Im dłużej jestem w Peru, tym więcej mam do odkrycia. Tak wiele miejsc, które chciałabym poznać, zobaczyć, delektując się różnorodnością natury i kultury. Wiele się słyszy o tym, jak niebezpiecznie jest podróżować w Ameryce Łacińskiej, ale to od ciebie zależy, gdzie się kierujesz i czy masz oczy dookoła głowy. Przemierzając Peru warto je mieć, a to dlatego, że nie wiadomo na co patrzeć w pierwszej kolejności.
Na skróty:
Wtorek po południu. Siedzimy nad brzegiem urwiska w Barranco, jednej z najładniejszych dzielnic Limy, w oddali kołyszące się lekko fale. Kilkunastu zapalonych windsurferów zmagających się z zimnymi nurtami. W tym rejonie Pacyfiku woda jest lodowata, ma niezbyt ciekawy odcień, ale zapach morskiej bryzy wprawia nas w błogi nastrój. Słońce jest coraz niżej, jednak jego ciepłe promienie i blask pozwalają pobudzić wyobraźnię.
Dwoje na dwóch kołach
Jerson – Peruwiańczyk, Piurańczyk, z krwi i kości Latynos. I ja, z krwi i kości Polka, tradycjonalistka, ambitna studentka filozofii. Jestesmy małżeństwem od czterech lat. Poznaliśmy się na studiach, gdy przyjechałam do Piury na wymianę studencką i niechcący pomyliłam klasy. On właśnie kończył magisterkę z administracji. 
Jest Wielki Tydzień, co oznacza przedłużony weekend. Nie potrzebujemy wielkiego planu. Nad głową wyobrażam sobie zapaloną żarówkę, myśli zaczynają wirować coraz szybciej. I już jestem pewna – tego weekendu nie spędzimy w stolicy, w tym chaotycznym zbiorowisku ludzi z całego świata (w Limie mieszka prawie 10 mln osób!). Brak metra, pociągów, zorganizowanej i bezpiecznej komunikacji miejskiej, brak jakichkolwiek przepisów ruchu drogowego.

Ku Dżungli Środkowej
Gdy tylko słońce schowało się w morskiej tafli, wróciliśmy do domu. Od razu spojrzeliśmy na mapę. San Ramón, Selva Central (Dżungla Środkowa), 300 km od Limy – tu nas jeszcze nie było!
Konieczne jest dokładne powiększenie mapy, gdyż w Peru często jest tak, że nagle droga na mapie się urywa, co oznacza, że w rzeczywistości dalej nie ma już szlaku i jedynym wyjściem jest powrót tą samą droga. Ale jeśli na mapie widnieje choćby delikatna niteczka, to wiemy już, że nasze BMW 650 GS (nazywamy go „Bebita”) da sobie radę.

Mimo wczesnej pory, po drodze mijamy wielkie tiry, wypchane po brzegi samochody osobowe i wielu innych motocyklistów, którzy zmierzają w tym samym kierunku co my.
– Zobacz, most Habicha! – krzyczę z uśmiechem od ucha do ucha. Pamiętasz jak opowiadałam ci o Edwardzie Habichu, jednym z założycieli UNI (najlepsza uczelnia dla przyszłych inżynierów w Limie – przyp. red.)?
Nigdy nie czytam przewodników i nie śledzę kanałów podróżniczych. Zdecydowanie wolę sama odkrywać i podziwiać, a nie szukać tego, co inni podróżnicy już odkryli.
Kulinarne rozkosze
Ok. siódmej rano zaczyna mnie ssać w żołądku. Rodzice zawsze mnie uczyli, by mieć ze sobą coś do przegryzienia, na wszelki wypadek. I owszem, zawsze mam schowane jakieś ciasteczka, aczkolwiek podróżując po Peru nie jest to niezbędne. Wprost przeciwnie – aż żal nie zatrzymywać się w restauracjach na skraju szosy. Uwielbiam te rozłożone na rusztach swojskie przysmaki i ogromne garnki na kuchni węglowej, z których uwalniają się takie rozmaite i pyszne zapachy, że grzechem byłoby nie spróbować.
Decydujemy się na najbardziej rustykalny zakątek. W menu: rosół z kury, kurczak z ryżem, szambar (rodzaj kociołka, w którym znajdziesz rozmaite mięsa z warzywami), ronda criolla (mix kuchni tradycyjnej dla danego regionu). Ponadto świeży pstrąg z frytkami, chrupiące żeberka wieprzowe, tamales z chlebem z glinianego pieca itp. Patrzę na zegarek, jest godzina śniadaniowa, a tu już serwują obiad? – W Peru jak jeść, to do syta, a nie co 10 km stawać na kolejny posiłek – komentuje Jerson.
Na koniec obowiązkowo herbata z liśćmi koki, która podobno ma nas uchronić przed chorobą wysokościową, gdy będziemy pokonywać górskie pasma Andów. Po takim śniadaniu – uff – z jednej strony poszłoby się spać, ale z drugiej ma się energię, aby kontynuować podróż.
Do nieba
Wyruszamy zatem z San Mateo w dalszą drogą. Kolejny przystanek będzie wyzwaniem – dla nas, dla naszych organizmów i dla “Bebity”. Gdy wyjeżdżaliśmy z Limy, pomimo wczesnej pory było już 22 stopnie ciepła, a im dalej w głąb kraju, tym rzadsze i chłodniejsze powietrze. Naszym kolejnym celem do zaliczenia jest Ticlio w prowincji Huarochiri, które znajduje się na wysokości „jedynie” 4818 m n.p.m. Jedziemy balkonem skalnym, droga wygląda jak półka wykuta w ścianie przez zdolnego artystę-rzeźbiarza.




Kraina wodospadów
Z Tarmy zmierzamy do San Ramón (63,5 km, półtorej godziny). Coś niesamowitego – ogromne pola warzywne zamieniają się w sady owocowe, przy drodze pojawiają się soczyste pomarańcze i mandarynki, żółte, czerwone i zielone banany, marakuje i granadille, ogromne awokado i cherimoya, a także wiele innych gatunków, których nawet nie znam nazw i nie wiem, jak je jeść. 








Wskazówki
- Do dżungli nie zapomnijcie zabrać kremu z filtrem, sprayu na komary i płaszcza przeciwdeszczowego. Mimo że słońce grzeje piekielnie, to w moment kryje się za gęstymi chmurami, przynoszącymi ulewny, ciepły deszcz. A po nim przychodzi duchota, która pobudza do życia chmary komarów.
- Próbujcie owoców wzdłuż drogi – są tanie, soczyste, słodkie i świeże. Pyszne!
- W podróży zawsze dobrze mieć interkom, by na bieżąco komentować przepiękne widoki.
- Na dużych wysokościach lepiej zatankować benzynę z mniejszą liczbą oktanową, max. 90.















