fbpx

Pewnego wieczoru do Marka Kubackiego zadzwonił jego przyjaciel Mariusz i zaproponował wspólny wyjazd do Rumunii. Koronnym argumentem, który ostatecznie go przekonał, było stwierdzenie: ”bo wy już tam byliście, a ja jeszcze nie”.

Pozostało jedynie ustalenie terminu i mniej więcej trasy. Dwóch facetów o różnych charakterach, dwa skrajnie różne motocykle – Honda Shadow 750 i KTM Adventure 1190 i tylko jedna wspólna cecha – zamiłowanie do przygody. Taki wyjazd mógł się udać? Przekonamy się w drodze… Ruszyliśmy 20 czerwca, pierwsze kilometry poszły gładko, ale za chwilę zaczęło solidnie lać i tak aż za Kraków do Węglówki, gdzie stanęliśmy, aby przenocować i nieco obeschnąć. Następnego dnia było już lepiej, Słowację i Węgry przejechaliśmy zgodnie z ustaleniami, bocznymi drogami. To był dobry pomysł, bo można zobaczyć znacznie więcej, niż jadąc ekspresówkami.

Na bezludnej wyspie

Nie spiesząc się specjalnie, do granicy Rumunii dotarliśmy ok. godziny 19:00. Tu musieliśmy przestawić wskazówki zegarów o godzinę do przodu i poszukać noclegu. Wybór padł na nieodległą rzekę Somes. Po godzinie poszukiwań znaleźliśmy idealną miejscówkę, „własną” wyspę na rzece. Wystarczyło zjechać z trzymetrowego piaszczystego nasypu, przejechać dwa metry przez płytki bród i już byliśmy na miejscu. Po krótkim wahaniu rozbiliśmy namiot na tej bezludnej wysepce. Ognisko, kolacja, piękne okoliczności przyrody, atmosfera przygody, humory dopisywały – póki co szło nam dobrze. Rano, po ciepłej herbacie, wzięliśmy się za prace budowlane, czyli utwardzenie drogi wyjazdowej. Wyłożyliśmy spory odcinek wierzbowymi witkami i zasypaliśmy to wszystko piachem (z braku saperki wykorzystaliśmy znalezioną w krzakach obudowę od komputera). Na przetarcie drogi poszedł Kat, z odpiętymi kuframi i na pełnym gazie, wyskoczył na górę skarpy. Z Hondą nie poszło już tak gładko. Przy próbie podjazdu położyła się na piachu, w konsekwencji czego prawie wnieśliśmy ją na samą górę.

Po tym niewątpliwym sukcesie, szybko odświeżyliśmy się w rzece i wzięliśmy się za szukanie stacji paliw. Przy próbie płacenia za benzynę, nie doszukałem się portfela z kasą i wszystkimi dokumentami, pewnie wypadł podczas szamotania się nad rzeką. Mario bez mrugnięcia okiem zapłacił także za moje paliwo i dosyć nerwowo wróciliśmy na miejsce biwaku. Już z daleka widać było ciemną plamę na piasku…uff. Ale to nie mój portfel, tylko kominiarka Mariusza. Po długim przeczesywaniu plaży i okolicznych krzaków, wreszcie znalazł się na dnie bocznego kufra. Dzień bez przygody jest dniem straconym. Teraz z lekkim opóźnieniem mogliśmy przystąpić do realizacji dziennego planu: Sapanta z „Wesołym Cmentarzem” i dalsza trasa w kierunku Prislop i Bicaz. Sam „Wesoły Cmentarz” nie zrobił na nas większego wrażenia, ale po drugiej stronie drogi mieści się monastyr Peri Sapanta. Budynki w większości wykonane są z drewna, w technice u nas niestosowanej np. gonty dachowe o długości ponad jednego metra. To zachwyciło Mariusza, który z zawodu i z zamiłowania jest stolarzem, więc spędziliśmy tu sporo czasu.

