„I did it!” – powiedział Burt Munro, gdy wreszcie, po niemal 40 latach usprawniania swojego Indiana, pobił rekord prędkości. Ja co prawda nie dokonałem aż tak spektakularnego wyczynu, ale w osiem dni udało mi się pojechać na Nordkapp i wrócić. W dodatku w sporej grupie dziewięciu motocykli, a to już uznaję za osiągnięcie.
Na skróty:
Skoro pojawia się okazja, należy z niej skorzystać. Nieco nieoczekiwanie zostałem zaproszony do udziału w projekcie „Motul Europa Tour”. Propozycja padła niemal w ostatniej chwili, ale co tam – nie musiałem pakować zbyt wielu rzeczy, więc uznałem, że pojadę. Motul, będący jednym z głównych graczy na polskim motocyklowym rynku środków smarnych, już kilka lat temu powołał do życia ten ciekawy i chyba unikatowy projekt, polegający na wysyłaniu laureatów konkursu na wyprawy po kolejnych kontynentach.
Wystarczyło nagrać krótki filmik wideo z autoprezentacją, wysłać go do centrali Motula i cierpliwie czekać na wyniki obrad jury. W poprzednich latach po trzech laureatów zaliczyło wycieczki po trzech kontynentach. Na motocyklach zwiedzili RPA, Stany Zjednoczone i Kirgistan, oczywiście pod pełną opieką organizatorów i w towarzystwie dziennikarzy reprezentujących główne media branżowe.
W ubiegłym sezonie pandemia pokrzyżowała plany oblecenia fragmentu Ameryki Południowej, ale tegoroczna, europejska edycja odbyła się już zgodnie z planem. Żeby było atrakcyjnie i inaczej niż zwykle (kierunki południowe wydawały się zbyt oczywiste), wybór padł na Nordkapp. Skoro cztery lata temu cykl zaczął się od wizyty na południowym krańcu Afryki, to logiczne wydaje się jego zakończenie na najbardziej wysuniętym na północ punkcie Europy.
I chociaż okazało się, że nasz kontynent sięga jednak odrobinę dalej w kierunku bieguna północnego, to Nordkapp jest zwyczajowo punktem wystarczająco „północnym” dla znakomitej większości podróżników. W ten oto sposób, korzystając z uprzejmości Motula, zyskałem szansę, by w ciekawym towarzystwie odbyć kolejną „podróż życia”.
W tempie umiarkowanym
Gdy kilka dni przed wyprawą spotkaliśmy się całą ekipą w warszawskim biurze Motula na organizacyjnej odprawie, od razu zorientowałem się, z jakiego rodzaju wyjazdem będziemy mieli do czynienia. Osiem dni i ponad cztery tysiące kilometrów zapowiadały się jako prawdziwe „wczasy w siodle”. Bezustanna jazda, praktycznie bez zwiedzania i dłuższych postojów. Gdyby tego rodzaju wyjazd, z dziennymi przebiegami rzędu 500-600 km, miał się odbyć w jakimkolwiek innym europejskim regionie, nie byłoby chyba żadnego problemu. Po autostradach można przemieszczać się bardzo szybko, pozostaje więc sporo czasu na inne aktywności.
W północnej Skandynawii jest jednak inaczej. Ze względu na małe zaludnienie, a zapewne także specyficzne warunki klimatyczne, autostrad się tam po prostu nie buduje. Ruch odbywa się po drogach, które można by porównać do naszych „krajówek”, i to raczej nie tych głównych.
W dodatku obowiązują na nich drakońskie ograniczenia prędkości, które mogą doprowadzić do szału wszystkich motocyklistów, którzy nie wybierają się tam maszynami zabytkowymi albo cruiserami. 100 km/h to już rozpusta, którą w dodatku norwescy drogowcy dawkują nam z wielka ostrożnością. Generalnie jeździ się siedemdziesiątką lub osiemdziesiątką. A że, jak wiadomo, kontrola jest najwyższą formą zaufania, to przy drogach dosyć gęsto ustawione są radary, a mandaty za przekroczenie prędkości wymagają zapewne wzięcia kredytu w banku.
