Kiedy pojawiła się propozycja motocyklowej podróży po Hiszpanii, początkowo nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. W Polsce najpopularniejsze kierunki podróży na Półwysep Iberyjski to raczej pas wybrzeża Morza Śródziemnego, ciągnący się od Malagi po Walencję, czy jeszcze dalej, aż do Barcelony. Mówiąc krócej – samo południe kraju. Mnie tymczasem czekała trasa z północy, przez Interior, aż do Sewilli. Czemu akurat tak?
Na skróty:
Droga starsza niż Rzym
Otrzymawszy taką propozycję, trafiłem na ślad kultowej hiszpańskiej trasy “Via de la Plata”, czegoś w rodzaju amerykańskiej matki wszystkich dróg – Route 66. Tyle tylko, że starszej o parę tysięcy lat. Szlak biegnący z północy Hiszpanii – od Gijon, przez kilka prowincji – Asturię, Kastylię i Leon, Estremadurę i Andaluzję, aż do Sewilli, powstał jeszcze za czasów cesarstwa rzymskiego, na początku I wieku naszej ery. Tamte okolice obfitują w zasoby różnych skał, czyli doskonałego budulca. A że Rzymianie słynni byli ze swoich konstrukcji inżynierii lądowych, a w dodatku tamtejszy klimat jest bardzo łaskawy, spora część tej starożytnej infrastruktury zachowała się do naszych czasów. Tyle tylko, że ten szlak komunikacyjny powstał znacznie wcześniej niż przybyli najeźdźcy z Italii i użytkowany był jeszcze w okresie protohistorycznym, czyli sporo przez rzymskimi podbojami. Inżynierowie Cesarstwa po prostu go ucywilizowali i nadali mu niemal niezniszczalny charakter. Resztki drogi, akweduktów, mostów, murów oporowych, koloseum i innych rzymskich budowli napotkamy tu co krok. Obecnie trasa z Gijon do Sewilli, mierząca ponad 800 km, wygląda nieco inaczej, jednak w przybliżeniu przebiega podobną nitką, jak ta starożytna droga. Co ciekawe, nazwę szlaku często tłumaczy się jako “srebrna droga”, co nie jest poprawne. Owszem, po hiszpańsku „plata” oznacza srebro, ale w rzeczywistości nazwa wzięła się od arabskiego słowa “balat” – kamienna ścieżka.
“Via de la Plata” to bardzo znany szlak turystyczny Hiszpanii i można go przebyć samochodem, motocyklem, rowerem, czy nawet pieszo. Oczywiście peregrynować należy nie po ekspresówce (trasę zrobimy w 7 godzin), tylko lokalnymi szlakami, zwiedzając nieprawdopodobną liczbę zabytków z czasów panowania rzymian, arabów, a nawet nieco wcześniejszych, tych z okresu plemion iberyjskich. Wtedy nawet tydzień to będzie mało, a ujedziemy ok. 1500 km i gwarantuję, nie będziemy się nudzić. Oprócz zabytków będziemy napawać się fantastycznymi krajobrazami i ciekawą kuchnią — zupełnie inną niż wszechobecna na południowym wybrzeżu paella. Tu królować będzie szynka jamon, lomo, dojrzewające sery i oczywiście wino. Hiszpanie w zabawie i kulinariach są mistrzami świata. Tu życie rodzinne przenosi się na ulice miast i wioseczek, a tłumy lokalsów i turystów od późnych (w naszym rozumieniu) godzin wieczornych tworzą wesołą, niepowtarzalną atmosferę. Tak trzeba żyć!
Lepiej jesienią
We wstępnej propozycji przedstawionej przez Biuro Turystyki Ambasady Hiszpanii w Polsce, pierwszy termin wyjazdu oscylował w okolicach czerwca. Nauczony jednak smutnymi doświadczeniami związanymi z temperaturami w tamtym regionie, zasugerowałem raczej środek jesieni. Nie miałem ochoty czuć się jak w piekarniku. Gdy później, już w czasie wycieczki mówiłem Hiszpanom, że u nas, gdy temperatury minimalnie przekraczają +30ºC, wysyłane są komunikaty z ostrzeżeniami, żeby nie wychodzić z domu, nie mogli uwierzyć. Tam w Interiorze +45ºC to nic specjalnie dziwnego. W drugiej połowie października w Sewilli dopadło mnie dramatyczne + 34ºC, a na ulicach widziałem paru gości w puchowych kurtkach… Na szczęście ludzie z Biura Turystyki zrozumieli moje obawy i wyjazd przełożyliśmy na połowę października.