W miejscowości Borsa, na obrzeżach Parku Narodowego Gór Rodniańskich, dostrzegłem tablicę z napisem „Camping Borsa”, zatrzymaliśmy się, aby sprawdzić lokalizację, gdy podszedł do nas lokales. Po krótkiej rozmowie (bardziej się domyślałem, niż rozumiałem), że to on jest właścicielem kempingu, w ogrodzie przy domu. W cenie 20 lei mieliśmy miejsce pod namiot i do dyspozycji bungalow, w którym znajdowała się łazienka, toaleta oraz mała letnia kuchnia. Super miejsce!

Georg i Lucija (pogromczyni fałszywego popa) z dziećmi.

Tak można biwakować na Transfogarskiej.

Mariusz z radością czyści nos Sfinksa.

Fałszywy pop

Gdy my rozpakowywaliśmy sprzęt biwakowy, nasz gospodarz wraz z dziećmi, zwozili siano z sąsiedniej łąki, za pomocą wozu drabiniastego, ciągniętego przez… Opla Fronterę. Nie wypadało nie pomóc przy sianokosach. Gospodarz Georg odmówił, ale za same nasze dobre chęci urządził wieczorem grilla. Serwował miejscowe przysmaki – kiełbaski z serem i oczywiście własnej roboty palinkę, a my w rewanżu-gorzką żołądkową. Nagle, nie wiedzieć skąd, przy naszym biesiadnym stole zjawił się pop, który po błogosławieństwie tego co było na stole, dołączył do nas. Naszej gospodyni Luciji coś jednak nie pasowało i z tonu rozmowy wywnioskowałem, że coś tu nie gra. Już mieliśmy podziękować za gościnę, kiedy pop sięgnął po butelkę żołądkowej i zapakował do plecaka. Tego gospodyni było za wiele, chwyciła groźnie wyglądający, kuchenny nóż i ruszyła z nim na popa. Ten zdążył jeszcze chwycić kilka kiełbasek i w nogi, za nim Lucija z nożem, ja i Georg. Pop w czasie rejterady obrzucał nas kiełbaskami, ale i tak przy bramie wpadł w ręce Luciji. Wyrwał się jednak i uciekł na drogę, gdzie wpadł pod przejeżdżającą Dacię. Na szczęście nic mu się nie stało. Grożąc policją i rzucając rumuńskimi (?) wyzwiskami, zniknął w mroku. Georg wytłumaczył nam, że tu często można spotkać różnych włóczęgów z gór, przebrani za osoby duchowne żebrzą lub nawet kradną. Z tych emocji nie chciało nam się już rozbijać namiotu. Noc spędziliśmy w zewnętrznej toalecie – ja pod umywalką, a Mariusz przytulił się do muszli w WC.

Nazajutrz po szybkim śniadaniu, jak obiecaliśmy, przewieźliśmy dzieciaki na motocyklach, serdecznie pożegnaliśmy się z gospodarzami (jak z najlepszymi znajomymi) i ruszyliśmy w drogę. Przepiękną i krętą drogą wdrapaliśmy się na bajeczną przełęcz Prislop. Kierując się w stronę Georgeni musieliśmy objechać jezioro Bicaz, gdzie co kilka chwil robiliśmy postój, aby podziwiać nieprawdopodobne widoki i obowiązkowo cykać foto na kilkudziesięciometrowych wąziutkich mostach linowych przez rzekę, które prowadziły do kolejnych gospodarstw na drugim brzegu. Wreszcie po południu dotarliśmy do istnego cudu natury, jakim jest wąwóz Bicaz. Kilka kilometrów krętej drogi między pionowymi skałami, wzdłuż wijącego się potoku. Tak fantastyczne miejsce, że przejechaliśmy je kilkakrotnie, schodząc w zakrętach coraz bardziej na kolano. Było bajecznie!

Tunel zamknięty, czy otwarty?