Z jednej strony to irytujące, a z drugiej nieco zrozumiałe. Warunki pogodowe są tu przez większą część roku fatalne, a w dodatku im dalej na północ, tym więcej pojawia się pielgrzymujących po asfalcie w tę i nazad stad reniferów (czasami łosi). W takich sytuacjach jest spora różnica, czy hamujemy ze 120, czy z 70 km/h, nawet gdy maszyna jest wyposażona w najnowszą generację systemu ABS… Tak czy owak, wyprawa zapowiadała się dosyć męcząco, z bardzo długimi dziennymi przelotami, ale póki zdrowie i kondycja pozwalają – tak lubię najbardziej.
Trasa, trasa, trasa…
Teoretyczny oficjalny start imprezy odbył się 6 sierpnia w Gdyni, przy jednym z centrów handlowych. Tam właśnie organizator dostarczył motocykle dla uczestników, ale dziennikarze postanowili zaliczyć na kołach pełną trasę, więc kto miał ochotę, mógł ruszyć z Warszawy (albo Zelowa, pozdrawiam Tobiasza), robiąc dodatkowe 360 km. Potraktowałem to jako doskonałą okazję do „wjeżdżenia się” w litrowe Kawasaki Versys, którymi mieliśmy podróżować. Wystarczyło wstać o 5.30 i ruszyć o 6.00, żeby bez kłopotów stawić się na miejscu zbiórki ok. 10.30 rano. Potem już tylko uroczysta prezentacja, spotkanie z żegnająca nas grupką motocyklistów, szybki lunch i hajda promem (18 godzin rejsu) do Szwecji.
Na Nordkapp można dojechać różnymi trasami, ale nasza była wypadkową szybkości i ekscytujących krajobrazów, polecam ją więc wszystkim, którzy zdecydują się na taką podróż. Około południa dnia dnia następnego wylądowaliśmy w Nynäshamn i bez zbędnego marudzenia rzuciliśmy się przez Sztokholm do Sundsvall, jadąc wzdłuż Zatoki Botnickiej. Ten odcinek to ok. 440 km, ale poszedł nam szybko (oczywiście poza korkami w Sztokholmie), bo spora część trasy biegła drogą ekspresową, co w Skandynawii wcale nie jest taką oczywistością.
Potem było już nieco trudniej. Drugi etap to 530 km, ciągle wzdłuż wybrzeża zatoki, aż do miejscowości Luleå. Następnego dnia przekroczyliśmy granicę z Finlandią, a następnie z Norwegią i po przejechaniu ponad 600 km wylądowaliśmy na farmie psów rasy husky, gdzieś pod norweskim Alta. Stąd był już tylko rzut beretem (ok. 220 km) na Nordkapp. Tego dnia osiągnęliśmy cel wyprawy, zrobiliśmy obowiązkowe „słit focie” pod stalowym globusem i wróciliśmy do naszych namiotów tipi w Alta. Teraz rozpoczęła się norweska część wyprawy, bo powrót zaplanowany został wzdłuż słynnych fiordów.
Do Narwiku (470 km) jechaliśmy piękną, krętą drogą, podziwiając surowe, malownicze krajobrazy. Od razu uprzedzę pytanie – nie, fiordy nie jadły nam z ręki. Kolejny etap, który ciągle biegł wzdłuż fiordów nad Morzem Norweskim, miał podobną długość – 425 km – i doprowadził nas dalej na południe, do Mo i Rana. Wtedy już powoli musieliśmy zacząć zmierzać w kierunku Szwecji. W dramatycznie długim etapie – 620 km – powróciliśmy do Sundsvall, a stamtąd, tą samą drogą przez Sztokholm, do przeprawy promowej w Nynäshamn i po długim rejsie powrotnym wylądowaliśmy w Gdyni. Tu nastąpiło oficjalne pożegnanie uczestników wycieczki.Gdy spojrzeć na mapę, to nasza trasa przypominała amebę z dwiema nibynóżkami albo coś w tym rodzaju. Jednak moja wyprawa na tym się nie zakończyła. Ponieważ czułem się jeszcze odrobinę „nienajeżdżony”, odwiedziłem przyjaciela, który odprawiał kanikuły w nieodległych nadmorskich Dębkach i dopiero następnego dnia ruszyłem do Warszawy. Gdy zdawałem motocykl w siedzibie Kawasaki, jego wyświetlacz oznajmił, że w nieco ponad tydzień ujechałem dokładnie 5121 km. Uważam, że to całkiem przyzwoity wynik.