Oczywiście “Via de la plata” można pokonywać w obu kierunkach, ale ja miałem zacząć od położonego na północy Gijon. I tu pojawia się pierwsza trudność. Poza sezonem loty z Madrytu do tej niewielkiej miejscowości nie są zbyt częste, więc na przesiadkę czekam na lotnisku aż 11 godzin. Trochę nudno, ale co robić – w pracy dziennikarskiej przyzwyczaiłem się do takich niedogodności. Natomiast na miejscu czekała mnie już moc wrażeń. Przewoźnik zgubił gdzieś w Madrycie mój bagaż, w którym miałem komplet motocyklowych ciuchów. Do Gijon docieram dobrze po północy (samolot był mocno opóźniony), a Quique (po naszemu Kike), mój przewodnik i kompan dalszej podróży, jest przerażony. Każdy dzień mamy bardzo dokładnie zaplanowany z dokładnością niemal do 15 minut. Tymczasem w Gijon pada deszcz, jest zimnawo (ok +10ºC) i wietrznie, więc w jeansach i trampkach z pewnością nie pojadę. Mnie to w zasadzie nie przeszkadza. Mogę spokojnie poczekać na bagaż, który został już namierzony w Madrycie i delektować się lokalnym specjałem (z którego mieszkańcy są bardzo dumni) – cydrem. Organizatorzy nie podzielają jednak mojego spokoju. Wycieczka jest bowiem jednoosobowa (+ przewodnik) i wszystkie plany oraz rezerwacje mogą wziąć w łeb. Pakunek jednak zjawia się lekkim popołudniem, więc po zwiedzeniu miasta, raźno ruszamy z Quique, aby nadrobić zaległości czasowe. Jedziemy we dwa ciekawe motocykle. Oba chińskie, oba z włoskim rodowodem — Benelli TRK 702X i Morbidelli 1002VX. Jak się później okazało, w 8 dni ujechaliśmy wspólnie, w większości po lokalnych drogach, ponad 2 tysiące kilometrów, więc zapewne za chwilę pokuszę się o test porównawczy obu tych maszyn. Obecnie pewnie nie ma w Polsce nikogo z większym doświadczeniem z obu tymi maszynami na raz. Czemu aż tyle kilometrów? Bo gdy oficjalna trasa zakończyła się w okolicach Sewilli, to aby dostać się na samolot do Warszawy, musieliśmy cofnąć się (jednak zupełnie inną trasą) aż do maleńkiego Guijuelo, a stamtąd dalej do Madrytu.
Masa atrakcji
Na temat samej oficjalnej trasy nie będę się specjalnie rozpisywał, bo dokładniejsze opracowanie znajdziecie na stronie spain.info, ale Quique to bardzo doświadczony motocyklista, przejechał tę drogę wielokrotnie. W dodatku doskonale wie, gdzie należy na moment zjechać z wyznaczonej drogi, więc miałem okazję przebywać w fantastycznych miejscach, nie zawsze zaproponowanych przez poradniki. Jedziemy więc przez światową stolicę szynki jamon – Guijuelo, niewielką miejscowość z setkami mięsnych sklepów, park narodowy Monfrague z nieprawdopodobną ilością ogromnych ptaszysk (sępów?), przełęcz Pajares w górach Kantabryjskich, miasteczko La Bañeza słynące z wyścigów motocykli klasycznych i wiele innych, mega fajnych miejsc. Największe wrażenie zrobiło jednak na mnie prywatne muzeum, a właściwie przedziwna kolekcja wszystkiego, w malutkiej wiosce Hervas. Właściciel — Juan Gil Moreno (zginął w ubiegłym roku w wypadku motocyklowym) gromadził chyba wszystko, co wpadło mu w ręce. Od klasycznych z zabytkowych samochodów i motocykli (ponad 300 egzemplarzy) w różnym stadium rozkładu lub rekonstrukcji, przez karawany pogrzebowe, wózki dziecięce, pralki, po narzędzia i maszyny rolnicze. A wszystko to umieszczone w ośmiu dużych kamiennych pawilonach, które właściciel postawił samodzielnie, z pomocą kilku kolegów. A między budynkami szwendają się kozy, lamy, kury… Gość musiał być absolutnie szalony. Każdy element ekspozycji emanuje jego ogromną pasją. I chociaż widać na pierwszy rzut oka, że całość infrastruktury stworzona została jak najmniejszym kosztem, to moim zdaniem więcej jest w nim prawdziwej pasji, niż w niejednym bogatym muzeum. Każdy, kto benzynę we krwi powinien tu zajrzeć, a gwarantuję, nie będzie żałował: museomotoclasica.com.
Trzeba jechać!
Całość wycieczki trwała 8 dni, w bardzo różnych warunkach drogowych. Od deszczystych +10°C na północy, przez wietrzną Estremadurę, po niemiłe upały Sewilli. Od krętych i stromych górskich dróg, po szybkie przeloty po płaskim. Jednym słowem – wszystkie możliwe sytuacje, których motocyklista wyprawowy może doświadczyć. Z lokalnych offroadowych, trudniejszych szlaków nie skorzystałem, głównie ze względu na sporą masę objuczonych motocykli i mój mizerny wzrost vs wysokość siedziska. Ale jeżeli ktoś lubi zmagania z terenem, to Hiszpania pod tym względem jest krainą wymarzoną. Sporo tu miejsc zapomnianych przez boga i ludzi, z naprawdę trudnymi dróżkami. W dodatku w biedniejszych regionach ceny wszystkiego są bezwstydnie niskie. Na głębokiej andaluzyjskiej wiosce za lunch płaciliśmy po 3,5 euro. To nawet na nasze warunki nie jest drogo. Nie wspomnę nawet o cenach za butelkę wina, kupowaną w renomowanej winnicy. Przy okazji na prowincji mało kto posługuje się innym językiem niż hiszpański (lub jakąś jego odmianą), ale w niczym to nie przeszkadza. Łatwo jest dogadać się na migi, czy w podobny sposób, bo w większości ludzie są tu komunikatywni, życzliwi i uśmiechnięci. Zapewne duży wpływ ma na to wszechobecne słońce. Pod tym względem nieco tu inaczej niż w regionach okołoskandynawskich, do których zaliczam także nasz kraj.
Starożytna kultura, rzymskie i arabskie wpływy, krajobrazy, kuchnia, ciekawostki napotkane na trasie “Routa Via de la Plata” zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Okazuje się, że Hiszpania ma znacznie więcej do zaoferowania, niż plaże, palmy i drinki wybrzeża Morza Śródziemnego. Wydaje mi się nawet, że ze względu na nieco mniejszy natłok turystów i zróżnicowanie geograficzne oraz kulturowe, północ i Interior są z motocyklowego punktu widzenia znacznie ciekawsze. Ale co ja będę opowiadał — musicie po prostu sami pojechać i posmakować.