Kolejnego dnia mieliśmy w planach dotarcie do Drogi Transfogaraskiej, ale bardzo lokalnymi szlakami. W czasie podróży miałem wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie. Mijaliśmy wioski, które wyglądem przypominały nasze z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Trzeba było lawirować pomiędzy dziurami w drodze, krowami, wyprzedzać różnej maści zdezelowane samochody (głównie Dacie), w których nie zawsze migający prawy kierunkowskaz oznaczał zamiar skrętu w prawo, czasami wręcz przeciwnie. Wreszcie dotarliśmy do Transfogaraskiej. Pierwsze zakręty braliśmy z pewnym respektem, ale z czasem zaczęło iść gładko. Pierwszy postój zaliczyliśmy na parkingu, z którego już pieszo trzeba iść do wodospadu Balea Cascada. Dwie godziny łażenia po skałach i lesie, ale warto było. Z tego powodu nie daliśmy rady pokonać całej drogi w jeden dzień, trzeba było pomyśleć o noclegu. Na mapie znaleźliśmy jakiś camping, więc w drogę. Motocykle dziarsko parły pod górę po coraz ciaśniejszych zakrętach, a my podziwialiśmy widoki i tak soczystą zieleń, że aż kiczowatą. Co chwilę robiliśmy foty, lecz żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego, co widzieliśmy w rzeczywistości. Na szczycie góry dotarliśmy do tunelu. Na szczęście otwartego, więc dało się przejechać na drugą stronę.

Trzy lata temu, kiedy byłem tu z dwójką moich kolegów, zastaliśmy bramę zaspawaną na głucho, a przed nią masę zdezorientowanych motocyklistów. Piłując na zmianę szwajcarskim scyzorykiem, uporaliśmy się wtedy z problemem. Tym razem dopisało nam szczęście. Camping był czynny, więc wieczorna procedura wyglądała następująco: namiot, ognisko, herbatka z prądem, zapoznanie się z właścicielem parkingu. Poczęstował nas własnej roboty palinką i ostrzegł przed niedźwiedziami, które mogły krążyć po zmroku po okolicy. Ale co taki miś może zrobić polskiemu motocykliście w piątkowy wieczór po kilku głębszych? Niech lepiej sam ma się na baczności.

Wcale nie trzeba długo szukać, aby znaleźć w Rumunii cała masę fantastycznych miejsc.

Niedźwiadki

Sobotni poranek przyniósł nam wspaniałe widoki, ciasne zakręty – po prostu raj! Nagle ostre hamowanie, za zakrętem stoi auto, a koło niego chodzą dwa małe niedźwiadki. Mało tego, na poboczu siedzi ich mama i pilnuje, aby dokarmianie jej pociech cukierkami z samochodu przebiegało sprawnie. Nie mieliśmy ani cukierków, ani samochodu, więc powolutku przejechaliśmy obok. Wydawało się, że przeżyliśmy niesamowitą przygodę, jednak na odcinku kilku kilometrów sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy. Po tak miłym poranku naładowani adrenaliną zajechaliśmy do zamku legendarnego Vlada Palownika skąd można podziwiać panoramę Fogaraszy. Teraz droga wiodła w kierunku Parku Narodowego Bucegi. Dotarliśmy do upatrzonego wcześniej hotelu, ale nie robiliśmy rezerwacji i miejsc wolnych brak. Na szczęście nie było problemu z rozbiciem namiotu na przyhotelowym trawniku. 

Następny dzień to niedziela, a my jak zwykle rzuciliśmy się w boczne drogi. Jechaliśmy przez małą wioskę, gdzie chyba całe życie towarzyskie skupiało się przy szosie. Rozłożone stragany, mężczyźni grają w karty, dzieciaki biegają, gdzieniegdzie dymi grill. Ogólnie atmosfera festynu. Na poboczu nie ma skrawka wolnego miejsca. Tak, że aby wyprząc konie, jeden z woźniców ustawił wóz w poprzek drogi, a dyszle podniósł do góry, jak ramiona szlabanu i już był przejazd.