Ludzie, przyroda, atrakcje
Jak przygotować się do podróży po Skandynawii? Zacznijmy od kwestii prostszej, czyli wyposażenia. Wydaje mi się, że podczas motocyklowych wypraw mam zawsze pogodowe szczęście, które nie opuściło mnie i tym razem. W czasie całej ośmiodniowej wycieczki padało jedynie przez dwa dni, co w tej części świata, w dodatku już po sezonie, jest chyba ewenementem.
Trzeba wam wiedzieć, że sezon letni w północnej części Norwegii trwa bardzo krótko, mniej więcej miesiąc, i kończy się wraz z pierwszymi dniami sierpnia. Jadąc na Nordkapp trzeba więc koniecznie zabrać wodoodporne i ciepłe ciuchy, bo porywiste wiatry i wciskająca się w każdą szczelinę woda deszczowa mogą skutecznie popsuć przyjemność z wyprawy. Kilka par rękawic różnej grubości to także obowiązkowy element wyposażenia.
Oprócz solidnych nieprzemakalnych ciuchów mile widziane będą dodatkowe przeciwdeszczówki oraz ochraniacze butów i rękawic. Mnie udało się z tych dodatków nie skorzystać, ale mniej mrozoodporni uczestnicy wyprawy chętnie izolowali się nimi od wiatru. Przy okazji dokonałem odkrycia – w zimnym klimacie znacznie lepiej od motocyklowej bielizny termicznej sprawdza się ta przeznaczona dla myśliwych. Ci, którzy lubią spędzać zimowe noce na leśnych ambonach będą wiedzieli, o czym mówię.
I tym wtrętem, dotyczącym ciuchów ekipy, zgrabnie przejdę do opisu naszej załogi. Gdy na tego typu długim i w miarę trudnym wyjeździe spotyka się grupa nieznanych sobie ludzi, zawsze istnieje ryzyko, że nie wszystko pójdzie dobrze. Różne charaktery, różne umiejętności czy nawet wprawa w jeździe grupowej mogą stanowić przyczynę całkiem sporych konfliktów. Tymczasem nasza dziewięcioosobowa grupa (jeżeli nie liczyć przewodnika i ludzi w aucie towarzyszącym) potrafiła bardzo szybko dogadać się i zintegrować. Bez odpowiedniej dyscypliny zapewne nie dalibyśmy rady zrealizować tego naprawdę ambitnego planu.
Pobudka przed siódmą rano, śniadanie, pakowanie i wyjazd o ósmej początkowo wychodziły nam dosyć słabo, ale już trzeciego dnia wyjazdu udało nam się osiągać opóźnienie rzędu 20 minut, co uważam za kolosalny sukces. Nie było również „zamulania” podczas tankowań, posiłków czy krótkich postojów w punktach widokowych. Krótko mówiąc, wyprawa szła nam bardzo sprawnie, a w dodatku, dzięki interkomom Cardo (o nich w następnym akapicie), na naprawdę długich przelotach mieliśmy okazję do lepszego poznania się.
W trakcie wyprawy wydawało mi się, że składa się ona jedynie z jazdy i spania, jednak po kilku dniach uświadomiłem sobie, że to byłby niesprawiedliwy obraz sytuacji. Gulasz z renifera, okoń morski, słynny, dramatycznie śmierdzący szwedzki śledź (Surströmming), hodowle łososi w fiordach, kilkusetletnia przykościelna wioska, noclegi w tipi obok hodowli psów husky, przepiękne amerykańskie zabytkowe auta i motocykle w hurtowych ilościach, fantastyczne krajobrazy, wodospady, rwące rzeki – to tylko niektóre z atrakcji, które napotkaliśmy po drodze. Zaręczam, że Norwegia w ogóle nie jest nudna!
Motocykle i oprzyrządowanie
Kawasaki Polska w sposób doskonały stanęło na wysokości zadania i na czas wyprawy wyposażyło wszystkich uczestników w swój topowy model wyprawowego motocykla – Versysa 1000. Ze względu na ograniczenia prędkości w Skandynawii zapewne dalibyśmy radę w podobnym czasie objechać trasę na maszynach klasy 250 ccm, jednak duży i ciężki motocykl zapewnia w takich sytuacjach znacznie większy komfort.
