie – to spotkanie w Pai, w hostelu, Jimiego. Jimi Watusi, Amerykanin z pochodzenia, rastafarianin z wyboru, superśmieszny gość, oznajmił nam, że jest w trakcie swojego muzycznego tournee po Azji i zaprosił na swój koncert reggae. Na koncercie bawiłam się tak dobrze, że dostałam własny tamburyn!
No cóż…
Jeśli ktoś odwiedza Pattayę z własnej woli, choć nie ma tam niczego do załatwienia i jedzie w celach czysto wakacyjnych, to chciałabym się dowiedzieć, czemu akurat tam. Przysięgam, to było najgorsze miejsce, w jakim się znalazłam. Pamiętacie Davida, który pomagał przy dokumentach, jakie były potrzebne na granicy? Mieszka w Pattayi. Prowadzi hotel dla zmotoryzowanych podróżników. My podjechaliśmy dać mu dziękczynną flaszkę i zostaliśmy parę dni. Jedyna, fajna rzecz, jaka się tam wydarzyła, to wyjście do kina na Bohemian Rhapsody (choć po drodze dostaliśmy mandat 2000 bhatów za brak kasków i dokumentów motocykla, no ale film był dobry). David też był super i miał fantastycznego psa Hovisa. I jeszcze znaleźliśmy “tymczasową babcię”, która robiła nam codziennie pysznego pad thaia. Reszta to obraz totalnego zepsucia, pijanych Rosjan, ponaciąganych Rosjanek, starych Brytyjczyków, łapiących Tajki za tyłki… David nalegał, żebyśmy przeszli się tzw. Walking Street i dali znać, jak wrażenia. Wpiszcie sobie w google i wytłumaczcie mi, dlaczego chodzą tam rodziny z dziećmi…
Święta Bożego Narodzenia i Sylwestra postanowiliśmy spędzić na naszej ulubionej wyspie, Koh Kood. Odwiedziliśmy ją już po raz trzeci. Naprawdę nam się tam podoba. Jakieś dwa miesiące później odwiedziliśmy tę wyspę po raz czwarty, zorganizowawszy małe spotkanie rodzinno-przyjacielskie. Spędziliśmy w sumie jakiś miesiąc, siedząc niczym rezydenci i obserwując zmieniające się turnusy. Nam na jakiś czas już tej wyspy wystarczy, ale Wam gorąco polecamy! Odwiedziliśmy też kilka innych wysp. Tam, gdzie się dało, zabieraliśmy motocykle. Tam, gdzie się nie dało, kombinowaliśmy bezpieczne miejsca dla nich. Nie było to trudne.
Czy tam jechać?
Czy jechać w ten odległy region (pomińmy chwilowe miejmy nadzieję zawirowania)? Odpowiedź jest zawsze ta sama: jechać! Jechać i samemu ocenić, przekonać się, wyrobić sobie opinię. Tylko weźcie coś ciepłego w podróż do Laosu, bo tam czasem zimno! A nie jest to takie oczywiste.
Jeśli chodzi o Tajlandię, jedni ją lubią, inni skarżą się na tłumy turystów. Dla nas Tajlandia to było wytchnienie. Miejsce, gdzie wszystko bardzo łatwo dostać, łatwo załatwić, łatwo znaleźć nocleg, paliwo, jedzenie. Ludzie z reguły są uśmiechnięci i pomocni. Ruch uliczny – owszem – duży, ale bez ekstrawagancji!