Dalej asfalt zmienił się w dziurawy asfalt, potem w drogę gruntową, by ostatecznie przyjąć formę krętej, biegnącej stromo pod górę szerszej ścieżki wysypanej luźnym tłuczniem. Dla mojego KTM-a to nie przeszkoda. Nie mogłem sobie jednak wyobrazić, co przeżywał Mariusz dosiadający Shadowki. Wreszcie wjechaliśmy na szczyt, trzeba odpocząć i rozkoszować się widokami. Sielanka się skończyła, gdy w pewnym momencie na drzewie zobaczyłem tabliczkę z napisem WARNING ZONA BEARS. Zjazd poszedł nam o wiele sprawniej niż podjazd.

Tak dotarliśmy do Busteni, skąd kolejką linową, wjechaliśmy na górę, gdzie główną atrakcją była ciekawa skała, tzw. Karpacki Sfinks. Nagle w przeciągu 10 minut szczyt spowiła gęsta mgła, a widoczność spadła do około 10 m. Kolejka była już zamknięta, więc trzeba było zejść piechotą. Kręcąc się bezradnie we mgle, napotkaliśmy pasterza owiec, który chętnie pokazałby nam drogę, ale za 10 euro. Nic z tego! Błąkaliśmy się dalej, a na dodatek zaczął padać deszcz. Wtem powiew wiatru na chwilkę odsłonił kawałek nieba i dostrzegliśmy liny kolejki. Szybka decyzja, idziemy wzdłuż lin. Wydawałoby się, że szczęście zaczęło nam sprzyjać, bo znienacka nadjechał wagonik. Zatrzymał się nad nami, wychylił się jakiś człowiek i w mieszanym rumuńsko-angielsko-niemieckim języku dał nam do zrozumienia, że mamy stąd jak najszybciej wy…….ać, bo dalej jest ZONA BEARS. Niemniej był na tyle uprzejmy, że wskazał nam kierunek, w którym mamy podążać. Po chwili znaleźliśmy oznakowanie szlaku i w strugach deszczu, ślizgając się po błocie i zaliczając glebę, dotarliśmy do stacji. Tutaj chcieliśmy zmienić ciuchy na suche, kiedy podeszła do nas dziewczyna w stroju służb ratowniczych i z troską wypytywała, czy nie potrzebujemy pomocy? Okazało się, że i ona była w wagoniku kolejki, z którego zostaliśmy skierowani na właściwy szlak, a nas poznała po motocyklowych kurtkach. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy dalej, bo w planach na dziś była jeszcze wizyta w wykutym w skale klasztorze i położonej obok jaskini Lalomita. Za jedyne 10 lei można zwiedzić ciekawy obiekt i przepiękną jaskinię, porównywalną do naszej Jaskini Niedźwiedziej w Kletnie.

Kąpiel pod wodospadem Balea – tylko dla twardzieli.

Błotne wulkany w Berece tworzą iście księżycowy krajobraz.

W poniedziałek bardzo niechętnie opuszczaliśmy Bucegi i ruszyliśmy w kierunku Berci, do błotnych wulkanów. Nawigacja ustawiona w trybie „wybierz krętą trasę” prowadziła nas wioseczkami, gdzie co jakiś czas, można spotkać przydrożne studnie, wyposażone w żurawia do czerpania wody. Dosyć często pojone są tu konie, ciągnące jak za dawnych lat wozy, służące za zwykły transport. 

Popołudniem dotarliśmy do celu, założyliśmy obozowisko i dotarliśmy do błotnych wulkanów. Coś niesamowitego, ogromny obszar pokryty zaschniętym błotem, kilkumetrowe rozpadliny i małe wąwozy. Wszystko to utworzone z powoli lejącego się przez wiele lat błota. Naszym następnym celem było wybrzeże Morza Czarnego. Rezygnując z autostrady, jechaliśmy równoległą drogą nr 3A i wcale nie żałujemy. Droga o niezłej nawierzchni, praktycznie pusta i ciągnąca się kilometrami prosto, wznosząc się i opadając, jakby chciała dać nam przedsmak morskich fal. Do Constancy dotarliśmy około 15., rozglądając się za ciekawym miejscem do biwakowania. Jadąc wzdłuż wybrzeża zauważyliśmy ciekawy środek komunikacji – miejską kolejkę linową wyposażoną w kanapy, którą można w niecodzienny sposób przemieszczać się, przy okazji podziwiając z góry panoramę miasta.