Litrowy silnik Kawy jest wyjątkowo elastyczny i w praktyce niemal całą trasę można było przejechać używając jedynie piątego biegu, a montowany fabrycznie quickshifter doskonale ułatwiał to zadanie. Gdy trzeba było wyprzedzać, wystarczyła szybka redukcja biegów i Versys przyspieszał bardzo dynamicznie. W trakcie jazdy było aż nadto czasu, aby pobawić się tempomatem (na pustych drogach bardzo się przydawał) czy zmiennymi mapami zapłonu, gdy padał deszcz. Szeroka przednia osłona i regulowana szyba zadziwiająco skutecznie chroniły przed wiatrem i wodą, a wyjątkowo pojemny centralny kufer bez problemu mieścił podręczny bagaż, nawet naszej jedynej amazonki na wyprawie – Patrycji.
W najbardziej północnych etapach podróży podgrzewane manetki robiły naprawdę dobrą robotę. Jednym słowem, litrowy Versys to doskonałe narzędzie do skandynawskich peregrynacji. Pojawił się tylko jeden problem, ale dotyczy on praktycznie wszystkich motocykli zaliczających trasę na Nordkapp. Asfalty w tamtych rejonach są tak „gumożerne”, że oponki wyjechaliśmy na kwadratowo – ich boki były niemal nienaruszone, a środki mocno starte. Pewnie od razu pójdą do wymiany.
Na czas wyprawy wyposażeni zostaliśmy w najnowszy produkt Schubertha – kaski szczękowe C5, które dobrze sprawdzały się w trudnych warunkach atmosferycznych. Temperatury w zakresie 4-28ºC, deszcze, mgły i porywiste wiatry nie robiły na nich wrażenia. Tylko w jednym wypadku pinlock zaparował, po prostu uszkodził się nieco podczas przypadkowego upadku na ziemię. Kaski wyposażone były w najnowsze systemy komunikacji Cardo. Przyznać muszę, że dla mnie to było pierwsze w życiu doświadczenie z tego typu urządzeniem. Jakoś nie lubię słuchania muzyki czy załatwiania spraw przez telefon podczas jazdy.
Przekonałem się jednak, że gdy połączy się interkomy do jazdy w grupie, to znakomicie poprawia to bezpieczeństwo całego peletonu i umila mu życie. Ostrzeżenia przewodnika grupy odnośnie radarów, ograniczeń prędkości czy zbliżających się reniferów były nie do przecenienia. Cardo jest na tyle skomplikowane, że do jego ustawienia niezbędna jest odpowiednia aplikacja na smartfonie, z którą oczywiście sobie nie radziłem. Na szczęście bardziej obyci w temacie koledzy pomogli mi w tym zakresie. W sumie – jestem na tak, pod warunkiem, że używa się komunikatora rozsądnie. Ja nie wyobrażam sobie ciągłego słuchania muzyki zamiast przysłuchiwania się odgłosom pracy maszyny, ale – co kto lubi…
Każdy może
Mam taką życiową maksymę – jeśli ja dałem radę, to każdy da. Sprawdziła się ona podczas wielu mniej lub bardziej trudnych wypraw motocyklowych i zapewniam, że zadziałała i tym razem. Wyjazd na Nordkapp jest pod względem umiejętności i kondycji fizycznej w zasięgu niemal każdego motocyklisty, na niemal dowolnym sprzęcie. Nieco gorzej jest niestety w kwestii finansowej, bo Skandynawia to jeden z najpiękniejszych, ale przy okazji chyba najdroższych regionów świata.
P.S. Korzystając z okazji bardzo dziękuję firmom Motul, Kawasaki, Schuberth, Cardo i pewnie kilku innym, o których nie wiem, za trud włożony w tak wspaniały wyjazd. A wszystkim uczestnikom za wspaniałą atmosferę podczas wyprawy, bo bez tego starania organizatorów poszłyby pewnie na marne…
Zdjęcia: Lech Potyński, Tobiasz Kukieła