Na kempingach w mieście było drogo, na wsi ceny są dużo niższe, ale pola namiotowe dramatycznie zatłoczone. Mariusz znalazł jednak optymalne rozwiązanie. W pobliskiej knajpie, za całe 10 lei, dostaliśmy miejsce pod namiot z widokiem na morze, w odległości 20 m od plaży, z monitorowanym parkingiem dla naszych strudzonych rumaków. Tu pozwoliliśmy sobie na dzień luzu – kąpiele w morzu i plażowanie. Nigdzie jeszcze nie widziałem na plaży tylu szwendających się bezpańskich psów.

Na Transalpinę!

Ostatnim punktem naszego planu była Transalpina, czyli słynna krajowa rumuńska droga 67C. Do tej pory mieliśmy wyłączone poczucie czasu. Wstawaliśmy, o której nam się chciało, jechaliśmy, którędy oczy poniosą, przy okazji odkrywając ciekawe miejsca i poznając serdecznych ludzi. Teraz dotarło do nas, że za cztery dni powinniśmy być w Polsce, a tu mamy kawałek drogi i parę rzeczy do obejrzenia. Przeprosiliśmy się z autostradą (dla motocykli jest darmowa), ale jak tu nie zajechać do Bukaresztu i nie zrobić sobie pamiątkowej fotki przy rezydencji byłego dyktatora Ceausescu. To jednak nie był najlepszy pomysł. W mieście panował straszny tłok. Rumuńscy kierowcy potrafią przecinać po dwa pasy ruchu bez użycia kierunkowskazów, ciężarówka zawraca w centrum na skrzyżowaniu i nikt nie robi z tego afery, tylko wszyscy cierpliwie czekają. A słońce pali coraz bardziej. W pewnej chwili spostrzegłem na termometrze 46˚, więc uciekliśmy z miasta i popędziliśmy w kierunku gór.

Dobiliśmy do miejscowości Novaci, gdzie Mariusz wypatrzył w mapach jakiś kemping. Niestety okazał się zamkniętym na głucho gospodarstwem, bez śladu życia. Trudno, kolejne spojrzenie w google i parę kilometrów dalej jest następny kemping. Historia się powtórzyła, tylko tym razem to był prywatny dom z ludźmi grillującymi w ogrodzie. Następne miejsce było bardzo sympatyczne, ale ceny europejskie, zdecydowania nie dla nas. Wróciliśmy więc do grillującej w ogrodzie rumuńskiej rodziny, by zasięgnąć języka. W polsko-rumuńsko-angielsko-niemiecko-migowym języku gospodarz wyjaśnia, że i owszem kemping jest, tylko po drugiej stronie góry (błąd w mapach google) i że po ciemku trudno nam będzie tam trafić. Wykonał jeden telefon i za parę minut podjechał do nas młody chłopak w Mercedesie Vito. To był właściciel kempingu. Kazał jechać za sobą i w końcu jakimiś zawijasami, wzdłuż strumyka dotarliśmy do naszej noclegowni. Z powodu braku gości brama była zamknięta na kłódkę, więc gdy otworzył, mieliśmy do dyspozycji cały obiekt. Kuchenka, czyste toalety, prysznic, ogromny taras i to wszystko za jedyne 20 lei. Właściciel nie miał wydać reszty, więc stwierdził, że jak rano rozmienimy gdzieś pieniądze, to mamy je wsunąć pod obrus na stole i zamknąć bramę na kłódkę. Jeszcze nie spotkałem się z takim zaufaniem. Mało tego, kiedy dowiedział się, że chcemy przejechać Transalpinę poradził, żeby trochę zboczyć z trasy i zwiedzić jaskinię Polovragi. Byliśmy na tyle zmęczeni i szkoda nam było czasu na poranne zwijanie obozu (mieliśmy ambitny plan wstać o 7 ), więc znowu zaliczyliśmy nocleg na podłodze łazienki, obok pryszniców. Obudziliśmy się jak zwykle prawie zgodnie z planem… o godz. 9:00! Śniadanie, szybka kawka, wizyta w wiejskim sklepiku, by rozmienić pieniądze i zapłacić za nocleg. Nie można przecież zawieść zaufania gospodarza. Zrobiła się 11. Już dawno powinniśmy być w drodze, żeby wykonać plan dnia, czyli z polecanej jaskini nici. Jednak spojrzeliśmy po sobie – czym się tu martwić i tak jesteśmy spóźnieni. Po godzinie już zwiedzaliśmy jaskinię, warto było skorygować plan dnia i odwiedzić to miejsce.

CZY WSPÓLNA WYPRAWA, NA DWÓCH TAK RÓŻNYCH MOTOCYKLACH MOGŁA SIĘ UDAĆ? Musiała – bo taki był plan!

Wreszcie wdrapaliśmy się na Transalpinę. Widoki przepiękne, bajkowe zakręty, istny raj i żadne słowa tego nie opiszą. Ci, co byli rozumieją, ci co nie byli, niech jadą. Zjazd zaczęliśmy na przełęczy Urdele. Im bardziej w dół, tym robiło się chłodniej, bo z tej strony góry spadł deszcz. Z 30˚ w ciągu pół godziny temperatura spadła do 16˚ – niezła krioterapia. Droga była pusta, czasami tylko trafiliśmy na samochód, który zwalniał, robiąc nam miejsce. Prowadził Mariusz na Shadow, ja trzymałem spory dystans, żeby pobawić się w zakrętach. Z czasem zauważyłem, że w Hondzie coraz rzadziej błyska światło stopu, a prędkość jazdy nie spada, co mogło oznaczać tylko jedno – kierowca pokazał pazury i z cruisera zrobił motocykl sportowy. Po paru kilometrach zatrzymaliśmy się przy jakimś tryskającym z góry źródełku, aby nabrać wody, przy okazji Mario obejrzał swój motocykl. „Ja pier….ę”! Co się stało? Pytam. ”Zeszlifowałem sobie nakrętki pod podłogami. A były takie ładne z nierdzewki” – dodaje z uśmiechem na twarzy. Ja w KTM-ie zanotowałem zamknięcie obu opon i lekko zjechaną podeszwę prawego buta. To była pełnia szczęścia.

Wjechaliśmy do Sugag, gdzie chciałem odszukać poznanego przed trzema laty Juana i jego mały pensjonacik, w którym wtedy nocowaliśmy. Właściciel był na miejscu i nawet nie chciał słuchać, że dziś u niego nie zanocujemy. Wiedziałem, że jak zostaniemy choćby na kawie, to wyjedziemy jutro w południe. Przepraszamy, ale nie tym razem. Wręczyłem mu tylko mały prezent w postaci …osełki do kosy, którą miał obiecaną w czasie poprzedniej wizyty i dalej w drogę. Czekał nas jeszcze tylko jeden nocleg w Rumunii i kolejnego dnia dobiliśmy do Polski, gdzie zatrzymaliśmy się w tej samej agroturystyce, w której spaliśmy przed wyjazdem. Gospodarz bardzo się ucieszył na nasz widok, bo stwierdził, że za każdym razem kiedy do niego przyjeżdżamy, przywozimy z sobą upragniony deszcz. Następnego dnia, po dwutygodniowej włóczędze byliśmy już w domowych pieleszach. Może i trochę przynudzałem i mało konkretnie opisałem trasę i różne atrakcje turystyczne, ale bardziej zależało mi, aby pokazać, jak serdecznymi i otwartymi ludźmi są Rumuni i jak wspaniale można wykorzystać czas, mając za plan totalny brak planu. Czy taka wyprawa miała prawo się udać? Naszym zdaniem udała się i to znakomicie!

KOMENTARZE